Kryminał niekryminalny
Jestem właśnie przy lekturze "Grabarza lalek" niemieckiej pisarki Petry Hammesfahr i zachowam się nieprofesjonalnie, a wręcz infantylnie, gdyż zachwycę się książką przed skończeniem jej, ba! przed połową! (Drogie Dzieci, nie próbujcie tego na swoich blogach). Jednakże ujmuje mnie swoim... no właśnie, czym? Przede wszystkim warstwą obyczajową, a nie wątkiem kryminalnym. Rzecz dzieje się w 1995 roku, kiedy w niemieckiej wsi giną młode kobiety. Ale to tylko, zdaje się, pretekst, do snucia bardzo gorzkiej refleksji na temat natury i kondycji ludzkiej.
Centralną postacią jest Ben, niepełnosprawny intelektualnie, ale niesamowicie rozwinięty fizycznie młody chłopak. Poznajemy jego dzieciństwo i młodość, rodziców, siostry, otoczenie. Bardzo, bardzo interesująca lektura. Z jednej strony ma w sobie coś maksymalnie odpychającego, ale z drugiej - hipnotyzuje i nie pozwala się oderwać. Mam przeczucie, że to dobry wybór na jesienny wieczór.
Przy okazji chciałabym pozwolić sobie na drobną dygresję. Wspominałam już, że bardzo lubię początek "Biegunów" Olgi Tokarczuk. Ilekroć czytam powieść z postacią (lub postaciami) w jakimś sensie odstającymi od szeroko rozumianej "normalności" (tak było również z niedawną lekturą "Ty pierwszy, Max"), tyle razy mam w pamięci ten (moim zdaniem absolutnie wyjątkowy) cytat:
"Mój zespół objawów polega na tym, że pociąga mnie wszystko, co popsute, niedoskonałe, ułomne,
pęknięte. Interesują mnie formy byle jakie, pomyłki w dziele stworzenia, ślepe zaułki. To, co miało się
rozwinąć, ale z jakichś względów pozostało niedorozwinięte; albo wręcz przeciwnie - przerosło plan.
Wszystko, co odstaje od normy, co jest za małe albo za duże, wybujałe lub niepełne, monstrualne i odrażające. Formy, które nie pilnują symetrii, które się multiplikują, przyrastają po bokach, pączkują, lub przeciwnie, redukują wielość do jedności. Nie interesują mnie wydarzenia powtarzalne, te, nad którymi z uwagą pochyla się statystyka, te, które wszyscy celebrują z zadowolonym, familiarnym uśmiechem
na twarzach. Moja wrażliwość jest teratologiczna, monstrofilalna. Mam nieustanne i męczące przekonanie, że właśnie tutaj prawdziwy byt przebija się na powierzchnię i ujawnia swoją naturę. Nagłe, przypadkowe odsłonięcie. Wstydliwe "ups", rąbek bielizny spod starannie uplisowanej spódnicy.Metalowy, ohydny szkielet wyłazi nagle spod aksamitnego obicia; erupcja sprężyny z pluszowego fotela, która bezwstydnie demaskuje iluzję wszelkiej miękkości. Gabinet osobliwości Nigdy nie byłam zbyt ochoczą bywalczynią muzeów sztuki, i jeżeli to miałoby zależeć ode mnie, zamieniłabym je z chęcią na gabinety osobliwości, gdzie zbiera się i eksponuje to, co rzadkie i niepowtarzalne, dziwaczne i monstrowate. To, co istnieje w cieniu świadomości, a kiedy tam spojrzeć - umyka z pola widzenia. Tak, z pewnością mam ten nieszczęsny syndrom. Nie pociągają
mnie kolekcje w centrum miast, lecz te małe, przyszpitalne, często zniesione do piwnic jako niegodne cenionych miejsc wystawienniczych i wskazujące na podejrzany gust dawnych kolekcjonerów. Salamandra z
dwoma ogonami w owalnym słoju, pyszczkiem ułożona ku górze, czekająca dnia sądnego, gdy wszystkie
preparaty świata w końcu zmartwychwstaną. Nerka delfina w formalinie. Czaszka owcy, czysta anomalia, podwójną liczbą oczu, uszu i pysków, piękna jak wizerunek starożytnego bóstwa o wieloznacznej naturze.(...)
