poniedziałek, 8 lipca 2013

Jak wzrusza, skoro nie wzrusza?

Ostatnio obejrzałam dwa filmy, na których wiele osób beczało, a ja, no, jakby to powiedzieć... no ani nawet nie chciało mi się ich kończyć, a co dopiero przy losach bohaterów uronić choćby łezkę.

Pierwszy z filmów to "Jeden dzień", o którym nawet nie chce mi się za bardzo pisać. Oglądanie go było stratą czasu, może nie kompletną i całkowitą katastrofą, ale po prostu stratą czasu.

Wczoraj zaś widziałam "Twój na zawsze", chociaż uważam, że tytuł zupełnie nie pasuje i angielskie "Remember me" jest bardziej na miejscu. Wynudziłam się na nim niesamowicie, pomysł wyłączenia go przyszedł mi go głowy jakieś dwieście razy, ale byłam ciekawa co to się stanie na końcu, bo że coś się stanie, było wiadomo od razu.

W tym momencie będę bez ceregieli omawiała fabułę, więc jeżeli ktoś jest przez seansem - niech daruje sobie czytanie. Scenariusz "Remenber me" serwuje nam kilka bardzo głębokich traum. Na początku widzimy dziewczynkę, na której oczach w bezsensowny sposób ginie matka. To pierwsza trauma nowojorska - śmierć z rąk rabusia, z powodu skradzionej torebki. Dziesięć lat później poznajemy Tylera, buntownika, który ciągle pali i chodzi na bani. Gra go Robert Pattinson, który dobrym aktorem nie jest i jakoś wcale nadzwyczajnie dobrze nie wygląda. Znaczy jest fajny, przystojny, ale żeby pobudzał nie wiadomo jak moją wyobraźnię - no bez przesady. W każdym razie starszy brat Tylera popełnił samobójstwo, w dniu swoich 22 urodzin - mamy więc traumę drugą. Pewnego dnia Tyler wdaje się w bójkę, aresztuje go policjant, a chłopak chcąc się na nim zemścić uwodzi jego córkę, w której się zakochuję. Uf, pisałam to wszystko na jednym wdechu, plątanina. Niestety, akurat ta realizacja fabularna mi się wcale nie podobała, bo ile można oglądać związki z zakładu, które okazują się najprawdziwszą miłością. No ale już się w sobie zakochali, są razem (kompletnie nie pamiętam jak nazywała się ta główna bohaterka, to znamienne, bo nie lubię strasznie tego typu drobnych blondyneczek i jej widok na ekranie mi strasznie przeszkadzał). W tle widzimy jej relację z ojcem (oczywiście blondyneczka to ta sama dziewczynka, przy której zamordowano matkę) oraz, co dużo ciekawsze, jego relacje z rodziną, która musi sobie radzić po śmierci syna i brata. Ten wątek mi się chyba najbardziej podobał, zwłaszcza motyw młodszej siostry Tylera - wyobcowanej, ale niesamowicie utalentowanej 11-latki. W każdym razie, kiedy wszystko już zdawało się super układać, następuje atak na WTC i chłopak ginie. KONIEC.

Czytałam w recenzjach, że ten film jest do przemyślenia. I tak nie bardzo wiem, co mam przemyśleć. Reżyser chyba chciał mi powiedzieć, że takie tragedie, każda tragedia, to nie jakieś statystyczne ofiary, ale ludzie, ich życie, ich historie splątane z historiami innych ludzi i innych historii. To ciekawa perspektywa, ale dość banalna. Ostatnie kadry zostawiają widza z pogrążoną w bólu rodziną, która musi sobie radzić z utratą dwojga synów/braci, co jest traumą niewyobrażalną, po której nie ma szans na w pełni normalne życie. W tym sensie był to rzeczywiście film ciekawy, ale bez przesady. No ogólnie to nie będzie jakiegoś podsumowania, gwiazdek i nawet nie powiem, czy warto go zobaczyć - mnie on nie poruszył, zmusił do refleksji, która trwała z dwie minuty. Ale należę do osób, których kompletnie nie rozbawił "Ted", więc co tu dużo mówić - nie znam się na ludzkich emocjach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz