czwartek, 15 marca 2012

O mężczyznach, gejach i ciotach.

Ciężko uciec od rozważań po obejrzeniu "Obywatela Milka" Gusa van Santa. Rozważania być może otrą się nawet o pseudointelektualny bełkot, ale jednak zaryzykuję. Film ten ukazuje, że zastana rzeczywistość, nasze teraz nie jest jakąś abstrakcyjną czasoprzestrzenią, ale składa się z całego szeregu związku przyczynowo-skutkowych.
Van Sant opowiada autentyczną historię Harvey'a Milka, pierwszego radnego, który był zdeklarowanym gejem. Widz uczestniczy w życiu Milka od dnia jego czterdziestych urodzin, kiedy jest jeszcze pracownikiem korporacji, aż niewiele ponad jego pięćdziesiąte urodziny - moment śmierci. Czego dokonał w ciągu dziesięciu lat swojego życia? Stopniowo, krok po kroku, wytrwale i pokornie walczył o wolność dla gejów. Wolność, czyli jawność związków, nie zwalnianie ich z pracy, swobodę. Nie będę opowiadać szczegółowo o fabule - polecam każdemu zmierzyć się z tym problemem.

Pragnę jednak napisać o czym jest ten film. Przede wszystkim o człowieku, który był niezłomny i wytrwale dążył do celu. Harvey nie był jakimś superbohaterem, był jednym z tłumu, wyróżniała go tylko charyzma.
Jest  też ten film o wolności nie tylko dla homoseksualistów, ale też mniejszości narodowych, ludzi starych, niepełnosprawnych.
Ukazuje też środowisko gejowskie - jednych bohaterów lubimy bardziej, innych mniej, ale czy naprawdę byli zagrożeniem na "amerykańskiej rodziny"? Wolność to sprawa mocno dyskusyjna, bo bywa, że rewolucja zjada własne dzieci. Kim jest gej? Gej jest mężczyzną, który kocha innego mężczyznę i chce być z nim w związku. Chce normalności. O to walczył Milk. A kim jest ciota? Potocznie - to gej, tylko taki ... bardziej. Ciotą w tym filmie jednak okazuje się kompletnie ktoś inny - Dan White, wzorowy, heteroseksualny mąż i ojciec. Bo nie "pedałem" trzeba być, żeby być ciotą. Gość miał naprawdę jakiś poważny problem ze sobą, lawirant, jakoś nieprzystosowany społecznie, chyba sam nie wiedział czego chciał, a jak chciał, to nie umiał. Taki frustrat, niby normalny, ale synonim złej normalności - kiedy mu w życiu nie wychodzi, wyciąga broń i strzela.

Polecam ten film, dla rozmyślań po nim, świetnej obsady (Sean Penn genialny, jak najbardziej zasłużony Oscar) i morału - ja go tak odczytałam - że kanon życia, idealny wzorzec normalności to czysta fikcja, utopia. I że warto próbować rzeczywistość zmieniać, bo czasami to się udaje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz