środa, 28 marca 2012

Świat ma dwa końce czyli Melancholia, starcie drugie.

Człowiek czasami się myli. Może wtedy albo iść w zaparte i udawać, że jednak się nie pomylił, albo "puknąć się w łeb" i przyznać otwarcie. Ja wybieram opcję drugą. Z okazji Klubu Młodej Dyskusji Filmowej, działającej przy naszym Kole Antropologów Kultury (którego jestem najdumniejszym wiceprezesem, a chwalę się tym wszem, wobec i przy każdej okazji, gdyż nigdy już pewnie wiceprezesem niczego tytułować się nie będę), oglądaliśmy Melancholię von Triera i tego filmu za pierwszym razem po prostu nie zrozumiałam. Czas więc na sprostowanie.

Melancholia – starcie drugie

Rzeczywiście – w ogóle nic nie zrozumiałam. Za drugim razem Melancholia podobała mi się, poczułam ten film. Justine wali się świat, choroba uniemożliwia jej normalne życie. Ślub to chyba w jej wykonaniu ostatnia nadzieja na szeroko pojętą normalność. Nie udało się. Justine się rozpada. Całe to dziwaczne wesele jest ukazaniem, jak kończy się świat dla pojedynczego człowieka.
Dużo ciekawsza za drugim razem okazała się Claire, postać, której kompletnie przy pierwszym obejrzeniu nie zrozumiałam.



Niczego mi proszę pana, tak nie żal jak porcelany*.

Claire, bajecznie bogata, przeżywa koniec ludzkości, gdyż tak bardzo jest przywiązana do swojego teraz. Kocha życie, bo jest wygodne, bezpieczne, luksusowe – jest otoczona pięknymi gratami, miłością męża i miłością syna. Na samą tylko myśl o utracie (początkowo bardzo odległą – przecież według obliczeń naukowców Melancholia miała ominąć Ziemię) odczuwa paniczny strach, mąż zakazuje jej śledzić doniesienia o trajektorii lotu. Nie rozumie złowrogich przeczuć siostry. Gdy powoli nadchodzi koniec miota się niczym ćma pajęczynie  – próbuje uciekać, lecz wie przecież, że uciec nie sposób. Próbuje coś zrobić, bo wynika to z jej poczucia obowiązku – nie może bezczynnie czekać na śmierć.

Von Trier i kobiety.

Reżyser szczególnie upodobał sobie postacie kobiet. To one są zazwyczaj głównymi bohaterkami jego filmów, często – ofiarami mężczyzn. Ci są słabi, infantylni, manipulują, uciekają, wykorzystują. To przez męża umiera Bess (Przełamując fale). To przez mężczyznę Selma zostaje skazana na karę śmierci, po to, by ochronić innego mężczyznę – syna (Tańcząc w ciemnościach). To mężczyźni stoją za nieszczęściem Grace, a ten, który deklarował przywiązanie i uczucia do niej, okazał się kompletnie bezradny wobec jej krzywdy (Dogville). Przykłady oczywiście można mnożyć.
Męscy bohaterowie Melancholii nie są inni. Ojciec panny młodej to rubaszny, niepoważny staruszek. Jej mąż – duże dziecko. Szef – gnida. Asystent – zagubiony cwaniaczek. Zagadką jest dla mnie natomiast zachowanie męża Claire – nie potrafię pojąć, czy wziął śmiertelną dawkę tabletek z tchórzostwa? Nie wydawał się typem tchórza. Może chciał ochronić Claire i syna przez taką śmiercią? Chociaż to też wątpliwa motywacja.

Zastanawiałam się nad tym, czy nie lepiej dla sensu dzieła byłoby, gdyby Claire miała córkę. Ostatnia scena mogłaby być szalenie intrygująca: trzy kobiety wobec śmierci, każda inna, z innym bagażem doświadczeń, na innym etapie życia.
Dajmy się jednak ponieść rozważaniom biegnącym niebezpiecznie w stronę nadinterpretacji i spróbujmy rozważyć, dlaczego Claire ma syna. Być może filmowa wizja końca jest dla von Triera symbolem ludzkości? Dwie kobiety. Jedna – pragmatyczna, ustabilizowana życiowo i kochająca tę stabilizację, przywiązana do dóbr materialnych, dobra żona i matka. Druga – szalona, z nieograniczoną wyobraźnią, nieujarzmioną emocjonalnością, nieprzewidywalna, kompletnie nie dbająca o doczesność. I mężczyzna. A w zasadzie pół-mężczyna, trochę-mężczyzna. Postać dziecka wyraża bogaty emocjonalnie świat. Ale też jest wyrazem dopiero wykluwania się, niedojrzałości, niegotowej, niekompletnej formy bytu, takiej, która wymaga przepoczwarzenia. Może taka właśnie jest męskość w wydaniu von Triera? Mężczyźni według niego to właśnie tacy chłopcy, bezwolni, zależni od kobiet, często też prymitywnie (perwersyjnie?) agresywni.

Wszyscy jesteśmy jeno mięsem.

Reasumując – Melancholia to film dobry, bardzo dobry. Ze wspaniałym aktorstwem, bardzo dobrym scenariuszem, piękną warstwą wizualną (chociaż nadal upieram się, że w wydaniu von Triera to przepych), monumentalną muzyką. Jest to również dzieło, przy którym warto otworzyć się na konteksty malarskie: reżyser wplata ich bardzo wiele, między innymi Bruegel czy postać Ofelii. Polecam widzowi samemu pobawić się w odnajdywanie znaczeń.
Największe wrażenie robi jednak, jak zwykle, w przypadku tego reżysera, warstwa emocjonalna (czy są w ogóle jest coś takiego?). Rozpad świata to kategoria subiektywna, która dokonuje się często na naszych oczach. O tym opowiada pierwsza część filmu. W przypadku rozpadu ludzkości, pojedynczy człowiek nie jest wiele wart. Dba o swoje marne graty, chce uciec, ale w zasadzie nie ma gdzie uciekać, miota się i szaleje ze strachu. Zabrakło mi w tym filmie, tak naprawdę, tylko jednego – odniesienia do malarstwa Francisa Bacona. Jego diagnoza nie pozostawia złudzeń – każdy z nas to tylko kawałek mięsa. Niewiele więcej. Trzeba się poważnie zastanowić, czy von Trier nie chciałby nam powiedzieć tego samego.


* Ten fragment z wiersza Miłosza wplotłam jedynie na zasadzie luźnego skojarzenia – film do niego absolutnie nie nawiązuje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz