wtorek, 9 lipca 2013

Najciekawsza przygoda z lekturą


 

O "Intrydze małżeńskiej" Jeffrey'a Eugenidesa nie powinnam się jeszcze wypowiadać, bo przeczytałam zaledwie połowę, ale książka ta jest tak przedziwną przygodą, że aż kipię z potrzeby rozmowy o niej.

Tytułowa intryga to temat pracy głównej bohaterki, Madeleine, która studiuje anglistykę na na Uniwersytecie Browna (bodajże) i zajmuje się dziewiętnastowieczną powieścią. Rzecz dzieje się w latach 80-tych, kiedy w literaturze panuje dekonstrukcjonizm i Barthes, feministki i semiologia - duch tych klimatów to jeden z wątków książki, który sprawia mi najwięcej frajdy! Ale po kolei. Powieść opowiada o losach trójki bohaterów - wspomnianej powyżej Madeleine, Mitchella i Leonarda. Są oni tak ciekawie przedstawieni, że aż to się rzadko zdarza - z jednej strony fascynujący, a z drugiej - nudni. Błyskotliwi i pretensjonalni. Intelektualiści, a jednocześnie ludzkie miałcy (cokolwiek to słowo znaczy). Ciężko mi nawet stwierdzić, kogo lubię najbardziej... Na razie wiem, kogo najbardziej nie lubię - zdecydowanie Leonarda, od samego początku, ale kto wie - może z dalszym ciągiem to się zmieni, zobaczymy, zobaczymy.
I właśnie taka jest ta książka - wciągająca, ale nudna. Czytam ją zachłannie, by porzucić na kilka dni i zachłannie czytać znowu. Ale o jednym jestem przekonana - tak zżyłam się bohaterami, że będę się starała jak najbardziej moment przeczytania ostatniej strony odwlec. Poza tym już dawno nie czułam takiej przyjemności czytając te intertekstualne wstawki - kapitalne!

Naprawdę, niesamowicie polecam tę powieść, bo jest przedziwna, ale dostarcza tak wielu emocji, że stanie się chyba jedną z moich ulubionych książek. Poza tym jest to idealna książka na lato - porusza niby lekki temat, ale wykonanie zasługuje na wielkie brawa (wiem, brzmi to dość schizofrenicznie - z jednej strony nudzi, z drugiej fascynuje, i za to brawa? Ale myślę, że jest to starannie przemyślana koncepcja autora - podkreśla stan duchowo-emocjonalny bohaterów).
Więcej napiszę jak już przeczytam całość:)



Piosenka lata

Od kiedy usłyszałam rano "Za lasem" nie wychodzi mi z głowy. Kapitalny numer!


Tutaj link

Enjoy!

poniedziałek, 8 lipca 2013

Jak wzrusza, skoro nie wzrusza?

Ostatnio obejrzałam dwa filmy, na których wiele osób beczało, a ja, no, jakby to powiedzieć... no ani nawet nie chciało mi się ich kończyć, a co dopiero przy losach bohaterów uronić choćby łezkę.

Pierwszy z filmów to "Jeden dzień", o którym nawet nie chce mi się za bardzo pisać. Oglądanie go było stratą czasu, może nie kompletną i całkowitą katastrofą, ale po prostu stratą czasu.

Wczoraj zaś widziałam "Twój na zawsze", chociaż uważam, że tytuł zupełnie nie pasuje i angielskie "Remember me" jest bardziej na miejscu. Wynudziłam się na nim niesamowicie, pomysł wyłączenia go przyszedł mi go głowy jakieś dwieście razy, ale byłam ciekawa co to się stanie na końcu, bo że coś się stanie, było wiadomo od razu.

