wtorek, 30 sierpnia 2011

American dream, American tears, American bullshit

Amerykanie są szczególnym narodem, ze szczególną postawą życiową i szczególnym wizerunkiem. Wprost mogłabym powiedzieć, że są uosobieniem kiczu, tandety i życia na mieliźnie duchowości, ale tego nie powiem, bo nie można dać się zwieść stereotypom (wg których Polak to złodziej i pijak). Ale wizerunek Amerykanina wyłaniający się z programów reality shows (które naprawdę oglądam bardzo rzadko i w dawce jedno - , dwuminutowej, bo po większej mam ból głowy i jelit) jest po prostu przerażający i jeżeli świat pójdzie w tym kierunku to nie widzę wielkiej przyszłości dla ludzkości (tak, jakbym teraz ją widziała, ha).
Jednakże Amerykanie mają swoje szczególne problemy - kryzysy finansowe, krachy gospodarcze, a - co najważniejsze - jakieś dziwne wojny w bliżej nieokreślonych celach. Pamiętam, jak pytałam w gimnazjum nauczyciela historii o co toczono wojnę w Wietnamie i jego odpowiedź była bardzo... dyplomatyczna - wymijająca i skrajnie niekonkretna. Ale nie ma się co dziwić - czy dzisiaj potrafimy powiedzieć z całą pewnością, o co toczy się wojna w Iraku?
Film, o którym chcę opowiedzieć, dotyczy właśnie wojny w Iraku. Oglądałam go już dawno, jakieś pół roku temu, ale dalej siedzi mi w pamięci tak głęboko, że bez ponownego obejrzenia mogę o nim sporo powiedzieć. Nosi tytuł "Podróż powrotna" i opowiada historię oficera, który asystuje przy konwoju zwłok 19 - letniego szeregowca z lotniska, na które zmarły nastolatek wrócił z Iraku do jego rodzinnego stanu, a w końcu - do domu, rodziny.
Tego typu tematyka jest bardzo trudna - ciężko zrobić film, który porusza, a nie jest kiczowaty, rozprawia się z mitem, ale mu nie ulega. I "Podróż powrotna" spełnia pierwszy warunek - rzeczywiście, nie jest to dzieło cukierkowe, tanie, tandetne. Bardzo mało dialogów, kameralny klimat - to wszystko sprzyja niby surowej atmosferze - nie ma tam bowiem jakiś spektakularnych środków, ale przy tym - tworzy się mityzacja, ale o niej za chwilę.
Film składa się jakby z trzech wątków. W pierwszym poznajemy historię młodego człowieka, który zginął na służbie, oddając życie na ołtarzu ojczyzny (patos słów nieprzypadkowy).
W drugim - historię oficera, który nigdy nie walczył bezpośrednio, a jest tylko wojskowym urzędnikiem, dowodzi zza biurka i powoduje to w nim wyrzuty sumienia.
I trzeci wątek - zachowania wobec trumny z amerykańską flagą - znakiem, że w środku jest bohater. I ten trzeci wątek zdecydowanie wysuwa się na prowadzenie i jest najciekawszy. Widzimy szacunek, jaki oddaje się zmarłemu - salutuje każdy, kto ma z nim do czynienia. Od pokładowych  - mężczyzn, wyładowujących bagaże, przez wszelkie ekipy konwojujące, po reakcję zwykłych ludzi, gdy dowiadują się, że są to zwłoki zmarłego chłopca (jedna z kobiet, gdy dowiaduje się o tym od oficera, prosi o przekazanie swojego krzyżyka jego rodzinie). Gdy karawana z amerykańskim sztandarem jedzie ulicami, inni kierowcy nie wyprzedzają - jadą za i świecą światła.
Nawet ubranie ciała do pogrzebu jest okazją do złożenia hołdu - choć trumna nie zostanie otwarta, gdyż ciało nie jest w najlepszym stanie, to oficer dba o każdy szczegół - mundur ma być perfekcyjny, w dłoniach szeregowca wkłada rodzinne pamiątki, Biblię.
Powiem szczerze - to wszystko robi wrażenie. Naprawdę czułam się wzruszona tym filmem, ale nie jakoś tak właśnie po amerykańsku, spektakularnie, ale... tak po cichu, ukrywałam łzę i ba! ukrywam ją i teraz. Szkoda mi po prostu tego chłopca i jego bliskich - że musiał on wziąć udział w takiej bezsensownej wojnie (oczywiście, w filmie ani cień takiej sugestii nie pada!), i że nie miał szczęścia, aby z niej powrócić. No i reakcje zwykłych ludzi - widać, że wojna to dla nich wielka trauma, że wiele osób traci bliskich, ale jednak poświęcenie życia w imię honoru i ojczyzny to wielka i gorzka cena, ale jednak taka, którą wiele rodzin decyduje się zapłacić.
W tytule posta pojawia się znamienne słowo "bullshit" - dlatego, że jednak ten film mityzuje, jest może nawet nieco propagandowy, może ukazywać obraz rzeczywistości, jakiej nie ma. Wielu może go uznać za przesłodzony. Ja też mam świadomość, że po prostu daję się nabrać.
Ale i tak dla mnie jest to strawna pigułka - jedyna, w jakiej mogę przełykać amerykański mit wojny.

czwartek, 25 sierpnia 2011

Jestem nią, nie jestem nią

Wczoraj TVP Kultura nadawała "Plac zbawiciela". Mówiłam sobie - miałaś ciężki dzień, nie oglądaj tego, to na pewno będzie coś ciężkiego emocjonalnie, tylko się pogrążysz. Ale jak już zasiedliśmy z mężem do wieczornego sensu, "skakaliśmy" po kanałach i na momencik tylko włączyliśmy na Kulturę ... wsiąknęliśmy od razu, oboje. Choć to nie jest dobre słowo "wsiąknęliśmy" - zostaliśmy znokautowani, pokonani i w strachu i niemocy oglądaliśmy każdą kolejną minutę.

To chyba jeden z najcięższych emocjonalnie filmów, jakie kiedykolwiek oglądałam. Bardzo gęsta atmosfera, napięcie, poczucie nieuchronnej katastrofy...

Teraz będę opisywać treść, więc jeżeli ktoś ma zamiar obejrzeć ten film, a nie lubi być informowany o zdarzeniach, niech sobie daruje lekturę.

Młode małżeństwo, Beata i Bartek, z dwójką dzieci (3-4 letnich), zostaje oszukane przez dewelopera (wzięli kredyt na mieszkanie, który będą spłacać 20 lat). Deweloper ucieka z pieniędzmi, których zapewne nie da się już odzyskać. Beata pochodzi ze wsi, z wielodzietnej rodziny, więc nie ma szans, żeby zacumować u nich. Przeprowadzają się więc do matki Bartka, Teresy. A Teresa ma bardzo ciężki charakter - niby chce jak najlepiej dla swojego syna, jego żony i dzieci, ale ciągle coś wypomina, wiecznie narzeka, nigdy nie jest zadowolona. Beata nie może znaleźć pracy, jest wykształcona - ma tytuł magistra, chyba ekonomii, ale z dziećmi... no wiadomo. Bartek pracuje, ale musi wytężyć siły, żeby odbić się od dna, Teresa również jest aktywna zawodowo, płacąc rachunki pomaga im się utrzymać. I ta scenka mogłaby być zakończona happy endem, wszystko przecież mogłoby się skończyć dobrze, mogliby trafić na dobry los i przezwyciężyć ten kryzys.

Ale nie trafili na dobry los, nie przezwyciężyli kryzysu. Teresa nieustannie ma pretensje i z niczego nie jest zadowolona. Wiecznie zmęczona, narzekająca - widać, że rodzinna trzódka ją męczy i nuży, chce już mieszkać sama. Do Beaty odnosi się surowo, później wrogo: "No rusz tą tłustą dupę z kanapy i weź sie do roboty!".
Małżeństwo Beaty i Bartka sypie się, ale ciężko uniknąć kryzysu, kiedy śpi się w pokoju z dziećmi, w mieszkaniu ściany wydają się być jak z papieru, przez który wszystko słychać. Atmosfera gęstnieje coraz bardziej.
Teraz czas na dygresję - bardzo fascynuje mnie słowo "okazuje się" - wszystko jest jak jest, żyjemy sobie spokojnie, lepiej lub gorzej i nagle coś SIĘ OKAZUJE. Że coś w przeszłości było nie tak, jak myśleliśmy i źle lokowaliśmy nasze nadzieje na teraźniejszość i przyszłość.
I w tej scence okazuje się, że Bartek, gdy Beata zaszła w pierwszą ciążę, nieplanowaną i pozamałżeńską, poprosił matkę, żeby załatwiła aborcję.
Później okazuje się, że Bartek ma kochankę i odchodzi od rodziny, opuszcza zgniłą, pełną szczurów, tonącą łajbę rodzinną. Beata prosi go na kolanach, w rozpaczy, żeby został, na co on odpowiada prawem pięści. Beata wpada w depresję, nie może wstać z łóżka, zaniedbuje wszystko, co może zaniedbać, zaczynając od dzieci, na higienie osobistej kończąc. Chce wrócić do swoich rodziców, ale oni nie witają jej z otwartymi ramionami - jakaś dziwna ta jej rodzina, matka rodzi dziecko za dzieckiem i nie ma nawet szans na pomoc.
Beata się wyprowadza, kończy na dworcu, próbuje zabić siebie i dzieci, ale cała trójka zostaje odratowana. Ona idzie do więzienia, w którym ma wylew (no ten wylew to już scenarzyści naprawdę mogli sobie darować, bo to trochę przesada, tyle nieszczęść naraz!). Grozi jej 15 lat więzienia, ale Bartek wspaniałomyślnie bierze winę na siebie i Beata prawdopodobnie wyjdzie na wolność.

Takie jest streszczenie. Ale sama nie wiem do tej pory, co o tym filmie myśleć. Czy można mówić, że w tej sytuacji ktoś jest winny? Nie, ja bym nikogo nie obwiniała, wszyscy są winni i niewinni w takim samym stopniu. Czytelnik, który nie oglądał filmu może powiedzieć: no halo, teściowa - franca, mąż ucieka, to jak Beata miała sobie poradzić? Ano odpowiedź jest taka, że było w tej dziewczynie coś, co mnie od samego początku drażniło. Jakaś bezbrzeżna przeciętność, ocean szarzyzny, niemożność wzięcia swojego życia w swoje ręce. To bardzo wymowne i zapewne powinnam się skonsultować z psychologiem, dlaczego jej nie bronię, ale po prostu nie potrafię, wydaje mi się żałosna, słaba. Oczywiście, nie bardziej niż jej mąż i teściowa. No właśnie, teściowa. Czy naprawdę była tylko narzekającą, okropną babą? W sumie to tak, ale na ten swój chory sposób troszczyła się o tą trzodę. A Bartek? Uciekł, ale czy to nie jest typowo męskie? No i teraz zacznę feminizować. Że kobieta, w tej sytuacji Beata, powinna sobie poradzić, wziąć się w garść, "ruszyć tłustą dupę" i zacząć zarządzać swoim życiem. Spróbować choć. A ona nic, tylko robiła pod siebie. Jakoś nie mogę się z tym pogodzić.

I tu dochodzimy do najboleśniejszej prawdy. Ten film jest straszny. Wybebeszę cię słowem, sponiewieram spojrzeniem, zhańbię gestem - to jest horror tego domu, to jest strach, który aż przenika do kości widza. A strach dlatego, że wszystko w tym filmie jest takie... normalne, znajome, nieodległe. Te dialogi, nawet ta toksyczność... Kto z nas nie mógłby dopasować choćby do swoich znajomych takich nienormalnych sytuacji? Czy nie znamy nikogo, kto by żył w taki chory sposób? Ta przeciętność, szarość... Naprawdę fantastycznie dobrani aktorzy - Beata, którą gra Jowita Budnik... no mogłaby być na posągu "statystycznej Polki" - trochę z nadwagą, zaniedbana, ubrana w absolutnie niegustowne ciuchy, z dwójką niezbyt ładnych dzieci za ręce (oj, tak, wiem, "wszystkie dzieci ładne są") - takich kobiet mijamy setki, tysiące. Ewa Wencel - rewelacyjna, w ogóle aktorsko film bardzo dobry. Ale jest w nim sporo uproszczeń, np. obraz polskiej wsi - jeżeli miasto jest ukazane jako niezbyt może przyjazny, ale jednak czysty mikroklimat, w którym daje się żyć (chodzi mi tylko o cześć wizualną - np. mieszkanie Teresy - czyste, zadbane, na pozór miłe)  to wieś... Matka Beaty rodzi dziecko za dzieckiem, jak suka jakaś, niewydarzona jest ta rodzina, niby spokojne i proste życie prowadzą, ale śmierdzi to jakąś dysfunkcją (bardzo podobało by mi się zakończenie, że Beata z dziećmi znajduje pomoc u tego ich znajomego i razem stają na nogi). Mieszkają w jakiejś chałupinie, wokół same szopy... Może pod Warszawą tak wygląda wieś, ale na tej wsi, na której ja mieszkam, i na tych innych, które widuje, tak się nie żyje! Drażni mnie obraz polskiej wsi w mediach i ten wykrzyknik jest tego wyrazem.
No i kolejne, wspominane już wcześniej, moim zdaniem uproszczenie - ten wylew w więzieniu... no to mi się w ogóle nie podobało i było już na zasadzie eksperymentu naturalistycznego scenarzystów: no dołóżmy jej, zobaczymy ile jeszcze zniesie!
Ale scenarzyści mieli też świetne oko - bardzo podobał mi się kontrast, relacja "koleżanki ze studiów". Beata studiowała ze swoją koleżanką, która zrobiła karierę w firmie i jest "panią w garsonce i okularach". To jest bardzo życiowe - jak spotyka się na ulicy dawnych znajomych, którzy świetnie rokowali, a kończą... no, przeciętnie. Bo wydaje mi się, że Beata właśnie była tym przykładem prymuski, najlepszej na roku. Kimś, komu wróżono karierę. Ku przestrodze - tak kończą bezbarwne prymuski.

Zadaję sobie pytanie: skąd w tym filmie tyle emocji? Ano stąd, że obawiam się, żeby nie być tą kobieta, żeby nie być tą przegraną Beatą, tą żałosną Beatą, tą szarą i brzydką Beatą. A dzieli mnie od niej tylko ta wyliczanka, na zasadzie - kocha, nie kocha. Biorę akację, wyrywam listki i wyliczam - jestem nią, nie jestem nią, jestem nią, nie jestem nią...

Kiedy już wyłączyliśmy z mężem telewizor, osłupiali i z grymasem bólu na twarzy, wytworzył się między nami pewien stopień bliskości, czułości, jakbyśmy chcieli przez to powiedzieć: "Nie jestem taki jak on.", "Nie jestem taka jak ona". Tylko kogo my zapewniamy?

Wczoraj TVP Kultura nadawała "Plac zbawiciela". Mówiłam sobie - miałaś ciężki dzień, nie oglądaj tego, to na pewno będzie coś ciężkiego emocjonalnie, tylko się pogrążysz.
Tak. Miałam rację. Mogłam tego rewelacyjnego, ale opisującego najstraszniejsze i najcięższe emocje filmu nie oglądać.

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

"(...) a ja mam taki gust wypaczony, że lubię wrony!" czyli "piosenka musi posiadać tekst"

Tak, zdecydowanie Kasia Nosowska (o której nota bene będzie mowa w dalszej części tych rozważań) miała rację - piosenka musi posiadać tekst. Nie będę jedyna i oryginalna, jeżeli powiem, że nawet najbardziej udana melodia jest niewiele warta, kiedy tekst jest beznadziejny, żałosny i nie ma sensu. Nie chcę wyjść na jakąś tanią "yntelygientkę", ale nic mnie tak nie drażni jak "melodyjny zapychacz" - słowa, które są tylko tłem do muzyczki. Piosenka, dobra piosenka, ma przyciągać melodią, intrygować tekstem i na odwrót. Chciałabym omówić piosenki, które włączam właśnie po to - żeby ich klimat mnie uwiódł, omotał, a tekst - kazał do nich wracać po stokroć i jeszcze więcej.


Kasia Nosowska to nie byle kto


Nie muszę chyba uzasadniać wyboru - teksty Kasi Nosowskiej są po prostu niesamowite, bezbłędne, mają prawdziwą aurę, są mądre, wrażliwe, takie maxi - piosenki, mini - wiersze. Pamiętam, na pewnych zajęciach na studiach jedna, starsza już znacznie, pani doktor poleciła nam przynieść teksty piosenek, które później omawialiśmy. Ja przyniosłam "Karatetykę", na co pani doktor odparła - "świetny tekst, przecież Kasia Nosowska to nie byle kto!". Zgadzam się w zupełności:) Z tą piosenką wiąże się jeszcze jedna anegdota - podczas pewnej imprezy włączyła się na play liście właśnie Karatetyka. Jej spokojny ton, melancholijna melodia mogą wprowadzić w błąd, są zwodniczym punktem - jedna z koleżanek, która wkrótce miała brać ślub powiedziała - "Jaka piękna piosenka! Może wezmę ją sobie na nasz pierwszy taniec?". Bardzo odpowiedni tekst na pierwszy taniec, wyznacza bowiem pewien kierunek, do którego zmierzają niektóre pary:


Złam to serce na pół 
Przeżuwaj i spluń
Niech resztki spłucze deszcz

Chcesz, połam na ćwierć
A gdy zlecą się dzikie koty
To je karm...

Skaż to ciało na śmierć
Przez zapomnienie
Konturów, aury brak

Idź, wycieraj mną pysk
Przy piwku z koleżką
Kundlami obwieś mnie

Cały kurz spod wycieraczki
Pod moją możesz wmieść
Odpadek i śmieć
Ja ci to zutylizuję, a Ty idź i błyszcz
Promieniuj i świeć... 



Niesamowity tekst, do którego często tęsknię. Melodia to tylko tło.
Kolejnym, który chciałabym zaprezentować jest "Chiński urzędnik państwowy". Jak usłyszałam go po raz pierwszy, to byłam po prostu oczarowana, zachwycona. A, co najlepsze, to uczucie nie opuszcza mnie aż do teraz:


Jesteś jak chiński urzędnik państwowy,
Co stemplem odmowy zniweczył mój plan.
Jesteś jak ojciec co niedzielnym szpondrem
Obdzielił wszystkich po równo, prócz mnie.
Jesteś handlarzem, co jabłko z robakiem
I w sińcach mi wcisnął na targu.
Jesteś rosyjską znachorką,
Co złych ziół mieszanką wpędziła w chorobę...



Akurat te dwa powyższe są młodsze, niedawne, ale starsze teksty K.N. również są zachwycające. "Kataszę" usłyszałam zupełnie niedawno, bo w tym roku na lutowym koncercie "Reedycje". Jaki ten tekst ma potężny ładunek, jak oplata się wokół publiczności, zrozumie tylko ten, kto usłyszy go na żywo. Wydaje się być bardzo osobisty, nawet chyba intymny i robi ogromne wrażenie. 


Katasza imię jej
Za dużo w biodrach ma
To po matce
W jedzeniu umiaru brak
Po matce matki ma

Samobójcze skłonności
Po dziadku
Dziadków dwóch
Wiec umiera razy dwa
Po ojcu krótki ma wzrok
Po stryjku polipy

Talentów poskąpił Pan
Urody żałował też
W kieliszku topi łzy
Do płuc pompuje dym

No i jeszcze
Samobójcze skłonności 



O sile tekstu świadczą emocje, jakie wzbudza. Kiedyś mój kolega wyznał mi, że ilekroć słucha "Dreams" to płacze. "No ale nie jak baba! Tylko tak wiesz... łezka mi się zakręci". Tak, to jest bardzo dobra rekomendacja. 


There is something in her eyes
And I thing it's fear

Why don't You tell me little girl
Why are You so afraid
Last night my father
Came to my room alone
He was stark naked
Very quiet closed the door
And it was not dream
I still feel his hand
On my trembling body

Come to me girl
I hold you now
You can really trust me
You will never cry again
'Cause you've got your faith
Put hands together
Start talking to your God
He will be listening
'Cause His mercy is so big
And you fuckin' dad
Gonna die in hell
Gonna pay for all his sins 



Mogłabym pisać o Kasi Nosowskiej bez końca, analizując i opisując każdy jej tekst, bo każdy jest wyjątkowy. Nie lubię tylko jednego - "Teksańskiego", cytowanego już przecież. Może nie lubię go dlatego, że słyszałam jego trylion wersji na karaoke i melodii nikt (NIKT) nie jest w stanie porządnie zaśpiewać, a tekst już mi bokami wychodzi? 


Marii Peszek zabawy słowem


Maria Peszek jest fenomenalna. Dosłownie - fenomenalna. Inteligentna, z ogromnym poczuciem humoru i dystansem do siebie, nieco ekscentryczna - to wszystko czyni z niej prawdziwie oryginalną artystkę, która nie śpiewa, ale uprawia sztukę. Wszystko zasługuje na uwagę - jej image, melodie i , oczywiście przedmiot dzisiejszych rozważań, teksty. Teksty, które są zabawne, przewrotne, z nerwem, ironiczne, błyskotliwe, mądre, intrygujące i czego byśmy tam jeszcze nie wymyślili. A w skrócie - po wysłuchaniu tych piosenek mamy naprawdę wielką ochotę się uśmiechać. Na pewno można to powiedzieć o "Hujawiaku" (no czy nie uśmiechamy się na sam tytuł?)


Poliż mnie, i'm polish,
albo jeśli wolisz,
możesz mnie posolić,
albo wymiętolić.

Poliż mnie, i'm polish,
albo jeśli wolisz,
możesz mnie posolić,
albo wymiętolić.

Nie wiem, szukam,
w różne drzwi pukam.
Puk puk, fuck fuck,
fuck you, how do you do?

Poliż mnie, i'm polish,
albo jeśli wolisz,
możesz mnie posolić,
albo wymiętolić.

Poliż mnie, i'm polish,
albo jeśli wolisz,
możesz mnie posolić,
albo wymiętolić.

Nie wiem, szukam,
w różne drzwi pukam.
Puk puk, fuck fuck,
fuck you, how do you do?

Chodzę, pukam,
pukam i fukam,
fukam i fuckam,
pójdę po rozum do krowy.

Nie wiem, szukam,
w różne drzwi pukam.
Puk puk, fuck fuck,
fuck you, how do you do?



Erotyczny już nawet nie do kwadratu, ale do sześcianu, ale po prostu zabawny, wykorzystuje gierki słowne... Czemu nie piszę pracy magisterskiej o tekstach Marii Peszek? "Puk puk, fuck, fuck. Fuck you, how do you do?"
Bardzo lubię "Mam kota", za to, czego symbolem w tym tekście staje się kot. 


Mam kota na gorącym dachu mojej głowy
On czuwa nad smakiem i kolorem moich nocnych spraw
Chociaż ciemno on w środku się żarzy, w mroku błyszczy
Ja mruczę i marzę, że..

Mam psa na niebie
wyprowadzam go na spacer wśród gwiazd
bez smyczy, bez kagańca hula wśród niebieskich traw
Choć ciemno on w środku się żarzy, w mroku błyszczy
ja gwiżdżę i marzę, że..

Mam kota na gorącym dachu mojej głowy
On czuwa nad smakiem i kolorem moich nocnych spraw
Chociaż ciemno, ja w środku się żarzę
świecę mrokiem i tęsknię za smokiem



Jak usłyszałam MarięAwarię po raz pierwszy, to po prostu nie mogłam przestać się śmiać - naprawdę ta płyta jest szalenie błyskotliwa, nie będę omawiać każdego tekstu, ale zachęcam każdego do zapoznania się z nimi, bo są po prostu rewelacyjne.


Fisz poetą


Nie popełniłam w nagłówku faux pas, gdyż dzisiaj poetą można nazwać naprawdę wieeeeelkie grono osób, jeszcze wieeeeeeeeeeeększe nazywa samych siebie poetami, ale myślę, że teksty Fisza mają w sobie coś właśnie poetyckiego. Zwłaszcza "Kuchnia", tekst, bez którego po prostu nie mogę żyć.  Słowa "Zapukaj cicho, puk puk do, do moich antywłamaniowych drzwi" zawsze będą dla mnie synonimem melancholii. 


Zapukaj cicho puk puk puk do moich antywłamaniowych drzwi, patrz piórka mam zlepione całe...
Leżę tu pod stołem w kuchni, szukam w całym czarnych dziur jak w żółtym serze
Przyjedź... to się nawrócę... to uwierzę jeszcze raz...
halo. mi tu szaro. halo. szaro tu mi...
halo. mi tu szaro. halo. szaro tu mi...
Przyjedź... pójdźiemy do zoo... na słonie wieloryby, gdzie rozwydrzone dzieci krzyczą...
i nie pal tyle tytoniu, nie wdychaj, jestem wrogiem nikotyny, a zimą to szczególnie jestem wrogiem, przyjedź to się nawrócę, to uwierzę jeszcze raz...
przywieź mi obrazki ładne, książki mądre i słodycze, albo landrynkową piękną śmierć...



Ten Pan jest wyspą na mapie hiphopowych tekściarzy. 


Kayah - pop na najwyższym poziomie


Uwielbiam jej teksty. Naprawdę bardzo lubię ten do "Testosteronu" - ma sens, jest po prostu świetny. Nie będę go cytować, bo wszyscy przecież znamy:) Nawet jak śpiewa o rzeczach nieskomplikowanych, oczywistych, np. w piosence "Jutro rano", to ja wierzę w ten jej prosty tekst, który nie jest jednocześnie naiwny. A moim numerem jeden w jej wykonaniu jest "To nie ptak" - czarujący, niesłychanie smutny, ale wyjątkowo piękny.


W kolorowej sukieneczce krząta się
Raz po raz odwraca głowę
Uśmiech śle
Mógłbyś przysiąc że
Widziałeś wczoraj skrzydła jej
Jak je chowała pod sukienką
Lecz ona

To nie ptak czy nie widzisz?
To nie jest ptak
Ona to nie ptak
To nie jest ptak czy nie widzisz?

Kocham ciebie mówi każdy jej mały ruch
Lecz ty wśród kolorowych falban szukasz piór
Bo jesteś pewien że
Wczoraj widziałeś skrzydeł cień
Dlatego klatkę zbudowałeś
Lecz ona

To nie ptak czy nie widzisz?
To nie jest ptak
Ona to nie ptak
To nie jest ptak czy nie widzisz?

Tego dnia, gdy ciemność skradnie serce ci
Ona w oknie będzie śmiać się lecz przez łzy
Rozpuści czarność włosów i
Zmieniona w kruka skoczy by
Za chwilę oknem tym powrócić tu
lecz jako

Rajski ptak bo tak chciałeś
Jako rajski ptak
Rajski ptak
Jako rajski ptak bo tak chciałeś! 



Naprawdę warto pochylić się nad tekstami Kayah i samemu ocenić ich wartość, moim zdaniem naprawdę wysoką. Ta kobieta jest jak wino - im starsza, tym lepsza. Jest bardzo wrażliwa, a w połączeniu z talentem daje to wspaniałe efekty. 


Myslovitz - klasa sama w sobie


Kocham Myslovitz, to fakt, ale niektóre ich teksty są tak zakręcone, że nie wiem po prostu, o co w nich chodzi. Inne znowu wydają się takie, jakby autor napisał je sam dla siebie - są tak chimeryczne, intymne do granicy zrozumienia (być może przydałyby się po prostu przypisy). 
Ale większość ich tekstów jest cudowna. Naprawdę cudownie wyjątkowa. (Teraz przydałby mi się dźwięk werbli, ale proszę Czytelnika, aby go sobie sam wyobraził):
Ladies and Gentleman, chciałabym przedstawić Państwu mój ukochany tekst: W deszczu maleńkich żółtych kwiatów


Pójdziemy ze sobą powoli obok
Do końca wszystkiego żeby zacząć na nowo
Bez słowa i snu w zachwycie nocą
A bliskość rozproszy nasz strach przed ciemnością

Będziemy tam nago biegali po łąkach
Okryją nas drzewa gdy zajdą wszystkie słońca
I czując Cię obok opowiem o wszystkim
Jak często się boje i czuje się nikim

Twoje łzy miażdżą mi serce
I opadam i wzbijam się
Ciągle chce więcej

Po drugiej stronie
Na pustej drodze
Tańczy mój czas
W strugach deszczu dni tona
Dotykam z Tobą dna

Po drugiej stronie
Na pustej drodze
Czy to ty??
Ktoś głaszcze mnie po włosach
Nie mówiąc prawie nic

Pójdziemy ze sobą powoli obok
Do końca wszystkiego żeby zacząć na nowo
W deszczu maleńkich żółtych kwiatów
W spokoju przy sobie i źródłach czasu

Twoje łzy miażdżą mi serce
I usycham i kwitnę
I ciągle chce więcej

Po drugiej stronie
Na pustej drodze
Tańczy mój czas
W strugach deszczu dni tona
Dotykam z Tobą dna

Po drugiej stronie
Na pustej drodze
Czy to ty??
Ktoś głaszcze mnie po włosach
Nie mówiąc prawie nic 



Każdy czytelnik ma prawo do własnej interpretacji (poststrukturalizm dał nam takie prawo:D ), a dla mnie ten tekst jest o śmierci. Piękny, delikatny, eteryczny... Ja w nim jeszcze znajduję powiązania ze "Sto lat samotności" - po śmierci Jose Arcadio Buendii przez trzy dni padał deszcz właśnie maleńkich, żółtych kwiatów. Nie tylko więc talent, ale i erudycja, powiązanie ze światem kultury - ten tekst nie może się nie podobać. Ba - nie można go nie kochać. 


Bardzo lubię też pogodny ton "Książki z drogą w tytule":


Kupiłaś mi książkę z drogą w tytule,
fantazja przeczy nudzie.
Na niebie naprawdę nic się nie dzieje,
drogami rządzą ludzie.

Dzieciństwo minęło stanowczo zbyt szybko
Oboje jesteśmy zmęczeni
Niestety nie można w żółwim tępie
przemierzać autostrady
Świst jest zaletą samą w sobie,
która odsłania wady.
Pamiętasz jak kiedyś byliśmy pewni,
że zawsze będziemy na Ziemi...

Zabrałaś mi książkę z drogą w tytule
i już zauważam zmiany
w postępowaniu i ciele moim
jestem zakłopotany...

