wtorek, 29 listopada 2011

Odmóżdżacze

Nie ukrywajmy. Każdy z nas chciałby się chwalić intelektualną wyżyną - że to niby słuchamy Brahmsa,czytujemy Biblię po hebrajsku , każda płyta Bjork jest dla nas rozkoszą intelektualną, awangardowe kino zostawiamy sobie na deser po ciężkim dniu, dbamy o piękną i poprawną polszczyznę, a zamiast natrętnych amerykańskich wtrąceń cytujemy poetów. Jea, right.

Pomimo słabości zjawisk kultury "wielkich", "intelektualnie wysokich" (oczywiście nie licząc słabości do kina klasy Z), czasami przychodzi taka chwila, że trzeba się po prostu dobrze pośmiać. Na taką okazję dobrze jest mieć dobrą komedię, jednakże o to w naszych ciężkich czasach trudno. Trudniej nawet, niż o dobry horror. Przede wszystkim dobra komedia:
- zaskakuje
- nie jest w cukierkowym, romantycznym stylu holiłudu, gdzie wiadomo, że ta Najpiękniejsza będzie z tym Najpiękniejszym, oczywiście po całej serii uroczych mniej lub bardziej pomyłek, które można też nazywać tragifarsami
- nie jest kloaczną opowiastką dla amerykańskich nastolatków
- i - co najważniejsze - BAWI

Sięgnęliśmy więc wczoraj z mężem po filmy w swej wymowie lekkie, aby się dobrze bawić. Nota bene mój mąż wyrasta powoli na pierwszoplanowego bohatera bloga:)

W każdym razie pierwszym obrazem był Shrek 4. Niezbyt śmieszny, ale kilka razy oczywiście z Osła i Puszka rechotaliśmy. To tyle na temat Shreka.

Drugi film - Zła kobieta. Och, i tu opis będzie dłuższy. Opowiada o nauczycielce, granej przez Cameron Diaz. Jest to zdecydowanie zła kobieta - na lekcjach uczniowie tygodniami oglądają filmy, ona pali trawkę, zbiera na operację biustu i, co nader istotne - nienawidzi swojej pracy. Kiedy okazuje się, że nauczyciel, którego uczniowie zdobędą najlepsze wyniki w teście stanowym, zostanie nagrodzony premią - zła kobieta bierze się do pracy. O fabule to by było na tyle, ale powiem szczerze - zaskoczył mnie ten film, i to pozytywnie. Okazał się łatwą i przyjemną rozrywką, z niestandardowo rozwiniętymi wątkami. Przystanę w tej kwestii na dłużej - przede wszystkim: zła kobieta jest naprawdę zła i nie powinniśmy jej lubić, a jednak lubimy. Jej kontrastem jest nauczycielka, która lubi swój zawód, traktuje go z powagą (może nadgorliwością nawet), złej nie lubi za ignorancję, czyli - "good guy", ale coś nam w tej rudej zgrzyta... No i Justin Timberlake jako deser, który za dystans do siebie powinien dostać Oscara, a piosenka przez niego wykonana powinna dostać Oscara też! Idiota pierwszorzędny:)

Reasumując - naprawdę na jesienną chandrę film godny polecenia - bez większych ambicji, początkowo nawet nudny, ale z niespodziewanym, chociaż jednak, happy endem i brylantowym Justinem T.

czwartek, 17 listopada 2011

Jeszcze dziwniej niż u Wyspiańskiego czyli Lars, och Lars, cóżeś ty narobił

Jeżeli ktokolwiek myślał, że opis najdziwniejszego wesela wyszedł spod pióra Wyspiańskiego, to moim skromnym zdaniem srogo się pomylił.
Otóż najdziwniejsze wesele jest ukazane w "Melancholii" Larsa von Triera.
I w tym miejscu czas na dygresję - von Trier, o czym już kiedyś wspominałam, należy do grona moich ulubionych reżyserów, ale pod pewnymi warunkami - dozuję sobie jego filmy, wnikliwie analizując, czy chcę je zobaczyć, czy nie. Na "Antychrysta" jeszcze nie przyszedł czas. Ale po "Tańcząc w ciemnościach", "Przełamując fale" i "Dogville" jest dla mnie geniuszem i wizjonerem, który przy minimum środków potrafi wykrzesać maksymalne emocje, wręcz hiper - emocje. Każdy z tej wielkiej trójki film jest dla mnie jednakowo ważny, siedzi mi w głowie i gra na strunach mojej wyobraźni.
"Melancholia" musiała poczekać, aż znajdę w sobie gotowość do podjęcia gry z von Trierem, aż będę miała ochotę rozpamiętywać i nie spać w nocy, analizując obrazy z kolejnego dzieła.
Jednakże było zupełnie przeciwnie. Film ten nużył mnie od pierwszej do ostatniej minuty. Zaczyna się monumentalnym wstępem, w którym dowiadujemy się końcówki.
Wesele. Piękny zamek, otoczony polami golfowymi, sąsiadujący z jeziorem. Piękna i szczęśliwa panna młoda. Przystojny (ba! superprzystojny!) pan młody. Przepych.
Niby wszystko jest, jak powinno być, ale coś jest nie tak. Pani młodej (w tej roli naprawdę świetna Kirsten Dunst) szybko opada entuzjazm, widzimy, jak powoli stacza się w ramiona depresji, tak naprawdę nie ma i chyba nie miała ochoty na ślub, nieustannie powtarza "jak bardzo się stara" by w końcu zdradzić męża z przygodnym chłopkiem i patrzeć, jak mąż odchodzi na dobre. Tak. To wszystko to akcja jednego wieczoru. Niby wiele, a flaki z olejem (rym nieprzypadkowy).

Druga część dzieje się jakiś czas później. Była pani młoda nadal ma depresję, mieszka u swojej siostry i jej męża i syna w tym pięknym zamku, w którym odbyło się to urocze wesele. Do Ziemi zbliża się planeta , Melancholia. Początkowo jej lot ma ominąć ziemię, ale na końcu wszyscy giną. Ludzkość, znaczy się. Wszyscy w sensie absolutnie dosłownym.
Uff, na samo wspomnienie chce mi się spać...
Naprawdę ten film oceniam jako katastrofalnie słaby. Nie wzbudził we mnie absolutnie żadnych emocji. Nic mnie w nim nie interesowało i gdyby nie przekora, wyłączyłabym po 45 minutach. Przy końcu poczułam ulgę, że te dwie siostry zmiotło z powierzchni ziemi.
Kiedy przeczytałam informację, że von Trier pracuje z taką obsadą, o takiej tematyce - byłam zachwycona i czułam najwyższy stopień ciekawości. Całość okazała się najwyższym stopniem rozczarowania.

Gdybym powiedziała, że wszystko w obrazie było złe, to grubo bym skłamała. Naprawdę fantastyczne aktorstwo. Dunst w roli staczającej się w depresji pani młodej - mistrzostwo świata.
Zdjęcia - naprawdę piękne, ale z tym akurat mam problem - lubiłam ascezę wykonawczą von Triera - surowość, wręcz naturalizm, brak muzyki, a w "Dogville" hiper - umowność. Ten przepych wręcz wykonawczy nie był mi potrzebny. Zachwycił, ale to jeszcze za mało.

Aha. I jest jeszcze opcja i to spora, że ja tego filmu po prostu nie rozumiem. Chętnie posłucham co widzowie mają na jego temat do powiedzenia.

P.S. Na Sci - Fi, na którym nigdy jeszcze nie widziałam czegoś, o czym można powiedzieć "normalny" lub "przyzwoity" film, leci akurat taki, w którym szukają czaszki Schillera. Nie mam pojęcia co to, ale brzmi dobrze! Chwytać za piloty i zmieniać kanał!
Ooo! Padło nazwisko Goethe! Węszę kosmiczny spisek, transcendencję i mistyczny atrybut, np. sarkofag jakiegoś tajnego członka tajnego stowarzyszenia, który rozwikła tajemnice (wszystkie tajemnice!) ludzkości.

poniedziałek, 14 listopada 2011

Filmy, dla których warto zarwać noc

Przez ostatnie tygodnie oglądałam trzy filmy, przez które mocno się nie wyspałam i absolutnie tego nie żałuję:)
Trzeba zaznaczyć dwie rzeczy:
- filmy te nie są nowe
- ich tematyka nie jest z gatunku lekkich i przyjemnych

Kto ma ochotę dowiedzieć się więcej, zapraszam - opiszę je w porządku chronologicznym, który przez przypadek jest też porządkiem alfabetycznym.

Czerwony Smok

"Czerwonego Smoka" oglądam zawsze, kiedy leci w tv i zawsze podoba mi się tak samo, zawsze tak samo wywołuje we mnie falę przerażenia i zawsze tak samo zachwycam się grą aktorską.
Jest to pierwsza chronologicznie część o losach Hannibala Lectera, lecz obraz ma też innych głównych bohaterów: Willa Grahama i seryjnego mordercę, Francisa. Morderca jest nad zwyczaj okrutny i nad zwyczaj psychopatyczny, Graham to agent FBI, który na początku filmu domyśla się, że to Lecter stoi za tajemniczymi zniknięciami wielu ludzi i ich zjada, by później prowadzić śledztwo Czerwonego Smoka.
Napięcie od pierwszej do ostatniej minuty sprawia, że ten film to prawdziwa uczta dla widza, jednakże uczta gorzka i przygnębiająca - na wpół surowa wątroba wieprzowa, pysznie przyrządzona, ale i obrzydliwa - tylko dla fanów wątróbki:)
I aktorzy... Edward Norton - rewelacja
Ralph Finnes - gra olśniewająco, uważam, że mógłby zagrać każdą rolę, a jego aktorskie CV potwierdza te słowa
Emily Watson - gra jeszcze bardziej olśniewająco niż Ralph Finnes, od czasu tego filmu jest jedną z moich ulubionych aktorek. Zapytałam współtowarzyszy seansu czy wierzą, że ona jest tylko aktorką i że tak naprawdę widzi - odpowiedzieli: ciężko uwierzyć, że ona nie jest niewidoma
Phillip Seymour Hoffman - odrażający, ale dokładnie taki miał być
Jeżeli ktoś jeszcze nie widział - musi uzbroić się w nastrój, nastawić się na odkrywanie najmroczniejszych zakamarków duszy i smakować, jaki by ten smak nie był.

"Naprawdę" puste i niewidzące oczy Emily Watson:



Lęk pierwotny


W tym filmie również zagrał Edward Norton i jest to chyba jego debiut. Młodziutki, ale... genialny. Wciela się w rolę chłopca, nastolatka, który zabija bardzo wpływowego biskupa. Nawet słowo "zabija" jest nie na miejscu - brutalnie morduje. Jego obrony podejmuje się cyniczny adwokat, którego gra Richard Gere  (pewnie było w tamtych czasach tak, że to Norton wystąpił u boku mega gwiazdy - Gere'a. Teraz ten film zupełnie wywraca status: jakiś aktorzyna z "Pretty Woman" zagrał u boku Nortona). Chłopak okazuje się mieć rozdwojenie jaźni i to, co zrobił początkujący aktor zasługuje na owacje na stojąco - w trakcie przemiany z jąkającego się, zagubionego w świecie frajera w brutalnego, aroganckiego typka Norton zmienia się wręcz fizycznie. To jest naprawdę niesamowite, już dla samych wyczynów Nortona warto zobaczyć.
Film należy do gatunków, które nazwałabym jakimś dramatem sądowym - wiele okazuje się właśnie na sali rozpraw, a ja bardzo lubię ten gatunek (należą do niego jeszcze np. Czas zabijania czy Uśpieni). Nie jest spektakularny scenograficznie, chodzi o historię, która rozwija się w błyskawicznym tempie by na końcu zmiażdżyć widza. Bardzo polecam i już nic więcej nie powiem.

Malutki dowód:
Before:


After:



Sin city

Ten film również należy do mojego gatunku: ile razy będzie leciał w tv, tyle razy będę go oglądać. Wystarczy dodać, że trwał od 0.10 do 2.30 w nocy, a dla mnie jako widza jest to pora absolutnie nieosiągalna. Ale jak już tylko zaczęłam - wsiąknęłam.
Film jest na podstawie komiksu i ta komiksowa stylistyka odpowiada mi w najwyższym stopniu. Składa się na kilka scenek - od odrażającego typa, który mści się za śmierć przygodnie poznanej prostytutki, po dzielnicę rządzoną przez współczesne Amazonki.
Doborowa obsada to jeden z wabików filmu, który ani na chwilę nie zawodzi. Nie jest całkiem na serio, ale jest mroczny, brutalny - dokładnie taki, jakie powinno być Miasto Grzechu.
I jeszcze jedno - gdybym miała wybrać Najczarniejszy z Czarnych Filmowych Charakterów, na pewno byłby to ten żółty typek - do tej pory, kiedy śni mi się jakiś mrożący krew w żyłach koszmar, żółty typek odgrywa w nim znaczącą rolę. Jest przerażający maksymalnie, hiperodrażający, ucieleśnia wszystko to, czego nienawidzimy wszyscy i czego wszyscy się boimy. Jak patrzę na jego facjatę, to aż boję się być sama w domu. Dobrze, że mam dwa waleczne psy.

What a mess, Mr. Anderson

Pamiętam po dziś dzień, kiedy wiele lat temu mój brat wrócił z kina i pół nocy opowiadał mi o filmie, który nim wstrząsnął (bo zwykłe słowo "poruszył" jest absolutnie nie na miejscu), myślał o nim jeszcze bardzo długo, zachowując obrazy i fabułę w pamięci na jawie i w snach. Tym fenomenem był Matrix.
Kiedy ja go obejrzałam czułam dokładnie to samo, podobnie jak całe rzesze innych fanów, ba! maniaków. Śmiało mogę powiedzieć, że w tamtym okresie oglądałam Matrixa naprawdę kilkanaście razy, bez cienia znużenia, nawet za każdym razem z taką samą fascynacją, ciągle odkrywając nowy dialog, wątek, coś, czego nie dostrzegałam wcześniej.
Film ten to szczególny fenomen - chociaż jest science - fiction, obfituje w formalną niesamowitość, a przede wszystkim - dowodzi istnienia czegoś, o czym marzą uśpione w letargu codzienności dusze - oferuje rzeczywistość równoległą, świat "po przebudzeniu" - to szalenie atrakcyjna wizja, nieprawdaż? Uwolnić się od nudnego i rozczarowującego "teraz", przestać żyć w systemie, zacząć żyć naprawdę. Jakkolwiek banalnie to nie brzmi, film ten miał siłę, pozwalał uwierzyć w serwowany w nim świat, wierzyć choćby na chwilę i bajkowo, ale jednak.
TVN Siedem przypominał przez ostatnie całą Trylogię i jeżeli wspomnianą pierwszą część obejrzę zapewne nieraz (już z delikatnie ironicznym wykrzywieniem ust, nie zatracając się w jakiś fantazmatach, jak za szczenięcych lat), to kolejne części mogę nazwać tylko jednym słowem - bullshit.
Nawet powiem szczerze - nie odróżniam części drugiej od trzeciej, nie wiem dokładnie które wątki pojawiają się w której części. Wiem jedno - chaos, bałagan i zdecydowany przerost formy nad treścią. Mamy cały świat maszyn, wojny, walki, bunty, rebelie i rewolucje oraz postać wybrańca. Cały scenariusz wypowiadany jest z takim namaszczeniem, jakby układał się w słowa mitycznej Księgi (już dosłownie patos powoli zmiatał mnie z powierzchni ziemi! Wypowiadane u wyroczni kwestie są tak miałkie i żałosne, że dialogi w stylu "Neo: Co mam zrobić? Babka Wyrocznia: Doskonale wiesz, co masz zrobić. Neo: Czy mam tam iść? Babka Wyrocznia: Doskonale wiesz, że masz tam iść." były dla mnie nawet nie ciężkostrawne, tylko absolutnie niestrawne i musiałam przełączyć na Taniec z Gwiazdami - akurat Mongoł tańczył quick stepa więc się opłacało). Właściwie całe aktorstwo jest dokładnie takie - najwyższe rejestry patosu, troszkę więcej muzyki i odrobinę kwestii śpiewanych, a wyszłaby z tego opera! Kiedy widziałam na ekranie agenta Smitha to chciało mi się już po prostu wyć. Nie chodzi o "nie rozumiem" lecz "szkoda czasu na analizowanie tego".
Przerost formy nad treścią tyczy się również postaci - te mityczne nazwy może mają i sens, ale ja nawet nie mam ochoty zastanawiać się jaki. Kiedy podczas pierwszej części dokładnie zastanawiałam się nad znaczeniem imion, w drugiej i trzeciej - już mi się nie chciało.
Ponoć sceny walki i pościgi kosztowały majątek i były hiperdrogie. Wnoszą do filmu tylko tyle, że zabijają czas. Są efektowne, fakt, ale dla mnie na takiej samej zasadzie jak walki w filmach Stevena Segala oraz Chucka Norrisa.
Kończę już  post, zmęczona myślą o tych dwóch przytłaczających mój umysł częściach, które - powtórzę się - są przerostem formy nad treścią. Poniżej plakaty, który dokładnie oddają ten charakter - Serafin - karateka oraz elitarny zespół Twins w matrixowej stylistyce, pasujący charakterem do dwóch ostatnich części trylogii.  Czy coś więcej trzeba dodawać?



wtorek, 8 listopada 2011

" - Hanka... - Co? - Pudło!" czyli motyw vanitas w polskim serialu

Wczoraj niemalże 8.5 miliona widzów zasiadło przed telewizorami, aby zobaczyć jak umiera Hanka Mostowiak. Odcinek dłużył się niemiłosiernie, a mój mąż zaczął się niecierpliwić i bezlitośnie komentował "ej no, niech już umrze bo poszedłbym zapalić". Ignorant!

Hanna nie umarła byle jak, jak plebs, o nie. Ona umarła niczym z serialu "Moda na sukces" - zdążyła bowiem opowiedzieć dzieciom kilka odcinków wcześniej jak bardzo je kocha itp., zdążyła odwiedzić miejsce śmierci swoich rodziców, zdążyła też zbliżyć się do siostry (w "Modzie na sukces" bowiem każda tragedia jest zapowiedziana poprzez pean na cześć zmarłego/zaginionego/uprowadzonego przez szaloną Sheilę, która zawsze powraca, aby właśnie kogoś uprowadzić).
Hanna umarła niczym Aragorn oczywiście z "Władcy pierścieni" - bohatersko ratując życie dziewczynce, która nieprawidłowo poruszała się po jezdni. Teraz wszystkie dziewczynki - strzeżcie się! Jesteście na celowniku!
Hanna umarła też jak postać z serialu "Dr House" - przyczyną śmierci nie był wypadek, lecz tajemniczy tętniak, który pękł. Ekipa House'a na pewno by na to wpadła!
Ale co nader ważne, a może nawet i najważniejsze, Hanna umarła niczym z serialu "Jaś Fasola" lub "Benny Hill" wjeżdżając w puste kartony, równiutko ułożone przy zakręcie. I niech nikt nie waży się ironizować! Ile to razy widzieliśmy puste kartony przy drogach!? Ile razy puste kartony stawały się przyczyną śmierci!? Ile razy puste kartony spowodowały pęknięcie tętniaka!? Ile matek puste kartony odebrały dzieciom, ile żon, ile sióstr, ile córek...
Tak - Hanna to nie jest zwykła postać, która odeszła. To królowa umarłych postaci serialowych, która na facebooku jednoczy fanów w słusznej idei - z Hanką na Wawel!

Tym razem, w tej chwili szczególnej powagi, daruję sobie puentę, jednakże wszystkie moje uczucia doskonale oddaje profil użytkownika Mordercze Kartony na fejsie. Oto jeden z wpisów:
Każdy jest mądry siedząc za ekranem komputera ale pytanie brzmi "Jak Ty się zachowujesz gdy jadąc spokojnie jezdnią zauważasz na poboczu Mordercze Kartony?"

a) Zwalniam i cicho szlochając wspominam Hankę Mostowiak        b) Podkręcam radio i wjeżdżam z impetem w stertę
c) Biorę to za zły omen, zawracam do domu i dzwonię na policję    d) Wyskakuję z auta i wzniecam Mordercze Ognisko
 
 

piątek, 4 listopada 2011

Kto jest Twoim Autorem?

Dzisiejszy post będzie nietypowy i być może nawet niestosowny, gdyż dotyczy filmu, którego nie oglądałam do końca i składać się będzie z wielu dygresji.

"Przypadek Harolda Cricka" to film bardzo oryginalny, i nawet intrygujący. Bohater, owy Harold, to osobnik z jednej strony neurotyczny, którego życie składa się z samych malutkich i większych dziwactw, a z drugiej - synonim przeciętności, banału i nudy. Pracuje jako poborca podatkowy, prowadzi skrajnie samotne życie, niczego od życia nie chce oprócz tego, żeby zawsze było tak jak "teraz". Żaden dzień nie różni się od poprzedniego, wszystko jest ciągle i od nowa takie samo.

Pewnego dnia Harold poznaje Anę - niegdyś studentkę prawa, które rzuciła na rzecz prowadzenia własnej cukierni. Ana nie zapłaciła całości podatku, gdyż nie chciała finansować działań zbrojnych, korporacji, biurokracji etc. To, co zapłaciła - jej zdaniem - pójdzie na cele tj. szkoły, drogi, służba zdrowia. Słowem - rewolucjonistka. Ale jak to w życiu bywa - ta z pozoru skrajnie odmienna dwójka zakochuje się w sobie.
I nagle odkrywamy, a właściwie to Harald odkrywa, że jest ... bohaterem powieści. Słyszy narratora, nie wie jednak, jak powieść się zakończy.
Udaje się do profesora literatury, aby z jego pomocą odkryć, cóż to za powieść i kto jest jej autorem (rewelacyjne momenty w filmie!). Widz już wie, że autorką jest... no jakby to powiedzieć... ogarnięta manią samobójczą, niechlujna i skrajnie znerwicowana pisarka (genialna rola Emmy Watson! Od tego momentu kocham tę aktorkę!), która cierpi na niemoc twórczą, gdyż nie wie jak uśmiercić główną postać. Od tego momentu Harold robi wszystko, aby znaleźć pisarkę i przekonać ją, aby nadała powieści inny ton.

W tym miejscy mój opis filmowy się urywa, gdyż reszty nie oglądałam. Jednakże ten film zadał mi pytanie: a co, jeśli jesteśmy tylko bohaterami powieści, postaciami zmyślonymi, czyimś złudzeniem?

Tak więc pytam - kto jest Twoim Autorem? Czy neurotyk, który zastanawia się w ile dziwactw ubrać swoich bohaterów i ich otoczenie?
Czy mikro - sadysta, który umiejscawia akcję w obcym, nieprzyjaznym świecie, z nieobliczalnymi i bezwzględnymi ludźmi dokoła, bez możliwości wyjścia z życiowego marazmu?
Czy eksperymentator - naturalista, który testuje ludzką wytrzymałość, sprawdza, ile można jeszcze znieść życiowej goryczy?
A może nieudolny komediant - w książce wszystko jest złe - kiepskie dialogi, nijakie otoczenie, bezbarwni bohaterowie... Niby ma być śmiesznie, a wychodzi tak, że nikt nie ma ochoty poczytać. Happy end, nawet jeżeli jest, to marny i bez polotu - nikt się nie śmieje, nikt nie zazdrości.

Pytam raz jeszcze - jaka jest Twoja Książka? Czy jest to melodramat (och! uchowaj Boże - pardon! - Autorze! od melodramatów!!). A może kiepski romans? Komedia pomyłek, tragifarsa, obyczajówka z wątkiem kryminalnym? A może... To po prostu dobra powieść, z niebanalnymi postaciami, gdzie gorycz i optymizm są dozowane po równo, dialogi wartko układają się same, przed co dobrze się je czyta, akcja - niby ta sama, a się nie nudzi...
A jeżeli nie...
... to może po prostu warto zmienić Książkę?

wtorek, 1 listopada 2011

Wygraj albo giń

Nie mogłam tej notki nie napisać. Odkąd skończyłam oglądać pierwszy sezon "Gry o tron", fabuła, świat w nim przedstawiony cały czas siedzi mi w głowie i nasyca wyobraźnię.



Ale po kolei. Mamy do czynienia ze światem wymyślonym przez pisarza, Georga Martina, który przypomina średniowieczną Europę, ale jest jej alternatywną, fantastyczną wersją. Królestwo podzielone jest na kilka landów, części, które ja traktuję jako całą Europę właśnie - ciepłe, słoneczne południe i zimną, nieprzyjazną północ. Północ jest ostatnimi wrotami Świata- dzieli go Mur, za którym jest niepoznany świat Wiecznej Zimy, straszny i skrajnie nieprzyjazny, zamieszkany przez nieznane istoty.




Na północy, w stolicy, nie dzieje się dobrze. Król jest słabym bawidamkiem, z wredną żoną, której serce przelewa czara gorzkich ambicji, synem, który tak naprawdę nie jest jego synem, szwagrem - księciuniem... Król prosi o pomoc swojego przyjaciela, Eddarda Starka, lorda z północy. Życie tam jest zupełnie inne. Eddard ma żonę, liczną, kochającą się rodzinę, wszyscy żyją w szacunku, wierze, poczuciu honoru. Ich sytuacja zmienia się diametralnie, gdy Stark wyjeżdża na półudnie z dwoma córkami. Od tego momentu wszyscy są zaplątani w sieć intryg, kłamstw, niebezpiecznych gier o tytułowy tron właśnie.
Akcja dzieje się też na trzecim, pustynnym planie - żądny władzy brat sprzedaje swą piękną, delikatną, młodziutką siostrę nieokrzesanemu królowi dzikich plemion.



Wszystko w tym serialu mi się podoba, kupuję go po prostu w całości. Na pewno jednym z największych atutów są zdjęcia - tak piękne plenery, że nieraz zapierały dech w piersiach. Południe jest sfilmowane w ciepłych, soczystych barwach, a surowa północ - w zimnych, nieprzyjemnych (choć dużo bardziej podoba mi się właśnie wizja północy).
Po drugie - aktorzy - naprawdę cudowni, fantastycznie dobrani. A do tego - na ich urodę ciężko pozostać obojętnym:).



Po trzecie i najważniejsze - sama historia, choć to zasługa tylko i wyłącznie książek. Gorliwie, a może i nadgorliwie, zapoznałam się już z treścią pierwszej i drugiej części (pierwszą zaczęłam czytać w hipermarkecie, dobrze, że obok stoiska z książkami była ławeczka! Resztę dokończyłam na necie - dla mojego wzroku było to bardzo rozsądne...). Naprawdę serial jest bardzo wierny książce! Zmieniono niezbyt wiele niezbyt ważnych szczegółów. Przede wszystkim różnią się wiekiem - w książce są dużo młodsi, ale zmiana serialowa akurat mnie nie przeszkadza.
Naprawdę największym atutem jest to, że pisarz uwalnia wszystkie postaci od szablonów, łatek, szuflad. Historia jest nieprzewidywalna, a przez to daleka od "holiłuckiego" standardu, który wchodzi wszystkimi oknami i drzwiami. Dobrzy ludzie umierają, źli są przy władzy, do happy endu daleko, sprawy się komplikują w błyskawicznym tempie, mędrcy się mylą, głupcy mają rację, wygrywają tchórze, a prawdziwi dzielni mężowie są straceni. Wydaje mi się, że postaci są skonstruowane tak, że można sobie wybrać swoją ulubioną, dyskutować o swoich wyborach w gronie innych fanów, przekomarzać się, spierać. Ja się przyznaję - uwielbiam (bo już zwykłe "lubię to" nie wystarczy!) Jona Snow i Daenerys Targaryen. Choć przyznam, że karzeł jest mistrzowski:) Ale poniżej jednak Jon:



Nie mogłam nie zapoznać się z treścią książek, nie wiedzieć, jak to się wszystko rozwinie, już na pewno zawsze będą siedzieć mi w pamięci i będę wciskać wszystkim "Grę o tron", rekomendując jako najlepszą rozrywkę, przepiękną opowieść o honorze, miłości, ale też o ludziach pozbawionych skrupułów, intrygach i nieczystych zagrań. Bo "w grze o tron albo się wygrywa, albo się ginie. Nie ma ziemi niczyjej".