W tym momencie będę bez ceregieli omawiała fabułę, więc jeżeli ktoś jest przez seansem - niech daruje sobie czytanie. Scenariusz "Remenber me" serwuje nam kilka bardzo głębokich traum. Na początku widzimy dziewczynkę, na której oczach w bezsensowny sposób ginie matka. To pierwsza trauma nowojorska - śmierć z rąk rabusia, z powodu skradzionej torebki. Dziesięć lat później poznajemy Tylera, buntownika, który ciągle pali i chodzi na bani. Gra go Robert Pattinson, który dobrym aktorem nie jest i jakoś wcale nadzwyczajnie dobrze nie wygląda. Znaczy jest fajny, przystojny, ale żeby pobudzał nie wiadomo jak moją wyobraźnię - no bez przesady. W każdym razie starszy brat Tylera popełnił samobójstwo, w dniu swoich 22 urodzin - mamy więc traumę drugą. Pewnego dnia Tyler wdaje się w bójkę, aresztuje go policjant, a chłopak chcąc się na nim zemścić uwodzi jego córkę, w której się zakochuję. Uf, pisałam to wszystko na jednym wdechu, plątanina. Niestety, akurat ta realizacja fabularna mi się wcale nie podobała, bo ile można oglądać związki z zakładu, które okazują się najprawdziwszą miłością. No ale już się w sobie zakochali, są razem (kompletnie nie pamiętam jak nazywała się ta główna bohaterka, to znamienne, bo nie lubię strasznie tego typu drobnych blondyneczek i jej widok na ekranie mi strasznie przeszkadzał). W tle widzimy jej relację z ojcem (oczywiście blondyneczka to ta sama dziewczynka, przy której zamordowano matkę) oraz, co dużo ciekawsze, jego relacje z rodziną, która musi sobie radzić po śmierci syna i brata. Ten wątek mi się chyba najbardziej podobał, zwłaszcza motyw młodszej siostry Tylera - wyobcowanej, ale niesamowicie utalentowanej 11-latki. W każdym razie, kiedy wszystko już zdawało się super układać, następuje atak na WTC i chłopak ginie. KONIEC.

Czytałam w recenzjach, że ten film jest do przemyślenia. I tak nie bardzo wiem, co mam przemyśleć. Reżyser chyba chciał mi powiedzieć, że takie tragedie, każda tragedia, to nie jakieś statystyczne ofiary, ale ludzie, ich życie, ich historie splątane z historiami innych ludzi i innych historii. To ciekawa perspektywa, ale dość banalna. Ostatnie kadry zostawiają widza z pogrążoną w bólu rodziną, która musi sobie radzić z utratą dwojga synów/braci, co jest traumą niewyobrażalną, po której nie ma szans na w pełni normalne życie. W tym sensie był to rzeczywiście film ciekawy, ale bez przesady. No ogólnie to nie będzie jakiegoś podsumowania, gwiazdek i nawet nie powiem, czy warto go zobaczyć - mnie on nie poruszył, zmusił do refleksji, która trwała z dwie minuty. Ale należę do osób, których kompletnie nie rozbawił "Ted", więc co tu dużo mówić - nie znam się na ludzkich emocjach.

czwartek, 4 lipca 2013

Pamięć jak kamień




Czasami jestem takim intelektualnym biedakiem, że aż wstyd przyznać. Łażę po domu niczym jakaś mara i niczym konkretnym nie umiem się zająć. Na szczęście w tej krainie posuchy zdarza się czasem orzeźwiająca oaza, dzisiaj były nią "Włoskie szpilki" Magdaleny Tulli, książka przepiękna, ale na pewno nie słodka.

Narratorka w krótkich rozdziałach wraca pamięcią do czasów swojego dzieciństwa, wiele miejsca poświęcając matce oraz rodzinie po stronie ojca, który był Włochem. Z jednej strony czułe i piękne, ale z drugiej - bolesne, gorzkie, przeraźliwie smutne. Czytam tę krótką powieść jako melancholijne studium o samotności i ciągłym poczuciu inności, a niekiedy także i odrzuceniu, niedopasowaniu. Narratorka ciągle czuje się nie na miejscu, takie mam wrażenie, a potrafi o tym pisać jak nikt inny.
Znałam Magdalenę Tulli ze "Skazy", "Snów i kamieni" czy "W czerwieniu", ale to dopiero "Włoskie szpilki" zrobiły na mnie oszałamiające wrażenie. Tamte powieści, poetyckie, nasycone, w pewnym (fabularnym) sensie dziwaczne, były fascynującą przygodą dla mnie-polonisty. Ale ta jest cudowną podróżą dla mnie-czytelnika (tak tak, te role trzeba oddzielić, nie umiem czerpać pełnej przyjemności z czegoś, co wiem, że czytam w polonistycznym sensie "po coś"). Napisana jest językiem tak delikatnym, pięknym, pełnym klasy, a przy tym tak fascynującym, że gdy tylko otworzy się pierwszą stronę - nie wiadomo kiedy kończy się ostatnią.
Chciałam nawet wybrać jakiś mały fragment, by go tutaj zacytować, ale tych małych fragmentów wybrałam z każdego rozdziału po kilka i nie jestem w stanie wybrać żadnego.

Nie ma sensu pisać "o czym jest ta książka" - warto natomiast poświęcić jej kilka godzin i przepaść w tym smutnym, melancholijnym, ale także i czułym spotkaniu z przeszłością. Bo pamięć jest jak kamień - bywa zimna, ale też potrafi być talizmanem, piękną pamiątką z czasami przedziwnej podróży. 


środa, 3 lipca 2013

Dlaczego "Dziewczyny" są takie jak my

O serialu "Dziewczyny" słyszałam od koleżanek sporo dobrego. Pozytywnych opinii było na tyle dużo, że postanowiłam spróbować. I przez pierwsze dwa odcinki byłam bardzo zaskoczona całym entuzjazmem. Trzeci obejrzałam, bo nie miałam co robić. A następne - bo mnie po prostu wciągnęły. Nie jest to serial, przy którym płaczę ze śmiechu, nie przejmuję się też niesamowicie losami dziewczyn. Jego siłą jest jednak naturalność, to, że strasznie dużo dziewczyn w tym wieku może się dopatrzeć jakiś związków z którąś z bohaterek. Ja np. byłabym zdecydowanie Haną, ze względu na wygląd, ambicje intelektualne, a nawet chyba podobnie się ubieram. No, to jest nieważne w gruncie rzeczy, chodzi po prostu o to, że ten serial zdaje się być blisko życia współczesnych kobiet w wieku 20+. Hannah ma nadwagę, ma z tego powodu kompleksy, ale kamera nie ukrywa jej ciała podczas zbliżeń. Jessa jest trochę walnięta, w takim sensie - szalona, crazy - ale z jakim akcentem mówi - mogłabym jej słuchać bez końca! Shoshana - no kto nie zna takiej Shoshany! Jest po prostu kwintesencją samej siebie! I ambitna, piękna i mądra Marnie, którą lubię najmniej.

Wiem, że nazywa się "Dziewczyny" współczesną wersją "Seksu w wielkim mieście". No, może i coś w tym jest, ale nowsza produkcja jest zdecydowanie mniej zabawna, co nie znaczy, że cięższa. Ogólnie to bardzo polecam, zwłaszcza na lato. I tylko dziewczynom - faceci jakoś tej produkcji nie lubią... Może dlatego, że też jest tam o nich pewna prawda, a panowie jej w ten sposób podanej przyjmować nie lubią.

wtorek, 2 lipca 2013

Yrsa (po raz kolejny) królową kryminału



Zakończoną sesję postanowiłam sobie wynagrodzić książką mojej ulubionej autorki kryminałów - Yrsy Sigurdardottir "Pamiętam cię". Uważam, że jest to najlepsza jej książka, którą przeczytałam. Dodam, że tym razem sprawy nie prowadzi prawniczka Thora.

Autorka akcję umiejscawia jak zwykle w Islandii, na odludnym fiordzie. Klimat tej powieści jest po prostu niesamowity, tak mroczny, że gdybym sięgnęła po nią podczas jesiennego wieczoru, to chyba brakowałoby mi tchu. Trójka bohaterów decyduje się odnowić stary dom w wyludnionej osadzie, dokąd można dotrzeć jedynie drogą morską. Pozostawieni sami sobie, bez prądu, bieżącej wody, wśród surowej przyrody mają nieustanne wrażenie, że ktoś ich obserwuje. Później dowody czyjejś obecności stają się bardziej namacalne.

Drugi plan toczy się wokół psychiatry, któremu zaginął syn. Bada dziwną sprawę samobójstwa pewnej kobiety. Te historie splotą się ze sobą, prowadząc czytelnika do mrocznego finału.

Uważam, że jest to najbardziej precyzyjna ze wszystkich książek Yrsy. Autorka bardzo przemyślała konstrukcję, tocząc akcję z jednej powoli bardzo wolno, ale tak potęgując napięcie, że nieraz musiałam wziąć głęboki oddech. Fakt, nieraz przesadza z dawkowaniem strachu, wszystkiego zdaje się być w pewnych momentach za dużo, za gęsto i zbyt strasznie, ale jestem pod dużym wrażeniem.

Polecam wszystkim tę powieść, której chyba gatunkowo najbliżej do horroru, jeszcze z innego powodu -  ciekawie zarysowanych postaci, które doprawiają całą fabułę sporym prawdopodobieństwem psychologicznym. No, nie ma się co rozpisywać - naprawdę każdy fan kryminałów z mooocnym dreszczykiem powinien po "Pamiętam cię" sięgnąć.