wtorek, 9 lipca 2013

Najciekawsza przygoda z lekturą


 

O "Intrydze małżeńskiej" Jeffrey'a Eugenidesa nie powinnam się jeszcze wypowiadać, bo przeczytałam zaledwie połowę, ale książka ta jest tak przedziwną przygodą, że aż kipię z potrzeby rozmowy o niej.

Tytułowa intryga to temat pracy głównej bohaterki, Madeleine, która studiuje anglistykę na na Uniwersytecie Browna (bodajże) i zajmuje się dziewiętnastowieczną powieścią. Rzecz dzieje się w latach 80-tych, kiedy w literaturze panuje dekonstrukcjonizm i Barthes, feministki i semiologia - duch tych klimatów to jeden z wątków książki, który sprawia mi najwięcej frajdy! Ale po kolei. Powieść opowiada o losach trójki bohaterów - wspomnianej powyżej Madeleine, Mitchella i Leonarda. Są oni tak ciekawie przedstawieni, że aż to się rzadko zdarza - z jednej strony fascynujący, a z drugiej - nudni. Błyskotliwi i pretensjonalni. Intelektualiści, a jednocześnie ludzkie miałcy (cokolwiek to słowo znaczy). Ciężko mi nawet stwierdzić, kogo lubię najbardziej... Na razie wiem, kogo najbardziej nie lubię - zdecydowanie Leonarda, od samego początku, ale kto wie - może z dalszym ciągiem to się zmieni, zobaczymy, zobaczymy.
I właśnie taka jest ta książka - wciągająca, ale nudna. Czytam ją zachłannie, by porzucić na kilka dni i zachłannie czytać znowu. Ale o jednym jestem przekonana - tak zżyłam się bohaterami, że będę się starała jak najbardziej moment przeczytania ostatniej strony odwlec. Poza tym już dawno nie czułam takiej przyjemności czytając te intertekstualne wstawki - kapitalne!

Naprawdę, niesamowicie polecam tę powieść, bo jest przedziwna, ale dostarcza tak wielu emocji, że stanie się chyba jedną z moich ulubionych książek. Poza tym jest to idealna książka na lato - porusza niby lekki temat, ale wykonanie zasługuje na wielkie brawa (wiem, brzmi to dość schizofrenicznie - z jednej strony nudzi, z drugiej fascynuje, i za to brawa? Ale myślę, że jest to starannie przemyślana koncepcja autora - podkreśla stan duchowo-emocjonalny bohaterów).
Więcej napiszę jak już przeczytam całość:)



Piosenka lata

Od kiedy usłyszałam rano "Za lasem" nie wychodzi mi z głowy. Kapitalny numer!


Tutaj link

Enjoy!

poniedziałek, 8 lipca 2013

Jak wzrusza, skoro nie wzrusza?

Ostatnio obejrzałam dwa filmy, na których wiele osób beczało, a ja, no, jakby to powiedzieć... no ani nawet nie chciało mi się ich kończyć, a co dopiero przy losach bohaterów uronić choćby łezkę.

Pierwszy z filmów to "Jeden dzień", o którym nawet nie chce mi się za bardzo pisać. Oglądanie go było stratą czasu, może nie kompletną i całkowitą katastrofą, ale po prostu stratą czasu.

Wczoraj zaś widziałam "Twój na zawsze", chociaż uważam, że tytuł zupełnie nie pasuje i angielskie "Remember me" jest bardziej na miejscu. Wynudziłam się na nim niesamowicie, pomysł wyłączenia go przyszedł mi go głowy jakieś dwieście razy, ale byłam ciekawa co to się stanie na końcu, bo że coś się stanie, było wiadomo od razu.

W tym momencie będę bez ceregieli omawiała fabułę, więc jeżeli ktoś jest przez seansem - niech daruje sobie czytanie. Scenariusz "Remenber me" serwuje nam kilka bardzo głębokich traum. Na początku widzimy dziewczynkę, na której oczach w bezsensowny sposób ginie matka. To pierwsza trauma nowojorska - śmierć z rąk rabusia, z powodu skradzionej torebki. Dziesięć lat później poznajemy Tylera, buntownika, który ciągle pali i chodzi na bani. Gra go Robert Pattinson, który dobrym aktorem nie jest i jakoś wcale nadzwyczajnie dobrze nie wygląda. Znaczy jest fajny, przystojny, ale żeby pobudzał nie wiadomo jak moją wyobraźnię - no bez przesady. W każdym razie starszy brat Tylera popełnił samobójstwo, w dniu swoich 22 urodzin - mamy więc traumę drugą. Pewnego dnia Tyler wdaje się w bójkę, aresztuje go policjant, a chłopak chcąc się na nim zemścić uwodzi jego córkę, w której się zakochuję. Uf, pisałam to wszystko na jednym wdechu, plątanina. Niestety, akurat ta realizacja fabularna mi się wcale nie podobała, bo ile można oglądać związki z zakładu, które okazują się najprawdziwszą miłością. No ale już się w sobie zakochali, są razem (kompletnie nie pamiętam jak nazywała się ta główna bohaterka, to znamienne, bo nie lubię strasznie tego typu drobnych blondyneczek i jej widok na ekranie mi strasznie przeszkadzał). W tle widzimy jej relację z ojcem (oczywiście blondyneczka to ta sama dziewczynka, przy której zamordowano matkę) oraz, co dużo ciekawsze, jego relacje z rodziną, która musi sobie radzić po śmierci syna i brata. Ten wątek mi się chyba najbardziej podobał, zwłaszcza motyw młodszej siostry Tylera - wyobcowanej, ale niesamowicie utalentowanej 11-latki. W każdym razie, kiedy wszystko już zdawało się super układać, następuje atak na WTC i chłopak ginie. KONIEC.

Czytałam w recenzjach, że ten film jest do przemyślenia. I tak nie bardzo wiem, co mam przemyśleć. Reżyser chyba chciał mi powiedzieć, że takie tragedie, każda tragedia, to nie jakieś statystyczne ofiary, ale ludzie, ich życie, ich historie splątane z historiami innych ludzi i innych historii. To ciekawa perspektywa, ale dość banalna. Ostatnie kadry zostawiają widza z pogrążoną w bólu rodziną, która musi sobie radzić z utratą dwojga synów/braci, co jest traumą niewyobrażalną, po której nie ma szans na w pełni normalne życie. W tym sensie był to rzeczywiście film ciekawy, ale bez przesady. No ogólnie to nie będzie jakiegoś podsumowania, gwiazdek i nawet nie powiem, czy warto go zobaczyć - mnie on nie poruszył, zmusił do refleksji, która trwała z dwie minuty. Ale należę do osób, których kompletnie nie rozbawił "Ted", więc co tu dużo mówić - nie znam się na ludzkich emocjach.

czwartek, 4 lipca 2013

Pamięć jak kamień




Czasami jestem takim intelektualnym biedakiem, że aż wstyd przyznać. Łażę po domu niczym jakaś mara i niczym konkretnym nie umiem się zająć. Na szczęście w tej krainie posuchy zdarza się czasem orzeźwiająca oaza, dzisiaj były nią "Włoskie szpilki" Magdaleny Tulli, książka przepiękna, ale na pewno nie słodka.

Narratorka w krótkich rozdziałach wraca pamięcią do czasów swojego dzieciństwa, wiele miejsca poświęcając matce oraz rodzinie po stronie ojca, który był Włochem. Z jednej strony czułe i piękne, ale z drugiej - bolesne, gorzkie, przeraźliwie smutne. Czytam tę krótką powieść jako melancholijne studium o samotności i ciągłym poczuciu inności, a niekiedy także i odrzuceniu, niedopasowaniu. Narratorka ciągle czuje się nie na miejscu, takie mam wrażenie, a potrafi o tym pisać jak nikt inny.
Znałam Magdalenę Tulli ze "Skazy", "Snów i kamieni" czy "W czerwieniu", ale to dopiero "Włoskie szpilki" zrobiły na mnie oszałamiające wrażenie. Tamte powieści, poetyckie, nasycone, w pewnym (fabularnym) sensie dziwaczne, były fascynującą przygodą dla mnie-polonisty. Ale ta jest cudowną podróżą dla mnie-czytelnika (tak tak, te role trzeba oddzielić, nie umiem czerpać pełnej przyjemności z czegoś, co wiem, że czytam w polonistycznym sensie "po coś"). Napisana jest językiem tak delikatnym, pięknym, pełnym klasy, a przy tym tak fascynującym, że gdy tylko otworzy się pierwszą stronę - nie wiadomo kiedy kończy się ostatnią.
Chciałam nawet wybrać jakiś mały fragment, by go tutaj zacytować, ale tych małych fragmentów wybrałam z każdego rozdziału po kilka i nie jestem w stanie wybrać żadnego.

Nie ma sensu pisać "o czym jest ta książka" - warto natomiast poświęcić jej kilka godzin i przepaść w tym smutnym, melancholijnym, ale także i czułym spotkaniu z przeszłością. Bo pamięć jest jak kamień - bywa zimna, ale też potrafi być talizmanem, piękną pamiątką z czasami przedziwnej podróży. 


środa, 3 lipca 2013

Dlaczego "Dziewczyny" są takie jak my

O serialu "Dziewczyny" słyszałam od koleżanek sporo dobrego. Pozytywnych opinii było na tyle dużo, że postanowiłam spróbować. I przez pierwsze dwa odcinki byłam bardzo zaskoczona całym entuzjazmem. Trzeci obejrzałam, bo nie miałam co robić. A następne - bo mnie po prostu wciągnęły. Nie jest to serial, przy którym płaczę ze śmiechu, nie przejmuję się też niesamowicie losami dziewczyn. Jego siłą jest jednak naturalność, to, że strasznie dużo dziewczyn w tym wieku może się dopatrzeć jakiś związków z którąś z bohaterek. Ja np. byłabym zdecydowanie Haną, ze względu na wygląd, ambicje intelektualne, a nawet chyba podobnie się ubieram. No, to jest nieważne w gruncie rzeczy, chodzi po prostu o to, że ten serial zdaje się być blisko życia współczesnych kobiet w wieku 20+. Hannah ma nadwagę, ma z tego powodu kompleksy, ale kamera nie ukrywa jej ciała podczas zbliżeń. Jessa jest trochę walnięta, w takim sensie - szalona, crazy - ale z jakim akcentem mówi - mogłabym jej słuchać bez końca! Shoshana - no kto nie zna takiej Shoshany! Jest po prostu kwintesencją samej siebie! I ambitna, piękna i mądra Marnie, którą lubię najmniej.

