czwartek, 26 stycznia 2012

"Hamlet" na deskach Siemaszkowej

Niemalże miesiąc minął od ostatniego wpisu na blogu, ale powody niemałe - albo się uczę, albo udaję, że się uczę:)

Tematem dzisiejszego posta będzie wizyta w Teatrze im. Siemaszkowej w Rzeszowie na Hamlecie, w reżyserii Steve'a Livermore'a. Ciekawi byliśmy (liczba mnoga sugeruje współtowarzyszy nieprzypadkowo) jak dramat szekspirowski potraktowany zostanie przez rzeszowskich artystów. No bo powiedzmy szczerze - "Siemaszkowa" nie ma na teatralnej mapie kraju szczególnej pozycji. Usłyszałam nawet ironiczne komentarze od osób mieszkających w Krakowie na ten temat, nawet wykładowcom z UR zdarza się ironizować (pamiętam, jak jeden Doktor wypowiadał się na temat wystawianego musicalu - w rzeszowskiej telewizji pojawiły się informacje o premierze, na którą aktorzy musieli nauczyć się dwudziestu czterech piosenek. Pan Doktor podniósł z namaszczeniem palec i powtórzył "DWU-DZIES-TU CZTE-RECH PIO-SE-NEK!!!").
Sztuka opowiada o Hamlecie, który... (hahaha "jaja se robię").
W każdym razie wydarzenie okazało się niemałe, bo i sztuka wzniosła. Miałam wielką przyjemność uczestniczyć w niedzielę na wykładzie o teatrze Kazimierza Dejmka, podczas którego jeden z obecnych aktorów powiedział, że Hamleta reżyser wystawia albo na początku swej reżyserskiej pracy, albo na końcu. Steve Livermore chyba jest na początku.
Spektakl okazał się dobry. Zacznę od aktorstwa - naprawdę fascynujący Hamlet, czyli Józef Hamkało. Oprócz warsztatu, który, moim skromnym zdaniem, okazał się na wysokim poziomie (nie wiem, czy czasami nie przesadzał w monologach, ale na czym polegała ta przesada chętniej podyskutowałabym z kimś, kto widział spektakl). Ma jednak ten aktor szczególne predyspozycje fizyczne - drobnej postury, niewysoki, okazał się człowiekiem bez wieku. Ze współtowarzyszami spieraliśmy się o to, ile może mieć lat - ja stwierdziłam, że może być zarówno trzydziesto, czterdziesto jak i pięśćdziesięciolatkiem. Współtowarzysze stwierdzili, że bzdura, że ma ok 35 lat. Proszę sobie wyobrazić, że Józef Hamkało ma lat 50. Była w nim jakaś magia, pasja, coś uroczego, ujmującego, a zarazem - niepokojącego. Tak, był taki, jaki Hamlet powinien być - poważny, melancholijny, ale i groteskowy z rozpaczy, szalony, ale precyzyjnie planujący wszystkie posunięcia.
Wspaniały Klaudiusz - trzymał poziom od początku, do końca. Co do Ofelii - nie jestem pewna. Uważam jej rolę za jedną z najcięższych emocjonalnie, czyli - najtrudniejszą aktorsko. Było w niej coś z "niewinnej kurwy", nie mogę jednak jednoznacznie ocenić jej gry, jakoś pomiędzy nią a Hamletem niewiele się działo, niby się kochali, ale czy ja w to wierzę?
Słaba Gertruda - nie taka powinna być, widziałam ją w dramacie jako wyrachowaną, niemalże pustą kobietę. W wydaniu Małgorzaty Machowskiej tak naprawdę nie wiadomo, o co jej chodzi.
Poloniusz - chyba moja ulubiona, zaraz oczywiście za Hamletem, kreacja aktorska wieczoru.

Steve Livermore ubrał dramat w nowe szaty. Aktorzy wystylizowani na estetykę lat dwudziestych XX w. wyglądali naprawdę ciekawie, tylko Hamlet pozostał człowiekiem "bez epoki" - jego strój był poza tą stylistyką, występuje nawet w jednej ze scen w bluzie z kapturem.
Bardzo podobała mi się asceza scenografii - praktycznie jej brak, wszystko jest umowne, formalne, liczy się człowiek, słowo, emocje (czyż nie za to kocha się teatr?). Warstwa muzyczna również dość ciekawa - chociaż trochę, mogłabym ryzykownie powiedzieć - postmodernistyczna - od rozpoczynającego ostrym, gitarowym brzmieniem po muzykę z lat dwudziestych.
Pojawiające się w spektaklu elementy komiczne były naprawdę dobrze przemyślane i widzowi potrzebne. Gdybym miała siedzieć na trwającym ponad 4 godziny (tak tak, cztery godziny) spektaklu tylko na emocjonalnym wdechu - mogłoby mnie to dość zmęczyć. Aktorzy - błaźni rozpoczynający "sztukę w sztuce", dwóch grajków spod których flecika i mandoliny zabrzmiała swojska wiązanka "zielony mosteczek" i "stary niedźwiedź mocno śpi" oraz grabarz, przy którym zatrzymam się na dłużej. Wracający z Anglii Hamlet spotka kopiącego grób chłopa, który jest prześmiesznie i przegroteskowo wulgarny. Efekt groteski jeszcze potęgował to, że rząd przede mną siedziała kadra z uczelni i uznałam, że jego rola była prztyczkiem w nos w elitarne grono widzów. Ale z drugiej strony - no przecież nie ukrywajmy, każdemu zdarzy się czasem "pierdnąć, beknąć i chujnąć" (w sensie - poprzeklinać). Ta scena, najśmieszniejsza, jest najsmutniejsza zarazem - oto nadchodzi kondukt żałobny, z Ofelią w trumnie, niesioną przez chłopów, bezlitośnie spuszczoną w grobowy dół. Wstyd było się przedtem śmiać.
Jedyne, co naprawdę mi się szczerze nie podobało to końcówka. Ostatnia scena szermierki była naprawdę przekombinowana, zbyt... dosłowna. Odebrałam ją wręcz jako tani efekt z filmów z Chuckiem Norrisem. Nie kocham teatru za dosłowność, tylko jej brak, za metaforę. Nie muszę mieć wszystkiego podanego na tacy, tym bardziej, że wiem, jak sztuka się skończy.
W opisie spektaklu możemy przeczytać, że "każdy z nas ma w sobie coś z Hamleta". Chyba coś w tym jest. Ale też każdy z nas ma w sobie coś z niewinnej i szalonej Ofelii, lojalnego Horacego, z rządnego władzy Klaudiusza, pustej Gertrudy, Poloniusza - intryganta. Ale to już nie rzeszowskich aktorów, a Szekspira zasługa.
Podsumowując-  rzeszowski spektakl okazał się wydarzeniem wartym uwagi, chociaż nie "spektakularnym" czy "genialnym". Polecam jednak wszystkim i chętnie podyskutuję z widzami.