Powiedz mi teraz co mam zrobić
z tęsknotą za siódmą stroną
Na ósmej ludzie mieli się spotkać
ostatnia była wyśnioną.
Pamiętasz jak kiedyś byliśmy pewni,
że zawsze będzieny istnieli... 



... oraz "Krainy miłości" :
Szukałem Ciebie, bo przyszedł na mnie szukania czas,
Pytałem w niebie, pytałem wody, ziemi ognia i gwiazd,
Polem, drogą, chodnikami, ulicami miasta, lasu i wsi,
Wszędzie szukałem, ryzykowałem, ale ufałem, że tylko Ty:

Poprowadzisz mnie w krainę miłości i źródłem się staniesz mojej radości,
Z Tobą się budzić, w Tobie oddychać, Tobą się poić i w Tobie zasypiać.
Poprowadzisz mnie w krainę miłości i źródłem się staniesz mojej radości,
Z Tobą się budzić, w Tobie oddychać, Tobą się poić i w Tobie zasypiać.

Znalazłem Ciebie, bo w końcu na to też przyszedł czas,
Wcale nie w niebie, nie w wodzie, ziemi, w płomieniu gwiazd,
Lecz byłeś obok, przy mnie, chociaż wcześniej nie dostrzegłem Cię,
A tak szukałem, ryzykowałem, ale ufałem i teraz wiem. 



Tak. Teksty Myslovitz bywają zakręcone, fakt, ale jest tak wiele pereł, do których pragnie się wracać,  stanowią klasę same w sobie. 


"Jak konkwistadorzy, jak odkrywcy lądów, nowi Kolumbowie odkrywają Cię" czyli świat wg Republiki 


To jest dopiero poezja! Naprawdę piękne, mądre i wrażliwe teksty. Czy o miłości , czy o podejściu do tego, czym jest ojczyzna, czy o śmierci - zawsze cudowne słowa, nad którymi można się rozpływać z zachwytu. Tekst do "Republiki marzeń" jest przykładem, jak z klasą napisać erotyczny, pełen aluzji tekst, który będzie w najlepszym guście: 


Gdy tak naga leżysz obok mnie
a tu spada nagły letni deszcz
tu pierwsza kropla...
tu druga kropla...
jak konkwistadorzy
jak odkrywcy lądów
nowi Kolumbowie zdobywają cię...
ty śpiąc nie wiesz nawet o tym jak
ta letnia burza przeszła obok nas
a ja widziałem ich
obserwowałem ich
gdy - jak Nowa Ziemie -
zdobywali ciebie
odkrywali w tobie obiecany lad...

i choć za to ich spotkała śmierć
bo burza przeszła obok - nie wiesz wiec
gdy umierali
gdy wysychali
ja się nachylałem
tuz nad twoim ciałem
oto co wyszeptał
niespełniony deszcz:

REPUBLIKA
REPUBLIKA MARZEŃ
REPUBLIKA
OTO CZEGO PRAGNĘ
REPUBLIKA
REPUBLIKA MOICH MARZEŃ BĄDŹ

wiec niech będzie tak by każdy dzień
zdobyciem nowych lądów kończył się
daj się odkrywać
jak Ameryka
ciebie chce zdobywać
ciebie chce odkrywać
nazwę twym imieniem
najpiękniejszy szczyt



Lub jak napisać o podejściu do tego, czym jest ojczyzna? 


To nie karnawał
ale tańczyć chcę
i będę tańczył z nią po dzień

to nie zabawa
ale bawię się
bezsenne noce senne dnie

to nie kochanka
ale sypiam z nią
choć śmieją ze mnie się i drwią

taka zmęczona
i pijana wciąż
dlatego nie

NIE PYTAJ WIĘCEJ MNIE

nie pytaj mnie
dlaczego jestem z nią
nie pytaj mnie
dlaczego z inną nie
nie pytaj mnie
dlaczego myślę że...
że nie ma dla mnie innych miejsc

nie pytaj mnie
co ciągle widzę w niej
nie pytaj mnie dlaczego w innej nie
nie pytaj mnie
dlaczego ciągle chce
zasypiać w niej i budzić się

te brudne dworce
gdzie spotykam ja
te tłumy które cicho klną
ten pijak który mruczy coś przez sen
że PÓKI MY ŻYJEMY ona żyje też



Albo jak napisać o rozstaniu tak, żeby słowa te stały się niejako hymnem wszystkich złamanych serc?


A więc stało się i odchodzisz,
tu są twoje książki i płyty,
możesz zabrać co chcesz,
najlepiej zabierz mnie

Jestem lżejszy od fotografii,
z których będziesz mnie teraz wycinać,
będę milczał - i tak jestem martwy

Ref.
Odchodząc zabierz mnie,
odchodząc zabierz mnie,
odchodząc zabierz mnie,
odchodząc zabierz mnie

2.W nowym życiu znajdziesz mi miejsce,
gdzieś na półce czy parapecie,
raz na miesiąc kurz ze mnie zetrzesz



Te najwyższej klasy teksty udzielają odpowiedzi. 


Prześmiewca, stańczyk, baczny obserwator rzeczywistości, ale przede wszystkim - utalentowany wrażliwiec


Kazik jest zajebisty - kiedyś będzie to takim sloganem, jak "Słowacki wielkim poetą był". Mogę śmiało powiedzieć, że wychowałam się na jego tekstach, za sprawą mojego starszego o 6 lat brata, wielkiego fana kultu (który nastolatek nie był wielkim fanem kultu?). Jest w nich i zajadły opis rzeczywistości, i impresje, krótkie chwile, małe historyjki. Cechuje je to, że są bardzo zgrabne, dowcipne, niektóre są pastiszem, i zdecydowanie wychodzą spod bardzo utalentowanego pióra. 
Do tych społeczno - politycznych na pewno zalicza się "Mars napada"


Nad Bałtykiem rozpostarli swoje skrzydła ludzie z Marsa
Atakować w taki sposób to jest jedna wielka farsa
Motłoch gapi się zdziwiony, nowej szuka podniety
Cywilizacyja wroga z innej planety
W Gdyni zbiera się pospiesznie sztab kryzysowy
Albo anty, ryba psuje się od głowy
A każdy z prawem tutaj jest na bakier
John Malkovich jak grał Ruska to mówił "madier fakier"
Inwazja planetarna do plaży się zbliża
W tym czasie w sztabie w Gdyni jeden drugim ubliżał
Co to był za film, co na nim wciąż się ruchali?
Tu za heroinę, panie, ludzie wszystko by oddali
Wszystkie deski obsikane, wszystkie kible osrane
Jaki piękny jest nasz port, gdy się go widzi nad ranem
Wszystko poukładane, dużo dobrej roboty
Do portu się zbliżają z Marsa istoty



Kapitalny tekst posiada "Wiek XX"


Wiek dwudziesty na finiszu przyprowadza wielkie nędze
coraz szybciej goni całość może tego ja już nie chcę
z moim zdaniem jak i z twoim nie za bardzo chcą się liczyć
nie umiemy wypowiedzieć tego co chcemy policzyć

każdy minister to gangster - taki efekt jest całości
każdy gangster to minister - swojej własnej działalności
słudzy stali się panami i poznali tajemnice
powiedz szybko jak bezpiecznie wyjść wieczorem na ulicę
każde serce się przelicza każdy rozum księgowany
nie ma rady nie ma rady jestem za słaby na zmiany

nawet sam za bardzo nie potrafię się zmienić
to jest problem i czy mam jego zostawić

koronacja w telewizji w każdą estetykę trafia
to pytanie jest poważne czy już światem rządzi mafia
czy tylko jego częścią ale mniejszą czy większą
i czy lepszy jest kamuflaż gdy technikę mają lepszą
bowiem nie ma lepszych źródeł niż publiczne są pieniądze
który mądry gangster by przepuścił lada taką okazję
się widownią nie krępuje tylko leci kodem nowym
polityczno zawodowym i się kurwa czuje zdrowym
gdy nożyce które widzę się bez końca rozwierają
to bogactwo daje tempo biedni z tyłu zostają
na widowni aplauz taki jakby [ktoś tam pierdział ***]
czy to ci się nie podoba ale to jedyny podział
Liga Mistrzów Liga Mistrzów kto odpadnie ten zostaje
nowe charty się ścigają na wybiegu i rodzaje
tych pościgów bezustannych to zależą od kultury
lecz element nowojorski jest właściwie wszystkim wspólny
to jest etos dominacji i nie będziesz miał wakacji
i przynajmniej przez pięć pierwszych lat nie myśl o prokreacji 



Gdybym miała się zdecydować na swoją ulubioną płytę Kultu, to na pewno nie wybrałabym jednej, a kilka, właśnie tych, które słuchałam jako "trochę już nie dziecko" - "Ostateczny krach systemu korporacji" (bardzo lubiłam tekst do "Idź przodem"), Melassę, 12 groszy, z której pochodzi mój namber łan Kazika - "Nie mam nogi". Do tej pory to chyba moja ulubiona ich piosenka - przewrotna, bardzo zabawna, świetnie napisana:
Nie mam nogi. Pożarli ją moi współtowarzysze
Jeszcze ich mlaskanie słyszę
Wyszliśmy w góry jeszcze za dni ciepłych
Dopadła nas zima zaskoczonych
Zjedliśmy wszystko co zjeść się dało
Nic nie zostało
Widoki na przyszłość są raczej nieciekawe
Zachciało się nam iść na wyprawę

Hej hej hej, hej hej hej
Inni mają jeszcze gorzej
Hej hej hej, hej hej hej
Inni mają jeszcze gorzej

Zawieja nie ustąpi, jest wręcz coraz większa
Co rusz nasza sytuacja gorsza
Tak losować będziemy kto kogo zje
Czekając, aż ratunek nadejdzie
Los padł na mnie, wtedy się opamiętałem
Zaoponowałem
Towarzysze napierali, w końcu za wygraną dali
Usiedli osowiali

Minął dzień i drugi. My krańcowo bezsilni
Nie mają siły na mnie być źli
W końcu nie wytrzymali i nocy pewnej
Doczołgali do mnie się bliżej
Wyszła na jaw prawda, którą chciałem ukryć
Tej hańby nie da się zmyć
Przestałem o nich myśleć, taką naturę mam
Po prawdzie swoją nogę zjadłem sam

Z wiersza w piosenkę



Narażę się tym stwierdzeniem, ale przyznaję otwarcie - nie jestem fanem SDM - u. Uważam, że każda ich piosenka, niezależnie od tekstu, brzmi tak samo. Lubię ich czasem posłuchać, wsłuchać się w tekst, ale nie goszczą na mojej play liście zbyt często. 
Ale zjawisko poezji śpiewanej, poza SDM, jest bliskie memu sercu. Poezja nabiera nowej jakości, nowych barw, a dla niektórych staje się bardziej strawna.  Moim ostatnim odkryciem jest piosenka Szymona Zychowicza do tekstu Władysława Broniewskiego. Piękne. 
Ewa Demarczyk - nawet nie muszę pisać dlaczego, wszystkie interpretacje mistrzowskie. 
Grzegorz Turnau - "Znów wędrujemy" Baczyńskiego jest przez interpretacje krakowskiego muzyka jakby... na właściwym torze - to wykonanie sprawia, że ten tekst jest całkowicie oswojony. 
Przewrotne Pustki do wiersza Broniewskiego "Kalambury" - fantastyczne (bardzo lubię Pustki i słyszałam, że ich koncerty są świetne). 


Pojedyncze perełki


Jak łatwo zauważyć, jak dotąd w moich rozważaniach zagościł tylko jeden anglojęzyczny tekst. Nie umieszczam ich nie dlatego, że nie znam angielskiego, ale uważam, że jeżeli ktoś nie posługuje się językiem biegle, to nie wyłapie niuansów językowych, gier słownych itp. Dlatego, choć wsłuchuję się w teksty moich ulubionych wykonawców, nie sądzę, że we wszystkich całkowicie łapię o co chodzi. Ale tekst do "I've seen it all" jest dla mnie hymnem... egzystencjalizmu? No tak, tym dla mnie jest. Piękny, ale przeraźliwie smutny. A fakt, że śpiewa go Bjork i Thom Yorke jest niczym wisienka na torcie (ale taka kwaśna wiśnia, na gorzkoczekoladowym, prawie niesłodkim torcie): 


Björk
I've seen it all
I have seen the trees
I have seen the willow leaves
Dancing in the breeze

Yorke
I've seen a man killed
By his best friend,
And lives that were over
Before they were spent.

Björk & Yorke
I've seen what I was
And I know what I'll be
I've seen it all
There is no more to see

Björk
You haven't seen elephants
Kings or Peru

Yorke
I'm happy to say
I had better to do

Björk
What about China?
Have you seen the Great Wall?

Yorke
All walls are great
If the roof doesn't fall
And the man you will marry
The home you will share

Björk
To be honest
I really don't care



Czyż to nie jest piękne? 


O miłości można pisać różnie, ale sposób, w jaki robi to ... hm.. no właśnie nie mogę znaleźć autora, ale przyjmijmy, że autorem jest Piotr Rogucki, co mi bardzo odpowiada, ponieważ Piotr Rogucki jest wyjątkowo fajny i wierzę, że potrafi pisać takie teksty. W każdym razie autor pisze o miłości w sposób cudowny: 


Przedostała się w parszywy czas
Przez ulice zakażone bezradnością dni
Przez korytarz betonowych spraw
Pewność że my
Mimo wszystkich nieprzespanych nocy
Mimo prawdy porzuconej na rozstajach dróg
Potrafimy w rzeczywisty sposób
Znaleźć się już
W domu będzie ogień
A do domu proste drogi
Wiodą słusznie moje stopy
Nie zabraknie mi sił
Czas poplątał kroki
Jest łagodny i beztroski
Ma zielone kocie oczy
Tak samo jak Ty

Nauczyłem się umierać w sobie
Nauczyłem się ukrywać cały strach
Nie do wiary że tak bardzo płonę
Nie do wiary że rozumiem każdy znak

Zapomniałem że od kilku lat
Wszyscy giną jakby nigdy ich nie miało być
W stu tysiącach jednakowych miast
Giną jak psy
Dobre niebo kiedy wszyscy śpią
Pochlipuje modlitwami niestrudzonych ust
Tylko błagam nie załamuj rąk
Chroni nas Bóg

Ja mógłbym tyle słów utoczyć
Krągłych i beztroskich
Ze słonego ciasta zmierzchów
Jeśli zechcesz je znać
Wzrok przekroczył linię
Horyzontu aby zginąć
A Ty przy mnie śpisz i żyjesz
Nieodległa w snach



 Tekst do "Lubię wrony" Jerzego Wasowskiego jest naprawdę świetny - błyskotliwy, ironiczny, nie da się go nie lubić i nie nucić pod prysznicem: 


W berżeretkach, balladach, canzonach
Bardzo rzadko jest mowa o wronach,
A ja mam taki gust wypaczony,
Że lubię wrony...

Los im dolę zgotował nielekką:
Cienką gałąź i marne poletko,
Czarne toto i w ziemi się dłubie -
-a ja je lubię...

Gdy na polu ze śniegiem wiatr wyje,
Żadna wrona przez chwilę nie kryje,
Że dlatego na zimę zostają,
Że źle fruwają...

Ale wrona, czy młoda, czy stara,
Się do tego dorabiać nie stara
Manifestów ni ideologii -
-i to ją zdobi...

Gdy rozdziawią dziób - wiedzą dokładnie,
Że ich głosy brzmią raczej nieładnie,
Lecz nie wstydzą się i nie tłumaczą,
Że brzydko kraczą...

I myśl w głowach nie świta im dzika,
By krakaniem udawać słowika,
By krakaniem nieść sobie pociechę -
- i to jest w dechę!

Żadna wrona się także nie łudzi,
Że postawi ktoś stracha na ludzi,
Co na wrony i we dnie, i nocą
Czychają z procą...

Wrony fruną z godnością nad rżyskiem,
Jakby dobrze im było z tym wszystkim,
I w tym właśnie zaznacza się wronia
Autoironia.

Nie udają słodyczy nieszczerze,
Mężnie trwają w swym schwarzcharakterze,
Nie składają w komorę zasobną,
Jak więcej dziobną.

Wiedzą, że - mimo wszelkie przemiany -
Nie wyrosną na rżysku banany,
Nie zamienią się w kawior pędraki,
Bo układ taki...

W berżeretkach, balladach, canzonach
Bardzo rzadko jest mowa o wronach,
A ja mam taki gust wypaczony,
Że lubię wrony...

Los im dolę zgotował nielekką:
Cienką gałąź i marne poletko,
Czarne toto i w ziemi się dłubie -
- a ja je lubię,
A ja je lubię...



O tekstach mogłabym pisać równie długo, niczym o teledyskach, ale trzeba kiedyś osiągnąć koniec. A na koniec tego wpisu przygotowałam sobie tekst, który mnie rozwalił. Jak go usłyszałam, to do tej pory w sumie na samą myśl nie mogę przestać się śmiać... Pewną niebezpośredniość, nadanie rzeczywistości metaforycznego tonu, zawoalowanie swoich przemysleń, ubranie ich w wyszukane słowa - ten tekst na pewno tego nie posiada (hahaha): 


Żyłeś przez tyle dni
Autograf mu dałeś
By odjechać
I znów się spotkać z nim
Dosięgło cię aż pięć kul
By zadać śmiertelny ból
By zdławić głos, co jeszcze śpiewać mógł
Mógł brzmieć
Mógł ludziom radość dać
Kto wie, kto wie
Co jeszcze mógłbyś grać

Miliony zranionych serc
Żałobą pokryły się
Pytając, kto odważył się
Twa Yoko nie będzie już
Wsłuchiwać się w sens twych słów
Od teraz nie zaśpiewasz jej już nic
Lecz mit
Mit Johna dalej trwa
Twój głos, twój styl
Pozostał w wielu z nas

Ref.: Johny, woła Cię świat

Wołam Cię ja

Johny, czy taki miał być

Koniec Twych dni?



Robi wrażenie, nie? Zapomniałam dodać, że to zespół Universe - wszyscy biegnijmy po płytę. 

piątek, 19 sierpnia 2011

Kryminały, które nadały nowy ton literaturze.

Wczoraj zamknęłam cykl "Millenium" i... dopadł mnie smutek. Że to już koniec tej wielowątkowej i wielowymiarowej powieści, koniec losów o Lisbeth, Mikaelu i ich otoczeniu, o tych wszystkich aferach, ponurych morderstwach i ogólnie wszystkich nieprzyjemnych sprawach szwedzkiej polityki.
Ten cykl składa się z powieści kryminalnych, których teraz jest mnóstwo, zdaje się, że ich produkcja jest wręcz masowa, ale saga rozpoczęta od "Mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet", jest naprawdę najwyższych lotów kryminalnych, wszystko jest spójne, logiczne, wyczerpujące i drobiazgowe, ale ani na moment nie nużące. Przyznaję, że jestem absolutną fanką tych książek - wsiąkam w nie, czytam nerwowo, od samego rana do późnej nocy (do dzisiaj pieką mnie oczy). Ciężko jest o nich pisać, bo na ten temat napisano już tak wiele, że właściwie dodać jakieś nowe słowo wydaje się niemożliwe... Sama jestem stałą czytelniczką stron www o Lisbeth, i bardzo podoba mi się teza (sama na nią nie wpadłam <młotek>), że Irene Nesser to alterego Lisbeth, którym ona nie tylko chce, ale i potrafi być. Czy jej w ogóle nie da się nie lubić? Ten skrajny ekscentryzm jest w jej wypadku... uroczy? No dobrze, może nie uroczy, ale pociągający na pewno! I na pewno wzbudza sympatię.
Kolejny świetny bohater powieści - Mikael - superatrakcyjny, superfajny, mniam mniam, tego pana chciałabym poznać - inteligentny, niezwykle bystry, przenikliwy, a do tego nieustraszony i uparty, ale nie bez wad - taki superbohater naszych czasów  - byle ukazać prawdę, troszkę uleczyć chorą łatę w społeczeństwie -razem z Lisbeth tworzą naprawdę bardzo zgrany duet.
Coś czytałam, że są jakieś teorie, że to nie Larsson, napisał, że jego partnerka... I marzę, żeby to się okazało prawdą, żeby ktoś dał kolejną książkę tej całej rzeszy wygłodniałych wieści o Lisbeth fanów, ze mną włącznie, żeby cykl jeszcze potoczył się dalej, bo naprawdę wielka, wielka szkoda, że to już po prostu koniec.
Dla fanów gratką będzie film Davida Finchera, na podstawie pierwszej części. Na ten film pójdę nawet w czasie grypy, nawet jak będę mieć w tym czasie egzamin (choć wątpię, żeby egzamin był o wieczornej porze, ale chcę podkreślić, że nie będzie wtedy ograniczeń). Bo jeżeli bierze się za jedną z moich ulubionych książek (pierwsza część trylogii jest dla mnie najlepsza) reżyser, którego filmy uwielbiam, a grać będzie Daniel Craig, to obecność na premierze będzie obowiązkiem obywatelskim. Szwedzka ekranizacja jest bardzo dobra, naprawdę rewelacyjna Lisbeth, ale Mikael kompletnie nie ten... Ale Mikael Blomkvist może mieć twarz Daniela Craiga.
Ale - będę to powtarzać do znudzenia - i tak żal, że już dalszych losów nie poznamy...

wtorek, 16 sierpnia 2011

"Śladami zapomnianych bohaterów" czyli historia nie musi być nudna

Odpowiedź na pytanie "Co chcesz dostać na urodziny?" może być prosta lub trudna, dla mnie zazwyczaj jest trudna, ale w tym roku było inaczej! Po usłyszeniu jednego z cyklu "Trójkowego znaku jakości" zapragnęłam przeczytać książkę "Śladami zapomnianych bohaterów" Mateusza "Biszopa" Biskupa. Tak już z resztą mam, że polecenia pewnych redaktorów podobają mi się zanim przeczytam lub odsłucham, w ciemno je wybieram i rzadko kiedy się zawodzę - Bartka Chacińskiego gust muzyczny jest dla mnie niepodważalny, a Michała Nogasia wyżej wymieniona audycja każe mi skrupulatnie zapisywać tytuły książek, czekać na nie w bibliotece, marząc o ich przeczytaniu.
Zawsze dziwiłam się, że nie jestem dobra z historii. Niby humanistka, niby zainteresowana, a podręcznik historii najczęściej leżał na regale, przysypany stosem innych książek. Niewątpliwie bardzo bystrze (zgodnie z zasadą "lepiej późno niż wcale"), odkryłam dlaczego tak było. Po prostu podręczniki do historii były i są nudne jak flaki z olejem! Jakieś daty, jakieś nazwiska, jakieś wydarzenia - wszystko przypadkowe, bez związku przyczynowo - skutkowego. Historia jest ciekawa kiedy stoją za nią prawdziwi ludzie, ich losy, wydarzenia; kiedy ma posmak pikanterii, skandalu, kiedy poznajemy ją zza kuluarów - po prostu wtedy tylko zaczyna nas "grzać", obchodzić.



Autor "Śladami zapomnianych bohaterów" funduje nam na łamach książki mnóstwo historii o ludziach gdzieś zagubionych ulotnej pamięci, chcąc pamięć o nich podtrzymać. Opowieści tych jest mnóstwo, napisanych krótko, 3-5 stronicowych (przez co błyskawicznie się je czyta, ale w niektórych ten telegraficzny skrót przeszkadza). Urzekają one, niektóre są bardzo smutne, inne - mają szczęśliwe zakończenie (no, może prędzej słodko - gorzkie, jak to w życiu bywa). Tak, bo wszystkie one są prawdziwe, skrzętnie zebrane i przyzwoicie opisane.
Mnie najbardziej podobała się historia agenta 033B - wooow! O Polaku, który zaszkodził Niemcom w czasie wojny jak mało kto, którego niepospolita odwaga przekładała się na imponujące efekty! Są też historie bardzo smutne - o dwójce zakochanych w Auschwitz, którzy nie doczekali końca wojny, o rodzinie Ulmów skazanej na śmierć za pomoc Żydom, o jedynej kobiecie, lotniczce, która zginęła w Katyniu...
Niektóre opowieści są ... no, można je opowiadać jako anegdoty - co mnie na pewno się zdarzy - jak ta, o Japońskim żołnierzu, który przez kilkadziesiąt lat przesiedział w filipińskim lesie, nie wierząc w koniec wojny.
Nie będę więcej omawiać, ale bardzo zachęcam do przeczytania i zapoznania się z losami niezwykłych ludzi, ich odwadze, sile ducha. No dobra, muszę jeszcze wspomnieć o tym, jak lekarz z okolic Rozwadowa odkrył, że pewna bakteria daje objawy bardzo podobne do tyfusu, przez co nabrał niemieckich lekarzy i ocalił praktycznie całą okolicę lub oddziale głuchoniemych, walczących min. w Powstaniu Warszawskim. Takie historie naprawdę krzepią (może i naszą polską dumę narodową, ale zbyt wiele widzę w Polakach jakiegoś dziwnego mesjanizmu, do tej pory trwającego, żeby to przyznać), ale krzepią przede wszystkim poczucie człowieczeństwa, sumienie, moralność - warto być przyzwoitym, dobrym człowiekiem. Polecam - ta książka to niezawodny prezent, nawet dla kogoś, kto twierdzi, że nie interesuje się historią.

piątek, 12 sierpnia 2011

O ojcach "JA UKRYTEGO"

Są pewne rzeczy, które wydają nam się stałe, niezmienne i od zawsze. Czy np. wyobrażamy sobie, że kiedyś nie znano koła i musiano je 'wynaleźć'?
Ciężko też sobie wyobrazić, że nie znano kiedyś, nie zdawano sobie sprawy z terminów takich jak "nieświadomość", "podświadomość". Że również wymagały odkrycia, wynalezienia. Dzisiaj żonglujemy tymi słowami, bawimy się nimi i zwalamy na nie nasze słabości, grzechy, winy - "no przecież podświadomie zawsze tego pragnęłam, nie mam na to wpływu!"
Dwie lektury, które ostatnio wpadły mi w ręce, pokazują, jak złożony i skomplikowany był proces dojścia do wniosku, że człowiek składa się z kilku warstw, a zakłócenia między nimi mogą prowadzić do problemów psychicznych.

Pierwsza z nich to "Pasje utajone, czyli życie Zygmunta Freuda" autorstwa Irvinga Stone'a. Jest to monumentalne i drobiazgowe dzieło ukazujące Freuda od czasu studiów do śmierci. Autor, znany przede wszystkim z "Udręki i ekstazy", w każdym szczególe opisuje wszystko to, co udało mu się zebrać na temat fascynującego ojca nowoczesnej psychologii. Widać, że bardzo polegał na listach Freuda do rodziny, przyjaciół i wszelkich informacjach, które zdołał o nim zebrać. Moc pracy, jaką musiał włożyć autor w napisaniu tej książki jest wręcz imponujący.
Jaki więc był Freud? Wrażliwy, lojalny, niezwykle bystry, ambitny i wybitnie pracowity. Na początku studiów postawił sobie cel, który uparcie realizował. Arcyciekawa jest droga jego naukowych poszukiwań, droga, poprzez którą odkrył, podważone już  co prawda dziś, fundamenty nowoczesnej psychologii. Kiedyś bowiem wszystkie zaburzenia psychiczne wkładano do ogromnego wora, nazywanego naukowym terminem "nerwica", pod którym właściwie mieściło się wszystko. Freud nie godził się z tym. Odkrył, jak ważną rolę w życiu człowieka odrywa okres dzieciństwa, jak wtedy kształtuje się osobowość, ale i tworzy wiele traum, które potrafią być nieprzyjemnym towarzyszem przez całe życie. Poprzez rozmowy z pacjentami oraz hipnozę, udawało mu się rozwiązać wiele problemów emocjonalnych, które były podłożem fizycznych cierpień pacjentów (ogromna jest siła umysłu, ogromna jak niezbadany żywioł). I wreszcie kwestia najbardziej kontrowersyjna - frustracje seksualne. Freud w końcu zaczął zwalać na nie wszystkie problemy swoich pacjentów i 'odpłynął' wkrótce w tej radykalnej teorii. Każdy pacjent był  dla niego sumą swoich frustracji na tle seksualnym.

W tym momencie dochodzimy do książki drugiej, Kazimierza Pajora, o tytule "Śladami Junga". Już nie tak pokaźne i drobiazgowe dzieło, ale przez to też dostępniejsze, napisane naprawdę żywym językiem, po prostu świetnie się czyta. Poznajemy dzieciństwo Junga, okres młodzieńczy, początki kariery... No i przede wszystkim jego znajomość, później szczerą przyjaźń, aż w końcu - głęboką niechęć w stosunku do Freuda. Zdanie 'Jung był uczniem Freuda' brzmi jak frazes w stylu 'Słowacki wielkim poetą był'. Wszyscy to wiemy. Ale ich znajomość jest znana niewielu osobom, jej podłoże i przyczyny niechęci. Jung był zafascynowany swoim nauczycielem, zdawał sobie sprawę, że rodzi się zupełnie nowa szkoła psychologii, że termin "nieświadomość" już na zawsze zmieni oblicze badań. Freud z kolei widział w Jungu w pewnym sensie pokrewną duszę, kogoś bliskiego (pomimo dwudziestoletniej różnicy wieku). Ich poglądy przez pewien okres były zbieżne, ale musiało dojść do rozłamu - Jung bowiem nie mógł się zgodzić z postrzeganiu każdego problemu poprzez pryzmat seksualności, a to w pewnym momencie stało się główną tezą Freuda, który zakończył zdecydowanie ich znajomość.
Te dwie różne książki są naprawdę fascynujące i polecam je niejako "w pakiecie". Losy obu tych niezwykłych mężczyzn krzyżują się ze sobą, po to, aby mogli uczyć się od siebie, nawet pomimo różnic. Są to też książki o jednostkach wybitnych, które musiały zmagać się z samotnością w poglądach, zwątpieniem, melancholią.
I te narracje o wielkich ludziach pokazują najbardziej banalną prawdę - że życie nie jest usłane różami, że liczy się w nim ciężka praca, wielka mądrość, ambicja oraz wytrwałość w dążeniu do celu. I nawet wybitnym jednostkom, zmieniającym oblicze świata, zdarzało się wątpić w siebie. Samotność - możemy rzecz - domena największych. Pocieszające?

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Kolory literatury

Na zajęciach uczą nas wielu rzeczy, które pomagać nam mają w rozumieniu literatury. Uczą nas analizować, interpretować, czyli rozkładać wszelakie możliwe części, by, po ponownym złożeniu, uzyskać nowy sens. Wszystko ma nam pomóc ZROZUMIEĆ.
Lecz co począć z warstwą tekstu, która niby jest ta nim oparta, ale tekstowi umyka? Mówię o tym specyficznym pojęciu, które każdy czytelnik zna, ale które bardzo ciężko zdefiniować - klimacie literatury.
Co sprawia, że jedne książki lubimy bardziej, a inne, choć mają podobną tematykę, są sprawnie napisane, nie przypadają nam do gustu? Dlaczego pisarstwo jednego autora, np. kryminałów, podoba nam się bardziej, a innego mniej? Myślę, że chodzi o specyficzną aurę, którą sprawna ręka potrafi nakreślić, równolegle z fabułą czy opisami. To też pewna magia, coś, co każe nam do książki wracać, czuć ją innymi zmysłami niż tylko wzrokiem.
Ciekawe dla mnie jest to, że po przeczytaniu książek, nawet tych kilka lat wstecz, zapominam wiele rzeczy, ale pamiętam ... ich kolor. Tak, jakby pisarz był operatorem kamery, który potrafi pokazać nam samym sposobem kadrowania coś więcej niż wartką akcję, ciąg wydarzeń.
Ciężko jest opisać zjawisko klimatu, każdy z resztą wie, o co chodzi. Na przykładach pokażę moje kolory literatury.
Dostojewski, "Zbrodnia i kara" - zdecydowanie chłodny niebieski, tak jak kamera naturalistów. Chirurgiczna emocjonalnie precyzja, ale jeszcze nie ekshibicjonizm, mistrzowska ręka, która maluje każdy zakamarek duszy z najwyższą uwagą.
Coetzee, "Hańba: - biały. Nijaki. Dokładnie taki, jak główny bohater, co to chce, ale nie może. Jest tak boleśnie bierny, pasywny, że aż czytelnik ma ochotę potrząsnąć nim zdrowo i wykrzyczeć swojskie "chłopie, weź się ogarnij!". Historia nauczyciela akademickiego, który wdał się w romans ze studentką (to mógł być emocjonujący moment w książce, ale wyszedł chyba najgorzej lub równie źle jak pozostałe - stateczny pan profesor ma ochotę erotyczną na młodą studentkę. Ona niby nie chce, ale mu ulega. On niby chce, ale jakiegoś wielkiego szału to do jego życia nie wnosi. Traci pracę, ale jakoś załamany nie jest, bo wszystko mu, potocznie mówiąc, zwisa. Najśmieszniejszy w tej kompletnie nieśmiesznej i przedziwnej książce jest moment kolacji profesora z rodziną dziewczyny, która łaskawie postanowiła profesorkowi erotyczną przygodę przebaczyć. Trafia do swojej córki - lesbijki na południu RPA - cała akcja toczy się w tym państwie - która zostaje zgwałcona przez watahę pijanych z brutalności i nienawiści Murzynów. Aż jeszcze raz muszę ją przeczytać, bo tak mocno została mi w pamięci, że ponowne sięgnięcie po nią może być zapewne równie ciężkie, ale interesujące. W każdym razie kolor biały, za pasywność, brak emocji, stan, który można nazwać "niczego już się od życia nie spodziewam, na nic nie czekam, niczego nie chcę, nie oczekuję, najlepiej, żeby wzięła mnie Kostucha, ale się nie zabiję, bo mi się nie chce". Nie twierdzę, że to jest zła książka, tylko pisarz wygenerował takiego bohatera, którego strasznie ciężko zrozumieć, jakoś ogarnąć swoim zmysłem empatii.
Tokarczuk, "Prawiek i inne czasy" - ciemnozielony, jak kolor głębokiego, ciemnego lasu. Olga Tokarczuk jest mistrzynią klimatu, roztacza pewną aurę, w każdej książce inną, ale wspólnym mianownikiem jest smutek, melancholia, jakieś emocjonalne zawieszenie, ciche szepty wrażliwości obok rzadszych wysokich jej tonów. W "Prawieku..." jest ukazana pewna witalność, życiodajna siła, fizyczna i duchowa. Wszystko pulsuje, żyje, czeka na odkrycie i jest go warte. Rzeczywistość, realizm, przeplata się z szaleństwem, grozą śmierci. Niewinność, dziewiczość z wybujałą erotyką. Ciemna zieleń.
Tokarczuk, "Anna Inn w grobowcach świata" - szary, szary jak stal. Autorka odmalowała  sumeryjski mit w zupełnie nowych barwach. Quasi - futurystyczna wizja wertykalnego świata, rozbudowanych podziemi, zimnych i nieprzyjaznych. Wszystko jest odległe i obce.
Marquez "Sto lat samotności", Allende "Dom duchów" - są to zupełnie inne książki, ale zdecydowanie mają wspólny mianownik - coś więcej, niż tylko opis życia w Ameryce Południowej. Coś, co czyni z nich powieści w kolorze czerwonym. Czerwień na ich kartach ma namiętność - bohaterowie jeżeli kochają, to mocno, gwałtownie, na całe życie. Czerwień ma intensywność ich uczuć, gwałtowny temperament. Czerwona jest burzliwa historia, przeplatająca się przez ich życie. Czerwona w końcu jest krew, którą się przelewa w imię miłości, za honor i ojczyznę. Gwałtowna, intensywna, gęsta, dynamiczna proza, do której chce się powracać wciąż i na nowo.
Murakami "Sputnik sweetheart" - sepia, siena. Ale za Chiny (a raczej "Za Japonię"), nie potrafię powiedzieć dlaczego.
Larsson, "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" - zimny jak lód kolor niebieski. Ze względu na gęstą atmosferę, realizm, pesymizm (toć przecie kryminał), trup ściele się gęsto, a happy end nie może mieć miejsca.
Terakowska, "Ono" - zielono - szary, szaro - zielony. Świat w tej książce jest bardzo brzydki, pospolity. Tylko ta nowa istota w łonie narratorki, to Ono, nadaje mu jako taki koloryt, rozmowy z "Onym" stanowią sens sam w sobie, pomagają przyszłej mamie uporządkować myśli, poznać się na nowo i przygotować do najtrudniejszej z ról. Rzeczywistość jest szara, jak beton, ale na przekór wszystkiemu przebija z niego ożywcza moc zieleni, radosna i pełna nadziei, choć i nie pozbawiona melancholii.
Suskind, "Pachnidło" - kolor i zapach gnojówki. Ta książka bowiem ma zapach! Jest to smród momentami nie do przejścia, trzeba ją odkładać i sięgać po paru dniach na nowo. Proza tak sugestywna, że naprawdę można ją odczuć wszystkimi zmysłami, mistrzowsko napisana. Tylko, że sama historia odrażająca... Na samo wspomnienie aż wzdryga mnie obrzydzeniem!

wtorek, 2 sierpnia 2011

Opowieść w pigułce czyli rzecz o teledyskach

Jeżeli miałabym wskazać mój wymarzony zawód, bez chwili wahania odpowiedziałabym - chciałabym być reżyserem teledysków! W trzech minutach zamknąć pewną historię, opowieść spójną z nastrojem muzyki, mieć własną wizję - ilustrację dźwięków, tekstu... Ta fascynacja czyni ze mnie mini - maniaka teledysków. Chciałabym pokrótce omówić moje ulubione, ale też opowiedzieć o tym, czego w wideoklipach nie znoszę.
Zacznę od tej drugiej grupy teledysków ciężkostrawnych. Należą do nich wyłącznie te, które mają ukazać "przepiękno" oraz "wszechpiękno" wokalistek. Wystylizowane, prężące się, skupiające na sobie całą uwagę - dokładnie takie są cechy tych pań. Nie wiem, czy muszę w ogóle podawać jakiekolwiek nazwiska czy tytuły... Każdy wie na pewno, o czym mowa. Ale żeby nie być gołosłowną to ostatnio wpadł mi w oczy teledysk Edyty Górniak do piosenki "Teraz  - tu" i jest dokładnie tego rodzaju. Ładna pani Edyta, ładny pan, wszystko jest ładne, ale tak za bardzo nie ma sensu. Przykłady oczywiście można mnożyć niemalże w nieskończoność.
Reszta wideoklipów z kategorii "moich ulubionych" jest całkowicie bez żadnego schematu. Nie ograniczam się bowiem do jednej kategorii, jednego rodzaju muzycznego czy jednej historii.

Czasem po obejrzeniu mam ochotę powiedzieć wielkie "woooow!". Dotyczy to tych ilustracji muzycznych opowieści, które mają niesamowity klimat, opowiadają historię oderwaną od rzeczywistości, są niepokojące, baśniowe. Kategoria baśniowości, niesamowitości jest absolutnie moją ulubioną i po prostu UWIELBIAM, kiedy teledyski ją zawierają. Takim przykładem jest np. Royksopp "What else is there?". Przecudowny, przepiękny, niesamowity. http://www.youtube.com/watch?v=ADBKdSCbmiM&ob=av2e
Kolejnym moim ulubionym, od którego jestem po prostu uzależniona i w pewnym określonym nastroju zawsze do niego wracam (noc, książka, otwarte okno a za nim wiatr, pewne ponure myśli i niepokój) jest do piosenki Massive Attack "Paradise circus". Rzadko kiedy brakuje mi słów, ale przy opisie tego wideoklipu i tej piosenki słów po prostu nie trzeba. Rewelacja. Zdecydowanie my private numero uno. http://www.youtube.com/watch?v=VAXaZQbym94
Bardzo się cieszę, że do tej grupy należy wideoklip polskiej wokalistki, Pati Yang, do piosenki "All that is first". Gdy zobaczyłam go po raz pierwszy, a było to już kilka lat temu, oniemiałam z zachwytu, i to oniemienie z zachwytu trzyma mnie do teraz. Wszystko przemyślane od początku do końca, zachwycająca wizja, cudowne wykonanie. http://www.youtube.com/watch?v=28sAsvzMW6s
Choć Internet jest skarbnicą niewyczerpaną i bez dna, coś dla mnie wartościowego w nim przepadło... Rozkochałam się w pewnym czasie w teledysku do "Maybe Not" Cat Power i po prostu nigdzie go nie ma... Co świadczy o tym, że nie był to teledysk, tylko filmik sklecony przez fana. Ale za to jaki! Otóż fan zebrał fragmenty z filmów, których bohaterzy spadają - z okien, wiaduktów, budynków, mostów... Jedni na skutek wypadku, drudzy - chcąc skończyć ze sobą. Było to takie... niepokojące, fakt, ale głęboko niezwykłe. Bardzo smutne, ale melancholijne smutne. Niestety, Czytelnik musi mi uwierzyć na słowo, ponieważ zginął i przepadł w Internetowej czeluści bez dna.
O tych teledyskach baśniowych mogłabym pisać i pisać... Ale trzeba przejść do grupy kolejnej.
Otóż bardzo lubię studyjne, wypracowane w najmniejszych detalach i wysokobudżetowe wideoklipy. I przyznaję się otwarcie do mojej słabości do Justina Timberlake'a. Jest jednym z niewielu wokalistów popowych, których naprawdę lubię i doceniam, którzy bez żadnej żenady ciągle się udoskonalają - na przestrzeni lat Justin T. naprawdę dojrzał i wszystko, co robi, jest coraz lepsze. Teledysk do piosenki "Love, sex, magic" z Ciarą lubię za to, że jest naprawdę bardzo zmysłowy, ale nie przekracza granicy dobrego smaku. http://www.youtube.com/watch?v=raB8z_tXq7A
Bardzo lubię też ten do "3 words" Cheryl Cole i Will.I.Am. Jest niepokojący, ma świetny klimat, niebanalne wykonanie. http://www.youtube.com/watch?v=qT4t99xnkQ0
Nigdy nie sądziłam, że to przyznam, ale... podoba mi się wideoklip do piosenki Justina Biebera! Na szczęście jest tylko jeden taki, a lubię go za perfekcję - nie jestem ani fanką, ani znawcą choreografii, ale na tym obrazku widać kasę i właśnie perfekcję. W pewnym sensie - majstersztyk (Czy ja to naprawdę powiedziałam?). http://www.youtube.com/watch?v=SOI4OF7iIr4&ob=av2e
Każdy ma swoją divę. Kogoś, kogo kupują w ciemno. Dla jednych jest to Rihanna, dla innych Katy Perry, a dla mnie - Beyonce. Bardzo ją lubię, choć oczywiście w pewnych ramach i nie mam jej płyt na playliście - lubię ją tylko razem z teledyskami. A ten do 'Sweet Dreams" jest fantastyczny! Jest piękna, ale nie jest to, moim zdaniem, ten w stylu "patrzeć i podziwiać". Taka była wizja reżysera, ona uniosła ją z najwyższą klasą. http://www.youtube.com/watch?v=JlxByc0-V40
O dziwo, nie lubię wideoklipów Lady Gagi. Są przewrotne, wysokobudżetowe, ale... Nie wiem sama jak to nazwać, nie będę chyba oryginalna w stwierdzeniu, że troszkę zjada swój ogon i szokuje na siłę. Nie jestem zachwycona wizjami obrazków do tej muzyki.
Kolejną kategorią są wideoklipy bez wielkiego budżetu, ale bardzo interesujące, intrygujące, niekoniecznie piękne jako obrazki.
Jeżeli Beyonce jest "moją divą", to tylko w pewnym sensie. Ma ogromną kasę i ogromne możliwości. Prawdziwą divą jest Roisin Murphy! Uwielbiałam ją z Moloko, kocham solowo. Jest szalona, jej wizja jest bardzo wariacka, zaskakująca i absolutnie niebanalna, szałowa i z wielką klasą! http://www.youtube.com/watch?v=M_LWbg2Y-V4&ob=av2n
Kocham Thoma Yorke'a i Radiohead. A teledysk do "Lotus Flower"... Wooow, ale w jakim sensie "wooow"? http://www.youtube.com/watch?v=cfOa1a8hYP8
Właściwie każdy, kto oglądał "W pięciu smakach" Brodki ma swoją interpretację. Nie należy ten wideoklip do mojego ulubionego, ale strasznie mi się podoba droga artystyczna Brodki. I wydaje mi się, znaczy taką mam interpretację, że "W pięciu smakach" tą drogę ilustruje - czepiają się jej rozmaite śmieci, jest kolorowo, lekko plastikowo, ale to wszystko jest wyśmiane, przerobione, przetworzone przez jej twórczą wyobraźnię. http://www.youtube.com/watch?v=-ycOABMpIyE
Właśnie oglądam klip do "Ukryte" Myslovitz i jestem zachwycona - bardzo podoba mi się ich muzyczna wrażliwość, którą przenoszą na inne sfery. A i klip ma przesłanie - każdy pan koń szuka swojej pani koniowej:) Dodatkowym plusem jest fakt, że akcja nie dzieje się tylko w Polsce, ale chyba "wszędzie".http://www.youtube.com/watch?v=1jAE9INkAtM&ob=av2n
Gdy zobaczyłam obrazek do "Hardest part" Coldplay, po prostu opadła mi szczęka. Popkultura to mieszanka niejednolita, ale młodość i piękno są zdecydowanie na pierwszym miejscu. Dlatego cudownie, że ktoś przesuwa granice, wyznacza nowe ścieżki. Jestem zachwycona. Ukazać babcię - akrobatkę to naprawdę odważny krok, ale akurat oni mogli sobie na to pozwolić. http://www.youtube.com/watch?v=1Tp0r9197uo
Bjork. Kobieta - instytucja, a właściwie - kobieta - muzeum sztuki współczesnej. To są dopiero odjechane wizje! Skrajny ekscentryzm, w który wierzę i bardzo lubię.
Kolejną kategorią są klipy "jajem" i "na jaja". Prym w tej kategorii jak dla mnie wiedzie Kazik. Czy z Kultem ("Mars napada"), czy z El Dupą ("Prohibicja") naprawdę idzie się porządnie ośmiać.
Nie przepadam za Pink i umieszam ją tylko dlatego, że teledysk do "Raise your glass" przypomina mi inny, który uwielbiam. Fabułę do piosenki Pink można ująć krótko - mamy gdzieś, co myślą inni, jesteśmy jacy jesteśmy i git. Widziałam kiedyś na Rebel.tv wideoklip o podobnej wymowie angielskiej grupy (nie Arctic Monkeys) i za Chiny nie mogę sobie przypomnieć ani tytułu, ani wykonawcy... Był niesamowity pod względem energii - dawał takiego powera jak rzadko który! Na jego końcu wkurzeni statyści śpiewają refren i to nie są puste słowa - Ci ludzie są naprawdę bardzo, bardzo wściekli. Jak sobie kiedyś przypomnę, to na pewno zamieszczę stosowną adnotację. A jak ktoś przypomni sobie za mnie, to niech mnie oświeci:).
Ojej... Jak pisał poeta "O zieleni można nieskończenie" (z czym się stuprocentowo zgadzam), to ja tą notkę mogłabym zacząć od "O teledyskach można nieskończenie". Przecież ani nawet nie liznęłam, a już tyle wyszło... Aby nie męczyć oczu kończę, z żalem i bólem, bo mogłabym tak godzinami...

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Książka, która zmieniła moje życie

Czytać "poważne" lektury zaczęłam dość wcześnie - w czwartej klasie podstawówki sięgnęłam po "Dżumę" Camusa i "Sklepy cynamonowe" (które odczytałam jako baśń - pierwsza lektura "Sklepów..." jest dla mnie niesamowitym wspomnieniem). Niedługo potem polubiłam literacki hardkor, traktując to jako "życie na odległość" - mogę przeżyć "na niby", empatycznie to, czego nigdy nie przeżyję w realu. Coś, czego nigdy nie będę miała ochoty nawet przeżyć.
Oczywiście, nie czytam tylko brutalistów, a i nie każdy literacki hardkor jest godny uwagi czy zainteresowania. Ostre, wyuzdane sceny, życie na krawędzi wytrzymałości psychicznej, skrajne emocje - nie wszystko to służy poznaniu prawdy ogólnej o człowieku, czasami zdaje się, że autorzy czerpią rozkosze z tych opisów (ich sprawa).
Jednakże książka, o której pragnę napisać, choć jest po trochu jazdą bez trzymanki, moim zdaniem czemuś służy. Mówię o "Czątkach elementarnych" Michaela Houellebecqa. Opowieść o dwóch przyrodnich braciach, z których jeden jest bardzo zdolnym biologiem, wycofanym społecznie i aseksualnym, a drugi - Bruno - to nauczyciel (czy dobrze pamiętam, że wybrał ten zawód tylko po to, aby spotykać mnóstwo kobiet?), seksoholik - całe jego życie dominują fantazje na temat kobiet, które chce posiadać fizycznie, wszystkie działania jego i pragnienia krążą wokół seksu.
Autor ukazuje losy tej dwójki, ale dokonuje bardzo brutalnego opisu rzeczywistości - to, że dorabia się ideologię do "niczego" - pustego życia. Że we współczesnym, zachodnim społeczeństwie liczy się ŻARCIE wszelakie - żremy jako konsumenci, zmieniając gadżety, żremy siebie nawzajem jako "seksualni wolnomyśliciele".
Nie będę opowiadać dokładnie fabuły - polecam każdemu, ale zaznaczam - ta książka może zmienić światopogląd. I choć Houellebecqa nazywa populistą, ja go kupuję, razem tą ponurą diagnozą. Bo czy ktoś może powiedzieć, że nie jest trafna?

Czas - start!

Któż nie lubi krytykować, recenzować, dyskutować, omawiać, nabijać się czy schlebiać na temat książek, filmów, muzyki? Ja uwielbiam! Dlatego stworzyłam sobie swoją malutką arenę, na której będę prezentować to, co lubię, co mnie zachwyca, ale też co oburza i żenuje (o tak, kategoria żenujących filmów będzie zapewne niemała, znajduję przedziwną przyjemność w oglądaniu filmów już nawet nie klasy B czy C, ale po prostu klasy XYZ!)
Nie wiem, czy ktokolwiek skusi się na czytanie tego typu wynurzeń, których w Internecie jest miliony, miliardy, a nawet pewnie i biliony, ale dla swojej własnej ciekawości wszystko co wartościowe (bardziej i mniej) zapisywać będę.
A więc - Czas - start!