Wiem, że nazywa się "Dziewczyny" współczesną wersją "Seksu w wielkim mieście". No, może i coś w tym jest, ale nowsza produkcja jest zdecydowanie mniej zabawna, co nie znaczy, że cięższa. Ogólnie to bardzo polecam, zwłaszcza na lato. I tylko dziewczynom - faceci jakoś tej produkcji nie lubią... Może dlatego, że też jest tam o nich pewna prawda, a panowie jej w ten sposób podanej przyjmować nie lubią.

wtorek, 2 lipca 2013

Yrsa (po raz kolejny) królową kryminału



Zakończoną sesję postanowiłam sobie wynagrodzić książką mojej ulubionej autorki kryminałów - Yrsy Sigurdardottir "Pamiętam cię". Uważam, że jest to najlepsza jej książka, którą przeczytałam. Dodam, że tym razem sprawy nie prowadzi prawniczka Thora.

Autorka akcję umiejscawia jak zwykle w Islandii, na odludnym fiordzie. Klimat tej powieści jest po prostu niesamowity, tak mroczny, że gdybym sięgnęła po nią podczas jesiennego wieczoru, to chyba brakowałoby mi tchu. Trójka bohaterów decyduje się odnowić stary dom w wyludnionej osadzie, dokąd można dotrzeć jedynie drogą morską. Pozostawieni sami sobie, bez prądu, bieżącej wody, wśród surowej przyrody mają nieustanne wrażenie, że ktoś ich obserwuje. Później dowody czyjejś obecności stają się bardziej namacalne.

Drugi plan toczy się wokół psychiatry, któremu zaginął syn. Bada dziwną sprawę samobójstwa pewnej kobiety. Te historie splotą się ze sobą, prowadząc czytelnika do mrocznego finału.

Uważam, że jest to najbardziej precyzyjna ze wszystkich książek Yrsy. Autorka bardzo przemyślała konstrukcję, tocząc akcję z jednej powoli bardzo wolno, ale tak potęgując napięcie, że nieraz musiałam wziąć głęboki oddech. Fakt, nieraz przesadza z dawkowaniem strachu, wszystkiego zdaje się być w pewnych momentach za dużo, za gęsto i zbyt strasznie, ale jestem pod dużym wrażeniem.

Polecam wszystkim tę powieść, której chyba gatunkowo najbliżej do horroru, jeszcze z innego powodu -  ciekawie zarysowanych postaci, które doprawiają całą fabułę sporym prawdopodobieństwem psychologicznym. No, nie ma się co rozpisywać - naprawdę każdy fan kryminałów z mooocnym dreszczykiem powinien po "Pamiętam cię" sięgnąć.

czwartek, 16 maja 2013

I kto okazał się kłamcą?

O pisarstwie Tomasza Białkowskiego słyszałam tyle dobrego, że korzystając z wolnej chwili postanowiłam skosztować. Niestety, nie mogłam zdobyć "Drzewa morwowego", ale - co mi tam - pomyślałam, sięgając po drugą część z serii - "Kłamcę". Nie od dziś wiadomo, że cykle mają to do siebie, że, fakt, części nawiązują do siebie, ale są też odrębną historią.

No niestety. Książka ta zawodzi na każdej płaszczyźnie. Językowo - jest napisana w taki sposób, jakiego ja po prostu nienawidzę i męczę się przy czytaniu okrutnie - bardzo krótkie, pojedyncze zdania. Język jest schematyczny, wręcz - banalny. No ale dobra, można to zdzierżyć, gdyby tylko temperatura fabuły pozwalała się oderwać od tych mankamentów. Ale niestety - historia wydaje mi się tak nudna i niewciągająca, jak mało co. Przede wszystkim sam bohater - Paweł Werens jest człowiekiem, który nie jest za grosz przekonujący, ciekawy, intrygujący, no nic. Nie, że się go nie lubi - on po prostu mnie kompletnie nie interesował, tak, jakby nie był głównym bohaterem powieści. Z resztą narrator oddaje co fajniejsze pomysły i kwestie innym bohaterom - policjantowi Derze i pani doktor Lenie (która, nota bene, jest tak strasznie mądra, że jest to chyba najbardziej nieautentyczna postać), którzy rozwiązują śledztwo za Pawła, on ma tylko po prostu efektownie zginąć. No, takie mam odczucia.

Fabuła jest tak strasznie schematyczna, że aż idiotyczna. Wiem, wiem - nie czytałam pierwszej części, a "Kłamca" jest kontynuacją. Ale, o zgrozo, po tej przygodzie nawet mi się nie śni, by po pierwszą część sięgnąć. Mamy tajemniczy prolog z przeszłości, makabryczne i misternie przemyślane morderstwa, zagadkę biblijną w tle, jakieś poszczególne fragmenty układanki, które zaczynają się w pewnym momencie układać w jedną całość. Tyle, że jest to powieść bardzo kiepska, której poszczególne części składowe znamy po tysiąckroć. Oprócz irytującej i wszechwiedzącej Leny, szczególnie miałki i jałowy jest czarny charakter, niejaki Camargue ( taka ksywa? seriously?) - w wieku 19 lat trafił do więzienia na lat 20, gdzie był poniżany, gwałcony, upodlany wręcz, a skąd wydostał go mistrz jakiejś tam sekciny. Oczywiście Pan-Zajebista-Ksywa jest ślepo oddany swojemu wybawcy. Czy nie znamy takiego schematu z chociażby "Aniołów i Demomów" Browna? Nie ma co ukrywać, że każdy kryminał bazuje na schematach, ale na niektóre czytelnik chce się po prostu dać nabrać, a podczas "Kłamcy" czuje się zwyczajnie nabity w butelkę.
Aha - i jeszcze tytuł. Nie bardzo go rozumiem, dlatego tłumaczę, że kłamcą jest autor i wydawca pospołu, obiecując kryminał, a realizując nie wiem co, ale nie obietnicę. 

No, mogłabym tak dłużej, ale nie ma sensu. Jest to książka kiepska, przewidywalna i męcząco napisana. Nawet zagadki-tropy ukryte w architekturze miasta, tutaj nie wywołują ani jednej emocji. I te dialogi... Gdyby ktoś je rzeczywiście wypowiadał, to chyba byłyby to manekiny w witrynie sklepowej.

No cóż, nie polecam. Przeczytałam do końca, ale tylko dlatego, że jest to książeczka "dwugodzinka", a tyle czasu mogę kiepskiej powieści poświęcić. I ani minuty więcej.

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

O czym myślę, kiedy myślę o blogowaniu

Hej Dzieci!

Jakoś tutaj teraz nie bywam - zawaliłam się szczelnie obowiązkami. Nie znaczy to, że niczego nie czytam i nie oglądam, ale nie mam jakoś potrzeby pisania o tym. No bo np. o takim "Django"  mogłabym napisać jedno zdanie - tym razem Tarantino przesadził i tak strasznie mnie znudził, że aż odebrał chęć wypowiedzi na swój temat. Zachwycił mnie Christoph Waltz i chyba tak samo Leonardo di Caprio, ich role rzeczywiście są perłami, ale nie obejrzałabym tego obrazu drugi raz nawet, gdyby mi płacili.
Albo np. "Poradnik pozytywnego myślenia" - rzeczywiście, genialna Jennifer Lawrence, nie chcę być zarozumiała czy coś, ale już przy "Igrzyskach śmierci", jedynym filmie z nią, który widziałam, wierzyłam mocno, że ta dziewczyna ma wielki talent. Film okazał się przyjemną rozrywką, ale jakoś nie umieram z zachwytu nad nim.

Jeżeli chodzi o książki to przede wszystkim wracam do Joanny Bator. Chcę na jej temat pisać pracę i cały czas, ciągle od nowa, łapię bakcyla, zachwycając się jej książkami tak, że aż nudzę otoczenie.

Z kolei Michel Houellebecq, którego uznawałam za swoje objawienie literackie, Mapą i terytorium szczerze mnie znudził. Wydaje mi się, że on cały czas pisze jedną i tę samą książkę.

Polecam bardzo, bardzo mocno rzecz Joanny Tokarskiej-Bakir Legendy o krwi. Antropologia przesądu. Wiem, że polecanie tej pozycji w takiej notce pasuje jak pies do jeża, ale ta rzecz zajmuje mnie najdłużej przez ostatnie miesiące. Jest to nie tylko arcyciekawa monografia na temat legend o krwi i chyba stosunków polsko-żydowskich ogólnie, ale też wzór - jak powinna wyglądać praca badawcza, jak powinna być napisana. Tam nawet przypisy są warte osobnych referatów. Dlatego jej czytanie mi tak mozolnie idzie - wymaga skupienia, przetrawienia, a czasami nawet wewnętrznego dialogu, pewnych przewartościowań.

Rzeszowianom polecam przyjrzeć się repertuarowi teatru Maska na miesiąc maj. Ja już zarezerwowałam bilety na Fedrę, marzę, żeby obejrzeć Turandot, ale niestety - akurat w piątek nie będę mogła. Ale kto da radę - polecam najmocniej, myślę, że to będzie coś bardzo, bardzo dobrego.

No, i żeby nie było za ciężko i nazbyt intelektualnie - polecam piosenki, których słucham wraz z nadejściem pięknej pogody i które do niej niesamowicie pasują.
Justin, och, Justin... Jesteś super!



Daft Punk lubię nie mniej, a jeszcze w duecie z Pharrelem - to się nie mogło nie udać!



Zauważyłam też coś ciekawego na blogach. Te zakątki w sieci, które kiedyś bardzo lubiłam, przestają powoli być odważnym, mądrym czy ironicznym komentarzem rzeczywistości, a stają się wykładnią światopoglądową - ja robię coś tak, ja myślę o czymś tak, moje zachowanie jest takie, mam do czegoś stosunek taki. Zamiast komentować rzeczywistość stają się manifestem poglądów. Kto co lubi, ale mnie to strasznie drażni. Czyżby wracały czasy pamiętniczków internetowych, budujących ego nastolatek? Każdy blog to swoista planeta "ja", ale fajnie, jeżeli ta planeta nie jest czarną dziurą pochłaniającą wszystko wokół.

niedziela, 24 marca 2013

Kobieta na skraju załamania nerwowego



Czasami jest tak, że coś nas fascynuje, sami nawet nie wiedząc dlaczego. Dokładnie tak mam z serialem Homeland, którego fabuła jest prosta jak budowa cepa: oto po ośmiu latach irackiej niewoli do kraju (oczywiście USA) wraca żołnierz. Agentka CIA, Carrie, jest wobec niego niezwykle nieufna, podejrzewając, że przeszedł na stronę wroga. Niby prosto, a naprawdę zupełnie inaczej. Przede wszystkim nie jest to serial, jak by można podejrzewać, sensacyjny, ale psychologiczny. Wszystko, co najważniejsze, rozgrywa się w głowach bohaterów - żołnierza Nicolasa, czy tropiącej go Carrie. Smaczku dodaje fakt, że Carrie cierpi na zaburzenia psychiczne i do pewnego momentu nie wiadomo, czy przypadkiem teorie spiskowe nie są wytworem jej wyobraźni. Jej relacja z Brody'm jest również przedziwna, nie do końca dla widzów zrozumiała, ale wiarygodna.
Akcja serialu, wbrew kolejnym pozorom, dzieje się niespiesznie, raz na kilka odcinków tylko serwując widzom pościgi czy strzelanki. Ale to moim zdaniem przemawia tylko na plus, jesteśmy w stanie naprawdę bardzo dokładnie poznać bohaterów, niektórych polubić, niektórych znielubić.
Kolejnym i największym w sumie plusem jest obsada - a zwłaszcza Claire Danes w roli Carrie.Jej postać jest naprawdę bardzo trudna, niejednoznaczna, ale aktorka radzi sobie świetnie - widz może nie zawsze ją rozumie, ale bardzo kibicuje i wierzy jej intuicji. Świetnie wypadają też inni aktorzy.
Ogólnie, z tej krótkiej notki wynika tylko tyle - jeżeli ktoś ma ochotę na tego typu rozrywkę, polecam, jest to może kotlet ogrzany, bo tematy szpiegowskie nie są niczym nowym, ale odgrzany na nowo, ze szczyptą, powiedzmy, egzotycznej przyprawy - wychodzi dziwnie, ale bardzo smacznie.

sobota, 9 marca 2013

Rozporkowo-gastryczne problemy Teodora Szackiego

O ile Ziarno prawdy było kryminałem po prostu świetnym, Uwikłanie pozostaje tylko lekko powyżej przeciętnej. Zagadka jest oczywiście skomplikowana i bardzo dokładnie przemyślana, koniec niespodziewany, tło - nieoczywiste (mówię wątkach psychologicznych, rewelacja), ale zdecydowanie nie ma tego czegoś, co ma druga chronologicznie książka z Teodorem Szackim. Przede wszystkim sam bohater, tak intrygujący, staje się momentami maksymalnie irytujący, bo jego rozważania w stylu - jestem człowiekiem przed czterdziestką i muszę wyciupciać młodą dupcię (sorry za słownictwo, ale jakoś tak mi się to kojarzy) są naprawdę kiepskie. Jakoś nie jest już (biorąc pod uwagę drugą część - jeszcze) tym intrygującym gościem, którego - co pisałam dwa dni temu - nie sposób nie lubić. Teodora Szackiego sposób nie lubić, zdecydowanie.
Po zakończeniu całości mam wrażenie, że Szacki cały czas (i znowu przepraszam co wrażliwszych) bekał (a to odbiło mu się żółcią, a to mało co nie wyrzygał się, a to właśnie się wyrzygał). Pani Szacki, Rapacholin pan weź, czy co?
No i ogólnie te rozważania o romansie... Niby ta dziewczyna mu się podoba, a jednak nie, niby chciałby, ale nie chce, niby ma wyrzuty sumienia, ale nie ma żadnych...

Znaczy proszę mnie źle nie zrozumieć - Uwikłanie to naprawdę sprawny kryminał i gdybym przeczytała je przed Ziarnem prawdy, to zapewne byłabym zachwycona, ale druga książka z serii naprawdę bardzo podwyższa poprzeczkę samemu autorowi, dlatego - czekam na więcej, bo Zygmunt Miłoszewski pisać i wymyślać niebanalne historie potrafi.

I jeszcze jedno - ciężko napisać czy opowiedzieć w jakikolwiek inny sposób (artykułem czy filmem) coś o mrocznych wątkach PRL, tak, żeby to się widzowi/czytelnikowi, że tak sprawę ujmę, nie odbiło żółcią. A jednak tutaj Miłoszewski takie wątki przemyca i nie dość, że robi to w sposób niby ograny, a jednak bardzo świeży i dosadny, to naprawdę otwiera oczy takim ignorantom jak ja, którzy już nie mogą słuchać o układzie, solidarności, Bolku, teczkach i te pe. Także naprawdę, polecam, jest sprawna rzecz, ale już nie 10/10 w kryminalnych notach, a 6.5/10. No, nawet 7.

czwartek, 7 marca 2013

Idealny dzień na mroczną podróż do Sandomierza


 
Ten tytułowy idealny dzień jest dzisiaj. Za oknem zimno, pada, wieje, kot i pies śpią koło mnie, a ja odpływam w świetnej lekturze. Nie wybrałam czegoś spektakularnie ambitnego, po ostatnim miesiącu, hardkorowo dla mnie stresującym, potrzebowałam intelektualnego odpoczynku. I znalazłam, w lekturze Zygmunta Miłoszewskiego Ziarno prawdy. Najpierw książkę przeczytał mój Tato, rasowy fan kryminałów i ogólnie literatury sensacyjnej, który na byle co nabrać się nie da i skoro on bardzo polecał - to dla mnie coś znaczy.


Wiele rzeczy jest w tej książce świetnych. Mianowicie:

1. Bohater. Teodora Szackiego po prostu nie da się nie lubić. Jest przystojny, niesamowicie bystry, sprawia wrażenie chłodnego cynika, ale tak to po prostu wrażliwy gość. Świetnie się ubiera i ... jest znakomitym obserwatorem. Chyba pierwszy raz bohater literacki dał mi do myślenia - czy naprawdę mężczyźni tak analizują kobiety, każdą uważając za obiekt zainteresowania? Jest bardzo inteligentny, błyskotliwy - z jednej strony ideał, ale z drugiej - facet z krwi i kości, targany wątpliwościami, popełniający strasznie głupie błędy.

2. Zagadka. Wyjątkowo mroczna, nawiązująca do legendy o krwi, intryguje i przeraża. Jest poprowadzona po mistrzowsku. Z jednej strony - bardzo zagmatwana, zataczająca szeroki krąg poszukiwań, ale z ograniczoną liczbą podejrzanych. Oczywiście wszystko na końcu przewraca się do góry nogami, nic nie jest takie jak się wydaje i czytelnik jest zdumiony świetnym pomysłem autora. Tylko tyle i aż tyle.

3. Sandomierz. Widać, czuć, a nawet słychać z szelestu kartek (no dobra, przesadziłam:P ) , że autor jest szczerze zakochany w tym mieście i to zdecydowanie udziela się czytelnikowi. Sandomierz, w którym na szczęście miałam okazję kilka razy być, bo mogłam sobie jakoś przypomnieć niektóre miejsca, jest odmalowany przepięknie, ale bez dłużyzn i nudy. Można się w tym literackim mieście zakochać i chcieć tam być.

4. Atmosfera i koloryt lokalny. To, że akcja dzieje się w małym miasteczku, ma znamienne konsekwencje dla fabuły - wszyscy się znają, wszystko o sobie wiedzą, ale atmosfera bywa klaustrofobiczna, działa moc plotki, przesądów i legend, dawne rany łatwo zdrapać. Autor nie pisze o prostych sprawach, ogólna konkluzja jest bardzo, bardzo smutna, przejmująca i dająca sporo do myślenia na temat stosunków polsko-żydowskich.

5. Autor. Gdzie jest linia pomiędzy narratorem a autorem - nie będę się tym zajmować, bo mam już dość na razie teoretycznoliterackich rozważań (tudzież bełkotu). W każdym razie autor potrafi napisać rasowy kryminał, z budowaniem świetnego napięcia, niesamowitej (dosłownie, pojawiają się wstawki mrożące krew w żyłach) atmosfery, ale ma też świetne poczucie humoru - najbardziej przypadły mi do gustu wstawki o imieniu Zygmunt - widział kto młodego człowieka o imieniu Zygmunt? Nie! Każdy myśli tylko o starych dziadkach. Musiał mieć autor problem w przedszkolu i szkole:) Podobał mi się też wstawka o płycie Nosowskiej, interpretującej teksty Osieckiej - zgadzam się z opinią. Takich wstawek jest oczywiście więcej.

Są w książce malutkie błędziki, czasami nie mogłam się połapać o kim mowa, albo brakowało mi komentarza do wydarzeń, ale ogólnie w kategorii kryminału zasługuje Ziarno prawdy na najwyższą liczbę punktów. Świetnie się czyta.
Ale mam też dygresję.
Przez większość czasu spędzonego nad lekturą miałam włączoną na play liście najnowszą płytę Nick'a Cave'a & The Bad Seeds Push the sky away i jest to najpiękniejsza płyta, jakiej ostatnio słuchałam i , przyznaję bez bicia, wyciska mi łzy. Rewelacja, a przy czytaniu tej książki - związek idealny, mroczny, smutny, nieco depresyjny.


piątek, 22 lutego 2013

Biegniemy do księgarni!

Ogłaszam wszem i wobec wszystkim książkoholikom, że w Weltbildzie jest wyprzedaż książek

                                                       MINUS 75 % !!! 

I ja dzisiaj w zawrotnej kwocie około 17 zł kupiłam Miłosza A. Franaszka, o której przeczytaniu marzyłam od momentu jej wydania, czyli dawna. Biegniemy, bo promo trwa do niedzieli, a klienci wychodzą ze stosami książek, więc pewnie w ostatnim dniu zostanie tylko Kurs szydełkowania dla zaawansowanych:)

wtorek, 12 lutego 2013

Chytruski zacierają ręce czyli łupy z wyprzedaży

Na wyprzedażach można szaleć nie tylko odzieżowo, ale także książkowo. Obłowiłam się przez ostatnie miesiące bardzo, chociaż większość z książek będzie musiała poczekać dopiero na wakacje, to, jak wiadomo, lepiej mieć niż nie mieć, a najlepiej to mieć za niewielkie pieniądze:)
Tak więc prezentację czas zacząć:

1. Piaskowa góra, Chmurdalia, Ciemno, prawie noc, Joanna Bator

Odkąd sięgnęłam po prozę Joanny Bator nie wyobrażam sobie bez niej mojej czytelniczej egzystencji. Uważam, że to najlepsza polska pisarka, która zostawia daleko w tyle konkurencję. Za każdym razem, gdy czytam te powieści, odkrywam coś nowego, wcześniej niezauważonego. Nie były w jakiś hitowych promocjach, kupiłam je, gdy w Matrasie była obniżka -25% na cały asortyment i to jedna z lepszych inwestycji, bo to takie powieści, do których chce się powracać, wciąż i na nowo.


Poniższe pozycje kupiłam w księgarniach Weltbild, w których mają teraz rewelacyjne promocje na książki i bibeloty. Polecam zajrzeć.


2. Trzy kobiety w dobie ciemności, Sylvie Courtine-Denamy

Opowieść o Hannie Arendt, Simone Weil i Edith Stein - ich losach od dzieciństwa, po tytułową dobę ciemności. Rzecz, którą czyta się wolno, ale do której chce się wracać. Świadectwo życia trzech wybitnych kobiet, wybitnych umysłów i osobowości. Cena: 20 zł.

3. Chłopiec z sąsiedztwa, Irene Sabatini

Powieść polecana przez blogerów, kupiona przeze mnie przez ciekawość. Cena: 20 zł.

4. Cyrk nocy, Erin Morgenstern

Jak wyżej. Cena: Około 20 zł, nie pamiętam już

5. Artur & George, Julian Barnes

To będzie moja pierwsza przygoda z prozą Barnes'a, jestem bardzo ciekawa. Cena: 7.90 zł

6. Cięcia, Dawid Kornaga

Kupiona wręcz prawie za darmo, zawsze z ciekawością podchodzę do młodej, polskiej prozy, ale częściej się wprowadza mnie w stan konsternacji, niż  zachwytów, zobaczymy jak będzie tym razem. Cena: Jakieś grosze, dosłownie

7. Skandal? Sztuka! Ute Schueler, Rita E. Taeuber

Przepięknie wydany album  za 10 zł. Grzech nie brać.

8. Cichociemni. Elita polskiej dywersji. Kacper Śledziński.

Kupił ją sobie mój Mąż, który bardzo lubi tego typu literaturę. Przepięknie wydana książka za 20 zł. Rewelacyjna propozycja na prezent.

9. Wielcy zdrajcy od Piastów po PRL. Sławomir Koper

Naprawdę świetna cena, książka obfituje w anegdoty i mnóstwo nieznanych faktów. Koper pisze bardzo ciekawie, miejscami nieco łopatologicznie, ale czyta się to jednym tchem. Cena: 20 zł

A w planach mam:

Andrzej Franaszek, Miłosz 
Moja wymarzona książka, czekam na taniość.

Anna Bikont, Joanna Szczęsna, Pamiątkowe rupiecie. Biografia Wisławy Szymborskiej.
Dla miłośnika poezji Wisławy Szymborskiej pozycja obowiązkowa.

Uwielbiam kupować książki, uwielbiam patrzeć na nie na regale, ale przede wszystkim i po prostu - uwielbiam je czytać. Słyszałam już nieraz, że książki świetnie służą jako mebel, bardzo ładnie wyglądają w salonie. Tak, na pewno. Dla mnie one są trochę czymś żywym, bardzo się do nich przywiązuję i nie lubię oddawać, jakaś koleżanka powiedziała mi kiedyś, że jeżeli mam dużo książek, to mogę je oddać do biblioteki. Od razu w myślach zagrzmiał bunt - co? moje książki? Na pewno nie!
Przy tych krótkich dywagacjach polecam notkę autorki miastaksiążek o własnej biblioteczce:

http://miastoksiazek.blox.pl/2013/02/Wlasna-biblioteka.html

poniedziałek, 11 lutego 2013

Obrazy z innego świata

Są takie filmy, które siedzą w głowie. Wczoraj obejrzałam "Wiedźmę wojny" i powiem szczerze, że ten film zdecydowanie taki będzie. Główna bohaterka ma 14 lat, kanwą narracji jest opowieść, którą snuje swojemu dziecku, niedługo przed narodzeniem. Akcja dzieje się w Sudanie, rozpoczyna ją porwanie dziewczyny przez rebeliantów, zmuszających ją do zabicia rodziców. Bo wojna dzieli ludzi bardzo prosto - na zmuszających i zmuszanych. Zmuszane do wojny są dzieci, które z karabinem w ręku wyglądają wręcz groteskowo. Zaszyci w dżungli służą jako mięso armatnie, pierwsza linia frontu. Główna bohaterka widzi jednak duchy zmarłych, które w porę ostrzegają ją przed niebezpieczeństwem. Jeżeli jednak Czytelnik spodziewa się jakiegoś horroru, albo chociażby klimatu z dreszczykiem - srogo się zawiedzie. Ten film jest bowiem bardzo naturalistyczny, w pewnym sensie ogląda się go jak dokument. Stawia wiele pytań, chyba bez odpowiedzi. Najlepsze z pytań - o co jest ta wojna? Oglądając wiadomości ze świata możemy się tego domyślić, ale obraz niczego nie rozstrzyga i moim zdaniem jest to genialne posunięcie - powody wojny dzieci omijają,  dla walczących chyba nawet one nie są istotne, gdzieś przepadają po drodze, czyniąc z rebeliantów karykaturalne postaci z karabinem.

Jest to mocna rzecz, która pozbawia nadziei, ale jednocześnie jej dostarcza. W świecie wszechobecnej krzywdy jest miejsce na takie wartości jak miłość i bezinteresowność. Ale rzeczywiście, wartości tych trzeba szukać bardzo głęboko.

Polecam, takie kino wstrząsa, wytrąca z letargu, każe spojrzeć światu na inne niż zachodnie modele życia i inne niż zachodnie problemy. Nie jest jednak publicystyczny, to pasjonująca historia młodej dziewczyny, bardzo przekonująco zagrana, przepięknie zmontowana - zdjęcia są po prostu świetne. Nic dodać, nic ująć i przyjąć lekcję - częściej włączać Ale kino!.

piątek, 25 stycznia 2013

Jak przeżyć sesję na drugim biegu

Drugi kierunek studiów uświadomił mi między innymi, że studia to ostatni czas szczenięctwa. Jakkolwiek banalnie to brzmi, taka jest prawda. Mój poprzedni kierunek przejechałam na piątym emocjonalnie biegu - każdy z egzaminów przypłaciłam wielkim stresem, nieprzespaną nocą (a nawet kilkoma), ściskiem w żołądku itp. Filozofia przynosi mi nieporównywalnie więcej frajdy, bo widzę, że nie ma się co tak spinać. Nie mam złudzeń - papierek magistra filozofii do niczego mi się nie przyda, robię to tylko i wyłącznie dla siebie. Dlatego podchodzę do tego dużo bardziej na ludzie, zamiast na ocenach skupiając się na relacjach, ludziach, i - przede wszystkim - lekturach, pasjonujących, zupełnie innych niż literaturoznawcze.

Polecam wszystkim studentom, którzy tak jak ja się spinali (bo nie mówię o balangowiczach, oni to wiedzą od dawna) - wyluzujcie. To naprawdę niesamowity okres i wyjątkowa, intelektualna przygoda. Piąty emocjonalny bieg jest wręcz niestosowny. Teraz każdy przedmiot wydaje mi się przygodą, każda praca - nawet ewidentnie pisana na "odwal się, doktorku" - eksperymentem formalnym, każdy egzamin - fascynującym sprawdzianem z wiedzy przede wszystkim o sobie samym, ale też - możliwość obcowania z autorytetem. Przecież egzaminator nie jest jakimś leszczem, kimś bez znaczenia - ile będziemy mieć okazji, żeby porozmawiać z kimś niesamowicie interesującym, kto poświęci tylko nam kilka/kilkanaście minut? I naprawdę, z perspektywy czasu, KOMPLETNIE NIE WIERZĘ W EGZAMINATORÓW, KTÓRZY CHCĄ KOGOŚ ULAĆ. Tak, słyszymy takie historie, ale to baaardzo sporadyczne przypadki, wyjątki. A studenci, którzy twierdzą, że powiedzieli wszystko, co było na temat i dostali dwa, najczęściej po prostu powiedzieli wszystko, co wiedzieli - na dwa.

Ten post to moja osobista afirmacja czasu studenckiego. Dopiero teraz sprawia mi to frajdę, staje się przygodą, uważam, że każdy przedmiot jest ważny.

Nie ma co wrzucać na emocjonalną piątkę, wystarczy drugi bieg i odrobina zadowolenia, że miejsce, w którym jestem, jest odpowiednim miejscem. To powiedziałam ja, Maria Margaryna, i wznoszę toast za studentów, i za sesję - cheers! pamiętajcie - każdy moment tego okresu będziecie rozpamiętywać przez resztę lat i opowiadać dzieciom!

czwartek, 3 stycznia 2013

Mroczna baśń zwana życiem.



Książka, o której będę dzisiaj pisać wywołała bardzo dużą przychylność wielu blogerów, dlatego też znalazła się na mojej czytelniczej liście. Mowa o Żonie tygrysa autorstwa Tei Obreht.


Nie jest to powieść, którą ledwo się zaczyna, a już kończy, gdzie strony mijają lawinowo. Wchodzi się do niej powoli, lecz później rzeczywiście wykreowany świat hipnotyzuje, uwodzi, nie każde się oderwać.
Nie będę zdradzać fabuły, z resztą nie jest ona najważniejsza. Wydaje mi się, że autorka pragnęła ukazać świat, którego już dawno nie ma, a także tragiczne losy swojego kraju i ludzi w nim mieszkających pokrzywdzonych przez wojnę. Żona tygrysa to powieść naprawdę wyjątkowa, nieco mroczna, ale jednak dająca nadzieję. Wydawca na okładce pisze, że ta książka spodoba się każdemu, kto w dzieciństwie czytał bajki. I rzeczywiście, wydawca nie kłamał, ale moim zdaniem nieprecyzyjnie się wyraził, bo nie bajki, a baśnie. Najważniejsze jest to, co poza słowem, a co ciężko nazwać - klimat tej powieści, przesyconej magią, miłością i śmiercią.

Czytając Żonę tygrysa przychodziły mi na myśl pewne podobieństwa do powieści Olgi Tokarczuk Prawiek i inne czasy - scalanie przez obie autorki przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, ukazywanie magicznej strony życia, fascynacja tym, co już było i odeszło bezpowrotnie, a także dopuszczanie wielu bohaterów do głosu, ukazanie, że każda narracja jest warta uwagi i wysłuchania, że każdy bohater i każda historia są ważne.

Bardzo gorąco polecam Żonę tygrysa, piękna książka.
Uwagą na marginesie będzie obraz wojny, która jest absurdalna, ludzie wobec niej - mali, przerażeni, kompletnie zdezorientowani. Taki obraz wojny, bezsensownej, wydaje mi się obrazem najbardziej realistycznym.

No i dygresja na koniec - z tą książką żegnam się na razie z fabułą. Niestety, styczeń, więc sesja, bardzo dużo nauki w kolejnych miesiącach. Czeka na mnie cały stosik książek, min. Trzy kobiety w dobie ciemności, 81:1. Opowieści z Wysp Owczych, Amatorki), ale chyba będę czytać tylko kilka stron dziennie, chlip chlip. Trzeba być poważnym badaczem, a nie nałogowym czytelnikiem - wmawiam sobie taką bezsensowną maksymę. Na szczęście Żona tygrysa była świetnym zakończeniem grudnia, najlepszego miesiąca czytelniczego w mojej karierze czytelnika.