piątek, 28 grudnia 2012

Grafomański lans, literacka prostutucja

Właściwie nie ma się nad czym rozwodzić i rozpisywać. Z wielkiej ciekawości sięgnęłam po książkę Limonova, którego literacką biografię autorstwa Emanuela Carrere prezentowałam na blogu. Padło na To ja, Ediczka, co okazało się kompletnym literackim fiaskiem. Autor jest skandalistą przez małe "s", szokuje na siłę i - co zdecydowanie najgorsze - robi to w okropny literacko sposób. Fabuła toczy się wokół pobytu Limonova w Stanach, jego nędzy, wzlotów i upadków. Wulgarna, obsceniczna, a do tego kompletnie nieinteresująca.

Naprawdę nie mam nic przeciwko scenom erotycznym w literaturze, nawet w wersji hard, ale niech to czemuś służy, niech to coś ukaże - nawet, jeżeli (jak w przypadku prozy Houellebecqa) będzie to diagnoza demaskująca relacje międzyludzkie, ukazująca, ich beznadziejność i rozpaczliwość. Ale opisy "wkładania twardej pały w dupę Murzyna i ruchania go do rana" naprawdę nie są szczególnie ekscytujące. No, chyba, że z wypiekami na twarzy czyta się coś w stylu "Pięćdziesiąt twarzy Greya" i chce się nastawić literackie opisy na wersję hard, wtedy proszę bardzo.

Biografię autorstwa Emanuela Carrere polecam jak najbardziej, bo ukazuje tak niejednoznaczną postać jak Limonov z wielu płaszczyzn, bez taryfy ulgowej i brązowienia, jednakże wyżej wymienioną powieść radzę omijać z daleka.

czwartek, 27 grudnia 2012

Filmowy pakiet nieidealny

Jako, że święta to najlepszy czas na lenistwo, oglądaliśmy z Mężem cały dzień filmy, z czego relacja poniżej.

Igrzyska śmierci 

Hm. Sama nie wiem co o tym filmie sądzić. Włączyliśmy go, ponieważ Małżon miał ochotę na jakąś przygodówkę, a ja poszuałam czegoś, co ma w miarę dobre recenzje i... oboje się troszkę zawiedliśmy. Znaczy sam obraz nie jest zły, ale kompletnie nie mogłam uwierzyć w serwowaną sytuację - że niby istnieje państwo, w którym co roku organizuje się igrzyska, gdzie młodzi ludzie mają się wybijać nawzajem????? Jest to tak absurdalne, że przesłaniało całą ewentualną przyjemność z oglądania typowych "przygodówek, siekaczy mózgu" - ten film był bowiem w pewnym sensie dramatem, tragiczną historią młodych ludzi. Pod tym kątem naprawdę mnie przejął - ale i to tylko połowicznie. Trwa grubo ponad dwie godziny, a jest... miałki, nudny, bezjajeczny. Nie powiem, żeby to były całkiem stracone dwie godziny, ale ani to rozrywka, ani dobrze skonstruowany dramat. Jedyne, co mi się naprawdę podobało, to główna bohaterka - Jennifer Lawrence jest po prostu świetna, bardzo wiarygodna. Zwłaszcza jej relacje z jej przyjacielem/chłopakiem - czy naprawdę coś do niego czuła, czy to była tylko gra? Bardzo dobrze przedstawiona postać, ale ogólnie filmu nie polecam - za długi, przegadany, a mimo to - miałki.

Skóra, w której żyję 

Z kinem Almodovara mam taki problem, że nie wywołuje ono we mnie żadnych emocji. Ponoć tego reżysera albo się kocha, albo nienawidzi. Mnie przez to jego twórczość wciąga w odmęty kompleksów, bo nie widzę w niej niczego nadzwyczajnego, odwołań, aluzji - może jestem za głupia? (Dlatego właśnie skłaniam się ku temu, żeby filmy Almodovara jednak nienawidzić - a co, jeżeli jestem na nie za głupia?). W każdym razie "Skórę, w której żyję" potraktowałam jako ekranizację książki "Tarantula", o której pisałam tutaj. Na niewielu ponad 120 stornach pisarz potrafił odmalować tak dziwną i niejednoznaczną relację, która wchodzi pod skórę, ryje się w pamięci. Film, niestety, taki nie jest. Zabrakło najważniejszego - intrygującej interakcji pomiędzy głównymi bohaterami, w której zacierają się granice kat-ofiara, gdzie to, co dzieje się pomiędzy jest dużo, dużo bogatsze. Właściwie to postawa głównego bohatera mnie rozczarowała, ale dlaczego, przemilczę, by nie psuć efektu. Jednakże aktorka grająca Verę jest tak śliczna, że chyba dla niej warto obejrzeć ten film. Chociaż, co jest właściwie banałem - książka jest o niebo lepsza.

Dlaczego nie!

Naprawdę nie lubię się pastwić nad polskim kinem romantyczno-rozrywkowym, ale co zrobić, kiedy nie ma wyjścia? Film "Dlaczego nie" jest naprawdę najgłupszą rzeczą jaka kiedykolwiek została zrobiona, nawet kiedyś omawiana przeze mnie "Randka w ciemno" była lepsza. Np. taki epizod: główna bohaterka, dziewczyna z prowincji, była na rozmowie kwalifikacyjnej w agencji reklamowej, nie dzwonią do niej, więc ona co? Ona chce się spotkać z prezesem, aby sprawę wyjaśnić, ponieważ zaszła pomyłka i muszą ją zatrudnić. Już nawet nie będę dalszych epizodów przytaczać, bo oglądałam z 20 minut tylko, ale to było straszne, przerażające i głęboko żenujące 20 minut. Nie rozumiem, po prostu nie rozumiem jak można coś takiego produkować, czy jest ktoś, kto może powiedzieć, że ten film był dobry? Wiem, że o gustach się nie dyskutuje, ale to prawdziwa sieczka, w dodatku fatalnie zagrana. Masakra.

Ojciec chrzestny 

Na ten film i książkę zostawię sobie miejsce w osobnym wpisie. Powiem tylko jedno - kto nie widział i nie czytał - musi nadrobić.

niedziela, 23 grudnia 2012

Film idealny na święta

Wiem, wiem, jestem jeszcze w grocie Lascaux, skoro dopiero wczoraj oglądałam "Nietykalnych" i nie ma się czym  chwalić, ani czego polecać, bo przecież każdy już oglądał. Ale... to jest naprawdę idealny film, który warto też włączyć naszym Rodzicom. Nie będę wyłuszczać fabuły, każdy przecież wie o co chodzi, ale już dawno tak się nie śmialiśmy z Mężem. Kto jeszcze nie oglądał - koniecznie musi nadrobić, rewelacyjna historia, bardzo dobrze opowiedziana. I naprawdę przepiękna muzyka!

Jako książkę idealną na święta wybrałam "Ojca chrzestnego" - wstyd nie znać! Jest to jedna z tych książek, które ledwo się zaczyna, a już jest się w połowie. Myślę, że to będzie bardzo dobry wybór pomiędzy sernikami, mięsami, ciastkami z kremami, sałatami i żurami.

piątek, 21 grudnia 2012

Najlepszy zalążek powieści ever



Kiedy kończę książkę po kilku godzinach czytania i zamiast iść spać mam wielką potrzebę podzielenia się wrażeniami, to naprawdę znaczy, że lektura była niezwykła. Mowa o powieści Marka Świerczka "Dybuk", opowieść szalona, brutalna, pełna grozy, ale też niezwykłego poczucia humoru (sarkazmu, w sensie).


Fabuła jest dość nieszablonowa, więc opiszę ją tylko w telegraficznym skrócie - rzecz dzieje się w Polsce zaraz po końcu wojny. Pewna barwna trupa, pod przykrywką cyrku, a w zamierzeniu głównym - w celu zabicia pewnego jegomościa, który tak naprawdę jest kimś innym, przemierza wsie, miasta, miasteczka, karczmy, by napotkać na całą paletę barwnych postaci, na uprzedzenia, antysemityzm, głupotę i prostackość, ale też przyzwoitość, bezinteresowność, szczerość i dobroć.

Tyle o fabule, która pozostawia maksymalny niedosyt. Maksymalny. To, co dzieje się na 266 stronach jest zaledwie zalążkiem książki, jej szkicem. Wiele, a właściwie wszystkie wątki wymagają większego dopowiedzenia. Współczesny czytelnik jest bardzo pazerny, chce wiedzieć wszystko o swoich postaciach, chce mieć wyraziste postaci poboczne. Z tej historii śmiało można nadrobić drugie tyle stron, bez poczucia sztuczności, ma bowiem wszystko, co przykuwające uwagę - świetnego głównego bohatera - chociaż Rem na początku wydaje się dość denerwujący, przy ostatnim zdaniu nie da się go nie lubić; niesamowita galeria jego kompanów, ciekawy wątek romansowy i jeszcze realia Polski powojennej, które aż proszą się o dobrą opowieść.

Na początku czytania przyszło mi do głowy, że ta opowieść jest niesamowicie filmowa. I pomyliłam się, ale tylko trochę - ta opowieść aż prosi się o ekranizację, ale jako serial. Widzę oczyma wyobraźni ten klimat, niesamowity, brutalny, ale jednak dający nadzieję, naturalistyczny, chociaż z nutą realizmu magicznego. Także jeżeli byłabym jakimś ważniakiem-producentem, to w tej chwili rozmawiałabym z autorem o przeróbce na scenariusz, bo byłaby to rewelacja. W Polsce rozpaczliwie brakuje dobrego serialu, bez lukru i banału, bez dziwacznych realiów i ludzi bez krwi i kości. Taka historia jak "Dybuk" byłaby strzałem w dziesiątkę, bo opowiada fascynującą historię w fascynujący sposób. Czego chcieć więcej?

środa, 19 grudnia 2012

Kim pan jest, panie Limonow?


 

Właśnie zakończyłam lekturę "Limonowa" Emanuela Carrere i szalenie ciekawa książka. Jest to biografia Eduarda Sawienki, zwanego Limonowem - człowieka, który założył sobie w dzieciństwie, że będzie bohaterem i przez całe swoje życie realizował marzenia.

Co bardziej uważny czytelnik może zapytać - ale co to znaczy - być bohaterem? Wyciągać ludzi z płonących wieżowców? Jeździć do dzieci w Afryce ze szczepionkami? No - nie takim bohaterem jest Limonow. On wymarzył sobie, że będzie prowadził życie awanturnika, poszukiwacza przygód, życie niebanalne, odważne, ryzykowne. I udało mu się. Nie będę opowiadać o poszczególnych szczeblach jego kariery czy awansu społecznego (jak zwał tak zwał), ale droga, którą przebył jest naprawdę godna scenariusza filmowego.

W książce uderza mnie kilka rzeczy. Przede wszystkim Eduard nie jest postacią jednoznaczną. To nie jest człowiek bez skazy. Ba - nawet nie wiem do końca, czy go polubiłam, raczej nie - jego ego jest wielkości "jak stąd do księżyca". Ale na pewno nie można mu odmówić niesamowitej pracowitości, niezłomności, determinacji. Fakt, że uważam go za pozera, niczego nie zmienia - założył sobie jaki chce być i po prostu taki był, przez całe swoje życie. Np. bezpośrednio wyraża się na temat ludzi zdolniejszych od siebie, na których miejscu chciałby być - po prostu ich nienawidzi. To bardzo pouczające, nieprawdaż? Jasno i głośno wyrazić swoją zazdrość, a nie bawić się w jakieś wyrzuty sumienia, frustracje czy nerwice. Świat byłby dużo prostszy, gdyby ludzie potrafili uświadamiać sobie swoją zazdrość i dążyć do zniesienia różnic. To taka "dygresja na koniec świata" - jeżeli przeżyję, to mocno ją sobie wezmę do serca.
Limonow cały czas, nieustannie myśli o sobie, mamła się i babrze w swoim ja, mam wrażenie, że przez całe swoje życie nic innego nie robi. Ale udaje mu się, ostatecznie jest tym, kim chce być.


Nie wiem, czy jest sens odkrywać więcej kart Limonowa - lektura jest bowiem bardzo warta uwagi, przede wszystkim z innego powodu - to niezwykła podróż do Rosji, przez dzieje jednego człowieka poznajemy ten niezwykle fascynujący kraj i skrawek jego historii. Och, gdyby ktoś znał jakąś ciekawą biografię Putina i mi polecił, to naprawdę z wypiekami na twarzy bym przeczytała! Rosja to jedna z moich fascynacji, startowałam swego czasu na UJ na rosjoznawstwo, ale mnie nie chcieli, czego skrycie żałuję do dziś.

Skoro jesteśmy przy studiach - dzisiaj jeden wykładowca na zajęciach podzielił się z nami pewną uwagą (którą ja odczytałam trochę jako obelgę, ale bywam przewrażliwiona) - że literaturoznawcy czytają wszystko. Hm. Po sobie widzę, że to prawda, ale nigdy i przenigdy nie uważałam tego za coś negatywnego, ale jeżeli wyrażenie to wziąć na pulpit, to może i tak jest? Jeżeli przekrój zainteresowań jest tak szeroki, że ciężko go zdefiniować, to może nie ma żadnych zainteresowań? Może lepiej ograniczyć swoje lektury tylko do jednego zagadnienia, a być w nim specem, a nie do wszystkiego naraz? Muszę tę sprawę bardzo gruntownie przemyśleć.

I jeszcze jedna dygresja związana ze studiami filozoficznymi - nie ma najmniejszego sensu studiować tego kierunku, kiedy się w pełni nie jest na niego przygotowanym intelektualnie. Ludzie na roku są naprawdę niesamowicie inteligentni, oczytani, świadomi swojego wyboru, a nie trafiający tylko z chęci posiadania legitymacji studenckiej. Ja się czuję przy nich wielkim leszczem, wpadam w kompleksy i nawet boję się odezwać. Ale to wielka przygoda i spore wyzwanie. Takie lektury jak powyższa jasno wskazują, że warto je podejmować, być zuchwałym, bezczelnie wypowiadając na głos nawet największe marzenia. Niby truizm, ale jak dojdzie się do tego samemu - proszę wierzyć - uczucie bezcenne.

niedziela, 16 grudnia 2012

Od blogera do milionera

Ostatnio przeżywam silny kryzys blogotwórczy. Nie chce mi się nic pisać, nawet nie wiem z jakiego powodu. Ogólnie czas, jaki spędzam przed komputerem jest ograniczony do minimum i jedyne, na co zerkam, to blogi. No właśnie, blogi. Dlaczego nie strony typu culture.pl czy dwutygodnik.com tylko właśnie blogi? I to jeszcze nie tylko te, które lubię i których autorów szanuję, ale regularnie zaglądam na blogi osób, których nie mogę strawić? Myślę, że powód jest taki sam, jak moja słabość do "Mody na sukces" - wiem, że to żenujące, ale przenika mnie dziwna przyjemność w oglądaniu marnej jakości zdjęć czy tekstu.
Jako, że niedługo przyjdzie mi się zmierzyć z tematem blogów z naukowej strony - będę pisać na ten temat pracę zaliczeniową - postanawiam tu i teraz przyjrzeć się polskiej blogosferze

Od blogera do milionera

Blogerki to gwiazdy. Chyba jest to główny powód zakładania modowych blogów - splendor, chwała i fejm - niektórym  udaje się to osiągnąć. Zdaję sobie sprawę, że prowadzenie bloga o modzie nie jest rzeczą prostą - czasami nawet zrobienie dobrych zdjęć wymaga czasu i pewnej energii. Widać to zwłaszcza w beznadziejnych pod względem jakości zdjęć blogaskach. I za tą energię blogerki chcą być wynagradzane, to wydaje się oczywiste. Zakupy, prezenty, bony, a czasami nawet wycieczki - nie jest to niczym nowym. Ale czy status sławnej blogerki jest jednoznaczny? Moim zdaniem nie. Firma X proponuje znanej faszonistce współpracę, na co ona przystaje, czasami zaznaczając reklamę otwarcie, a czasami demonstrując, że po prostu coś poleca z własnej i nieprzymuszonej woli. Jak dla mnie taki produkt traci na wiarygodności i absolutnie nie mam ochoty po niego sięgnąć - blogerka za reklamę wzięła na pewno sporą kasę i guzik ją obchodzi, czy dana prostownica naprawdę jest warta swojej ceny.

Najlepsze jest jednak coś innego. Zapraszanie blogerek na różne spotkania itp. z których one nawet nie piszą żadnych sprawozdań. Rozumiem ideę firm - chcą rozpropagować markę i wydarzenie, w blogerkach widząc wielki potencjał marketingowy. Ale, na Boga, niech wybierają takie, które przynajmniej włożą trud w zdanie relacji! Jedna z dziewczyn np. otwarcie przyznaje, że pisać o wydarzeniach nie będzie, bo nie umie i nie lubi. Jedyne, co dodaje to zdjęcia. Naprawdę, fest.

Pała z polskiego

Moim najskromniejszym zdaniem największą bolączką blogerek są ich umiejętności językowe. Większość blogerek modowych posługuje się językiem infantylnym, pisząc notki krótkie, niepoprawne i płytkie. Jakaś swada, żart, ironia - najczęściej nie ma o tym mowy. Ale są też wyjątki: blogerki, które fenomenalnie posługują się piórem (klawiaturą)- venilakostis, szafasztywniary, raspberryandred, styledigger - piszą naprawdę rewelacyjnie, dodają świetne zdjęcia - kwintesencja dobrego bloga.

Krytyczne oko czuwa

Z prawdziwymi wypiekami na twarzy czytam teksty wystawiające gorzką opinię polskiej blogosferze - niemodnepolki, addicted-tattwa i the-wearability. Piszą teksty, których nie wstydziłaby się niejedna redakcja, kąśliwe, nieraz szydercze, ale szalenie trafne i bardzo potrzebne - boginie mody tracą ten wesoły status, by w krytycznych oczach stać się przewidywalnymi, nudnawymi dziewczynkami, lubiącymi zarówno przebieranki, jak i prezenty. O to właśnie chodzi

Nie samą modą człowiek żyje

Oprócz rozpalających największe emocje blogerek modowych jest cała rzesza innych, nieraz bardziej interesujących miejsc w sieci. Nie wyobrażam sobie np. że mogłabym nie skonfrontować przeczytanej książki z opinią innego blogera (nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się, żeby na jakiś tytuł wyszukiwarka milczała - KAŻDĄ książkę czytał jakiś bloger). Oczywiście, i w tym światku panuje hierarchia. Ciekawy post zamieściła ostatnio jedna z najpopularniejszych blogerek o książkach i szeroko pojętej kulturze - kreatywa - że blogerzy oceniają swój gust, niżej traktując blogi, gdzie oceniane są książki dla młodzieży, obok "poważnej" literatury. Zastanawiam się nad tym intensywnie i chociaż autorka jest oburzona na taki proceder, to chyba ja tak mam - chociaż sama jestem wielką fanką kryminałów, o czym piszę często, to jednak nigdy nie napisałabym recenzji jakiejś powieści dla młodzieży o wampirach, jakoś... wstyd by mi było. Nie muszę dbać o bon ton, silić się na kurtuazję, bo nikt mnie nie czyta - więc mogę swoje zdanie wypowiedzieć jasno i wyraźnie.
Mam natomiast swoje wyrocznie literackie wśród blogerów - miastoksiążek i blog Bernadetty Darskiej atoksiazkawlasnie. Znamienne jest, że obie panie są badaczkami literatury, ale na blogach wypowiadają się fachowo, ale przystępnie; profesjonalnie, ale z pasją prawdziwych moli książkowych. Jeżeli autorki polecają jakiś tytuł, nie wyobrażam sobie, że nawet w sporym odstępie czasowym mogłabym nie sięgnąć. Później mam jednak problem z napisaniem recenzji - wiem, że nie jestem w stanie napisać tak dobrej recenzji jak autorki, wszystko, co udaje mi się wykrzesać z siebie jest gorsze i wtórne, więc po co pisać w ogóle?

Foch osobisty

Ostatnio na prośbę autorki bloga pretensjonalnie wypowiedziałam się o moim kryzysie blogotwórczym, o tym, że każdy chce być czytany, a jeżeli nie jest - nic go nie zmusza do intensywnej pracy, a prowadzenie bloga dla siebie do ściema. W komentarzu jedna z blogerek następująco wypowiedziała się na mój temat:


"Ten post skłonił mnie do rozważań, czemu niektóre blogi zyskują tzw. popularność, a inne pozostają w blogowej niszy.

Z ciekawości weszłam na blog mariimargaryny i wydaje mi się, że w tym konkretnym przypadku mała ilość komentarzy wynika m. in. z faktu, iż ludzie po prostu z lekka obawiają się dodać tam swój wpis. Autorka wydaje się być osobą bezkompromisową, bezwzględną i niezwykle surowo oceniającą otoczenie (np. wpis o jennifer lopez, która ponoć "upadła na głowę", bo zamiast schować się w mysiej norze i rozpaczać z powodu "zaawansowanego" wieku, bezczelnie kręci teledyski czy też wpis w profilu "wróg okropnej poezji"). Mnie osobiście taka postawa odrzuca i skutecznie zniechęca do zostawiania po sobie jakiegokolwiek śladu. Być może inni odbiorcy mają podobne odczucia wobec bloga mariimargaryny i stąd wynika ten brak komentarzy. Oczywiście to tylko moja opinia, być może mylna. Gdybam tylko.

(...) "

Gdyby nie to, że przeczytałam ten komentarz jakiś tydzień po zajściu, to miałabym konkretną sprzeczkę z autorką - bardzo mnie zdenerwowała i nawet trochę obraziła, zwłaszcza późniejszym komentarzem: 

"To prawda, że konsekwencją pisania krytycznego nie zawsze jest zniechęcenie czytelników. Jednak krytycznie też można pisać w różny sposób. Np. niemodne Polki, z tego co zdążyłam zauważyć, wprawdzie piszą krytycznie, ale w taki sposób, że nikogo nie poniżają, nie opluwają, jedynie przedstawiają świat modowych blogerek z dystansem, lekkim przymrużeniem oka, humorem, to taka trochę satyra na blogi modowe. Nie ma tu mowy o uwłaczaniu czyjejś godności, to potraktowanie określonego tematu w sposób żartobliwy. Nie ma tu takiej postawy, że ten czy tamten upadł na głowę, bo w tym czy tamtym wieku już nie wypada, nie ma popisywania się zasobem słownictwa i opisywania siebie dziwnymi określeniami w stylu "samozwańcza prezeska", jest tylko i wyłącznie żartobliwe podejście do określonego rodzaju blogów i osób. I na tym właśnie polega różnica między krytycznym blogiem niemodnepolki a krytycznym blogiem mariimargaryny. Tak mi się przynajmniej wydaje, być może się mylę. Jest krytyka i jest krytyka- tak w skrócie można by podsumować mój wywód". 

Wydaje mi się, że niemodnepolki, które z resztą strasznie lubię, bo po prostu nie da się ich nie lubić (chyba, że jest się blogerką przez nich wspominaną) są naprawdę dużo bardziej kąśliwe, nieraz po prostu szydercze, nazywając blogerki po imieniu, a jeżeli nie, to i tak wiadomo o kogo chodzi. Nie wiem, czy nazwanie JLo starszą panią, która upadła na głowę bo fika-mika po scenie i robi z siebie szesnastkę jest tak straaaaasznie bolesne dla pani-autorki, jeżeli tak, to przepraszam. I chciałabym zaznaczyć, że nie podaję linka do bloga mojej nowej, miłej koleżanki, nie śledzę jej poetyckich poczynań (czy wspominałam, że jestem wrogiem okropnej poezji?), nie zostawiam śladu pod jej wierszami, w ogóle mam to w nosie, ale nikt nie zabroni skomentować złego zdania na mój temat. Więc może nie jestem aż taka bezkompromisowa i surowa?

Zamiast podsumowania 

I właśnie dlatego nie chce mi się pisać postów - wszystko, co wymyślę, już gdzieś kiedyś zostało napisane, może nawet lepiej. Po co więc się trudzić, skoro to i tak wtórne przerabianie tego samego? Co komu z tego, że ostatnio oglądałam "Skyfall" i uważam tę część Bonda z jedną z najlepszych w historii, ale nadal liczę, że kiedyś w tę postać wcieli się Clive Owen? Albo że najnowsza część Zmierzchu to sieczka? Albo że jestem w trakcie lektury "Limonov" i uderza mnie w niej wiele rzeczy, ale przede wszystkim parcie autora do sławy, przekonanie o swoim talencie, niezwykła arogancja, ale taka sama determinacja? No dobra, na temat tej książki coś jednak chyba napiszę.

środa, 5 grudnia 2012

Ciemno, prawie noc.

Nawet w zasadzie nie wiem co napisać.
Wczoraj przeczytałam "Ciemno, prawie noc" Joanny Bator, której po prostu nie mogłam odstawić ani na chwilę, musiałam przeczytać całą naraz. Jest to jedna z najbardziej niezwykłych powieści, jakie kiedykolwiek wpadły mi w ręce, powieść, która nie pozwala jeść, spać, myśleć o czymś innym. 
Na razie nie napiszę niczego więcej, bo jest to powieść miażdżąca, która zmieniła moje nastawienie do literatury i  chyba nastawienie do życia w ogóle.

Joannę Bator uważam za najlepszą polską pisarkę, niesamowicie włada piórem, opowiada niesamowite historie, jest wrażliwa, ale potrafi hardkorowo przywalić. Na razie tyle. Jak się ogarnę, to jeszcze do tej powieści tutaj wrócę.

Bo "Ciemno, prawie noc" to mistrzostwo świata, rzecz, której nie można pominąć.