Drugi kierunek studiów uświadomił mi między innymi, że studia to ostatni czas szczenięctwa. Jakkolwiek banalnie to brzmi, taka jest prawda. Mój poprzedni kierunek przejechałam na piątym emocjonalnie biegu - każdy z egzaminów przypłaciłam wielkim stresem, nieprzespaną nocą (a nawet kilkoma), ściskiem w żołądku itp. Filozofia przynosi mi nieporównywalnie więcej frajdy, bo widzę, że nie ma się co tak spinać. Nie mam złudzeń - papierek magistra filozofii do niczego mi się nie przyda, robię to tylko i wyłącznie dla siebie. Dlatego podchodzę do tego dużo bardziej na ludzie, zamiast na ocenach skupiając się na relacjach, ludziach, i - przede wszystkim - lekturach, pasjonujących, zupełnie innych niż literaturoznawcze.
Polecam wszystkim studentom, którzy tak jak ja się spinali (bo nie mówię o balangowiczach, oni to wiedzą od dawna) - wyluzujcie. To naprawdę niesamowity okres i wyjątkowa, intelektualna przygoda. Piąty emocjonalny bieg jest wręcz niestosowny. Teraz każdy przedmiot wydaje mi się przygodą, każda praca - nawet ewidentnie pisana na "odwal się, doktorku" - eksperymentem formalnym, każdy egzamin - fascynującym sprawdzianem z wiedzy przede wszystkim o sobie samym, ale też - możliwość obcowania z autorytetem. Przecież egzaminator nie jest jakimś leszczem, kimś bez znaczenia - ile będziemy mieć okazji, żeby porozmawiać z kimś niesamowicie interesującym, kto poświęci tylko nam kilka/kilkanaście minut? I naprawdę, z perspektywy czasu, KOMPLETNIE NIE WIERZĘ W EGZAMINATORÓW, KTÓRZY CHCĄ KOGOŚ ULAĆ. Tak, słyszymy takie historie, ale to baaardzo sporadyczne przypadki, wyjątki. A studenci, którzy twierdzą, że powiedzieli wszystko, co było na temat i dostali dwa, najczęściej po prostu powiedzieli wszystko, co wiedzieli - na dwa.
Ten post to moja osobista afirmacja czasu studenckiego. Dopiero teraz sprawia mi to frajdę, staje się przygodą, uważam, że każdy przedmiot jest ważny.
Nie ma co wrzucać na emocjonalną piątkę, wystarczy drugi bieg i odrobina zadowolenia, że miejsce, w którym jestem, jest odpowiednim miejscem. To powiedziałam ja, Maria Margaryna, i wznoszę toast za studentów, i za sesję - cheers! pamiętajcie - każdy moment tego okresu będziecie rozpamiętywać przez resztę lat i opowiadać dzieciom!
piątek, 25 stycznia 2013
czwartek, 3 stycznia 2013
Mroczna baśń zwana życiem.
Książka, o której będę dzisiaj pisać wywołała bardzo dużą przychylność wielu blogerów, dlatego też znalazła się na mojej czytelniczej liście. Mowa o Żonie tygrysa autorstwa Tei Obreht.
Nie jest to powieść, którą ledwo się zaczyna, a już kończy, gdzie strony mijają lawinowo. Wchodzi się do niej powoli, lecz później rzeczywiście wykreowany świat hipnotyzuje, uwodzi, nie każde się oderwać.
Nie będę zdradzać fabuły, z resztą nie jest ona najważniejsza. Wydaje mi się, że autorka pragnęła ukazać świat, którego już dawno nie ma, a także tragiczne losy swojego kraju i ludzi w nim mieszkających pokrzywdzonych przez wojnę. Żona tygrysa to powieść naprawdę wyjątkowa, nieco mroczna, ale jednak dająca nadzieję. Wydawca na okładce pisze, że ta książka spodoba się każdemu, kto w dzieciństwie czytał bajki. I rzeczywiście, wydawca nie kłamał, ale moim zdaniem nieprecyzyjnie się wyraził, bo nie bajki, a baśnie. Najważniejsze jest to, co poza słowem, a co ciężko nazwać - klimat tej powieści, przesyconej magią, miłością i śmiercią.
Czytając Żonę tygrysa przychodziły mi na myśl pewne podobieństwa do powieści Olgi Tokarczuk Prawiek i inne czasy - scalanie przez obie autorki przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, ukazywanie magicznej strony życia, fascynacja tym, co już było i odeszło bezpowrotnie, a także dopuszczanie wielu bohaterów do głosu, ukazanie, że każda narracja jest warta uwagi i wysłuchania, że każdy bohater i każda historia są ważne.
Bardzo gorąco polecam Żonę tygrysa, piękna książka.
Uwagą na marginesie będzie obraz wojny, która jest absurdalna, ludzie wobec niej - mali, przerażeni, kompletnie zdezorientowani. Taki obraz wojny, bezsensownej, wydaje mi się obrazem najbardziej realistycznym.
No i dygresja na koniec - z tą książką żegnam się na razie z fabułą. Niestety, styczeń, więc sesja, bardzo dużo nauki w kolejnych miesiącach. Czeka na mnie cały stosik książek, min. Trzy kobiety w dobie ciemności, 81:1. Opowieści z Wysp Owczych, Amatorki), ale chyba będę czytać tylko kilka stron dziennie, chlip chlip. Trzeba być poważnym badaczem, a nie nałogowym czytelnikiem - wmawiam sobie taką bezsensowną maksymę. Na szczęście Żona tygrysa była świetnym zakończeniem grudnia, najlepszego miesiąca czytelniczego w mojej karierze czytelnika.
Subskrybuj:
Posty (Atom)