wszystkie dziwaczne, o nienormalnych kształtach; widocznie ktoś uznał, że tym wybrykom natury należy się nieśmiertelność i że przetrwa tylko to, co inne. Właśnie ku temu się cierpliwie poruszam w moich
podróżach, tropiąc błędy i wpadki stworzenia. Nauczyłam się pisać w pociągach, hotelach i poczekalniach. Na rozkładanych stolikach samolotów. Notuję w czasie obiadu pod stołem albo w toalecie. Piszę w muzeum na schodach, w kawiarniach, w zaparkowanym na poboczu samochodzie. Zapisuję na skrawkach papieru, w notesach, na pocztówkach, na skórze dłoni, na serwetkach, na marginesach książek. Najczęściej są to krótkie zdania, obrazki, ale czasem przepisuję fragmenty z gazet. Bywa, że uwiedzie mnie jakaś wyłuskana z tłumu postać i wtedy zbaczam z mojej marszruty, żeby za nią przez chwilę podążać, zacząć opowieść. To dobra metoda; doskonalę się w niej. Z roku na rok moim sprzymierzeńcem staje się czas, jak dla każdej kobiety - zrobiłam się niewidoczna, przezroczysta. Mogę poruszać się jak duch, zaglądać ludziom przez ramię, przysłuchiwać się ich kłótniom i patrzeć, jak śpią z głową na plecaku, jak mówią do siebie, nieświadomi mojej obecności, poruszając samymi wargami, formułując słowa, które to ja zaraz za nich wypowiem. Widzieć to wiedzieć Celem mojej pielgrzymki jest zawsze inny pielgrzym.
Tym razem ułomny, w częściach. (...)"
Taka właśnie jest ta powieść - pokazuje to wstydliwe "ups" - coś, co skrzętnie grzebiemy za drzwiami naszego domu, co grzebią nasi sąsiedzi, o czym szepcą całe wsie. Nie przeczytałam jeszcze tej lektury do końca i na pewno do niej tutaj wrócę.
Kryminał zdecydowanie niestandardowy
"W labiryncie ulubionych miejsc" Susan Hill przeczytałam niemalże w jeden wieczór, co nie było sprawą niesamowicie wciągającej zagadki kryminalnej, a również, jak w przypadku powyżej, tła obyczajowego. Tutaj jednak silniej wysuwa się na prowadzenie jednak podążanie za rozwiązaniem, z tym, że autorka dokonała bardzo, ale to bardzo dziwnego (i niezwykle wkurzającego!) zabiegu. Kto chce wiedzieć, o czym mowa, ten niech przeczyta poniższy akapit, jednak jeżeli Czytelniku zechcesz sięgnąć po tę książkę (uważam, że warto, ale bez jakiś spektakularnych doznań), niech akapit ominie.
Autorka bowiem bardzo interesująco przedstawia postaci. No, nie ona pierwsza, można rzecz - wielu autorów bardzo interesująco przedstawia postaci. Susan Hill pozwala sobie jednak iść o krok dalej - każe niejako poczuć sympatię z ofiarą. Np. Grubą, zakompleksioną nastolatką z depresją, która już powoli wychodziła na prostą. I nagle - TRACH! Morderca!
Zapewniam,
to nie jedyny ciekawy zabieg, i jedno mogę powiedzieć - powieść ta
zapada w pamięć. I również zadaje pytanie o kondycję czytelnika. Bo z
jednej strony współczesny czytelnik domaga się dzieł nietuzinkowych,
gardzi banałem, w dalekim poważaniu ma schematy. Ale kiedy funduje mu
się zakończenie inne niż typowy happy end - czuje głębokie
rozczarowanie, a wręcz złość - no jak to tak!? kto by pomyślał?!
Skandal!! Mówię Państwu - zdziwiłam się własną reakcją.
Polskie kino na miarę reszty z piątki*
Złapałam się na tym, że traktuję polskie kino trochę jak młodszego brata - niby surowo i karcąco, ale jednak zawsze bronię. Oczywiście mówię o produkcjach ambitniejszych nieco od, dajmy na no, komedyjek romantycznych. Zauważyłam na blogach miażdżącą krytykę "Yumy", o której nie napisałam niczego złego i trzymam się swojego zdania. Może niewiele od kina wymagam?
Ale...
Jak tu wymagać więcej, kiedy w Polsce kręci się filmy (chociaż powinnam się wyrazić precyzyjniej - koszmary) na miarę obejrzanej przeze mnie niedawno niejakiej "Randki w ciemno"? Nie istnieje żadne pozytywne słowo na obronę tego żenującego obrazu. Zero, ale to absolutne zero plusów. Zacznę od głównej bohaterki, granej przez Katarzynę Maciąg (nie znałam jej, szczerze powiem), która ma w swoim aktorskim dorobku trzy miny na krzyż. Nikt i nic w tym filmie nie wypada przekonująco, obiecująco, ani nawet przyzwoicie. Scenariusz, moim zdaniem, powinien dostać nagrodę BEZNADZIEI WSZECHCZASÓW. Mogłabym się nadal wysilać i pastwić nad tym czymś, ale szkoda mi czasu, ciekawa książka na mnie czeka.
* w moim i moich znajomych prywatnym slangu określenie, że coś jest "jak za resztę z piątki" jest prawdziwą obelgą. Np. pan w szykownym dresie w starym golfie (samochodzie, nie swetrze:P ) jest jak cwaniak za resztę z piątki.
Ale dużo literek! Jeżeli, Czytelniku, dobrnąłeś do tego miejsca, to nie jesteś Czytelnikiem za resztę z piątki:)