piątek, 30 marca 2012

Szekspir czy nie-Szekspir?

Są takie filmy, po których kompletnie nie wiadomo, czego się spodziewać. Zobaczywszy przez seansem "Dziewczyny z tatuażem" trailer "Anonimusa" - zachwycający ze względu na animację (nie mogę go niestety znaleźć na yt), wiedziałam, że ten film obejrzę.

Jest to historia oparta na hipotezach, iż Szekspir był niepiśmiennym aktorem, a wiecznie żywe dramaty pisał ktoś inny, komu bardzo zależało na anonimowości. Kto? Dlaczego? Nic nie powiem, ale dodam, że ta historia, przenosząca widza do czasów elżbietańskich, trzyma od początku do końca w napięciu, jest przewrotna i w gruncie rzeczy bardzo smutna.

W największym uproszczeniu jest to film o sile i magii teatru, wadze słowa. Teatr to instytucja, która może porwać tłumy, kazać im śmiać się lub płakać, wnikać w życie. W filmie jest miejscem, w którym rodzi się rewolucja, władającym duszami, zmuszającym do czynu.
Słowa. Tak. Mają wielką wagę.

Jedyne, co mi na początku odrobinę przeszkadzało, to przenoszenie widza w różne plany czasowe. Kiedy akcja jest w zalążku i poznajemy dopiero, kto jest kim, może to nieco utrudniać odbiór. Ale to jedynie rysa.

Bardzo interesujący jest wątek teatru w teatrze. Aktor (aktor podwójny) sieje w widzu ziarno wątpliwości. Gdy film się kończy - co robi widz? Googluje na temat Szekspira:) Wielokrotnie na łamach bloga pisałam, że historia to bardzo delikatna materia, którą opowiadając, łatwo zepsuć. Takie filmy jak te ukazują, że historia to nie nudne podręczniki z datami, ale pasje, namiętności, plotki, skandale, niespełnione ambicje, stracone marzenia. Taka historia każe sięgać do książek, weryfikować je - czy to aby nie plotki, nie ułudy.
Chętnie poczytałabym jakąś pracę na temat filmowych wizerunków Tudorów - Elżbiety czy Henryka VIII. Co film - to inny wizerunek. W "Kochanicach króla" Henryk to bezpostaciowy amant, który myśli tylko o ekscesach łóżkowych. W "Anonimusie" królowa Elżbieta to kochająca teatr kobieta, niewolna od cielesnych słabości. Jako staruszka - niepotrafiąca rządzić bez doradców. W "Elizabeth" w wydaniu Cate Blanchett jest silniejsza, twardsza. Przykłady oczywiście można mnożyć i mnożyć, a ta materia jest tak atrakcyjna, że na pewno nieraz sięgnie po nią niejeden reżyser.

Reasumując - "Anonimus" jest doskonałą propozycją na taki wieczór, jak dzisiejszy - za oknem zimno i deszczowo, ale my zapadamy w miękką kanapę i przenosimy się w zupełnie inne czasy. Polecam, gorąco polecam.

środa, 28 marca 2012

Świat ma dwa końce czyli Melancholia, starcie drugie.

Człowiek czasami się myli. Może wtedy albo iść w zaparte i udawać, że jednak się nie pomylił, albo "puknąć się w łeb" i przyznać otwarcie. Ja wybieram opcję drugą. Z okazji Klubu Młodej Dyskusji Filmowej, działającej przy naszym Kole Antropologów Kultury (którego jestem najdumniejszym wiceprezesem, a chwalę się tym wszem, wobec i przy każdej okazji, gdyż nigdy już pewnie wiceprezesem niczego tytułować się nie będę), oglądaliśmy Melancholię von Triera i tego filmu za pierwszym razem po prostu nie zrozumiałam. Czas więc na sprostowanie.

Melancholia – starcie drugie

Rzeczywiście – w ogóle nic nie zrozumiałam. Za drugim razem Melancholia podobała mi się, poczułam ten film. Justine wali się świat, choroba uniemożliwia jej normalne życie. Ślub to chyba w jej wykonaniu ostatnia nadzieja na szeroko pojętą normalność. Nie udało się. Justine się rozpada. Całe to dziwaczne wesele jest ukazaniem, jak kończy się świat dla pojedynczego człowieka.
Dużo ciekawsza za drugim razem okazała się Claire, postać, której kompletnie przy pierwszym obejrzeniu nie zrozumiałam.



Niczego mi proszę pana, tak nie żal jak porcelany*.

Claire, bajecznie bogata, przeżywa koniec ludzkości, gdyż tak bardzo jest przywiązana do swojego teraz. Kocha życie, bo jest wygodne, bezpieczne, luksusowe – jest otoczona pięknymi gratami, miłością męża i miłością syna. Na samą tylko myśl o utracie (początkowo bardzo odległą – przecież według obliczeń naukowców Melancholia miała ominąć Ziemię) odczuwa paniczny strach, mąż zakazuje jej śledzić doniesienia o trajektorii lotu. Nie rozumie złowrogich przeczuć siostry. Gdy powoli nadchodzi koniec miota się niczym ćma pajęczynie  – próbuje uciekać, lecz wie przecież, że uciec nie sposób. Próbuje coś zrobić, bo wynika to z jej poczucia obowiązku – nie może bezczynnie czekać na śmierć.

Von Trier i kobiety.

Reżyser szczególnie upodobał sobie postacie kobiet. To one są zazwyczaj głównymi bohaterkami jego filmów, często – ofiarami mężczyzn. Ci są słabi, infantylni, manipulują, uciekają, wykorzystują. To przez męża umiera Bess (Przełamując fale). To przez mężczyznę Selma zostaje skazana na karę śmierci, po to, by ochronić innego mężczyznę – syna (Tańcząc w ciemnościach). To mężczyźni stoją za nieszczęściem Grace, a ten, który deklarował przywiązanie i uczucia do niej, okazał się kompletnie bezradny wobec jej krzywdy (Dogville). Przykłady oczywiście można mnożyć.
Męscy bohaterowie Melancholii nie są inni. Ojciec panny młodej to rubaszny, niepoważny staruszek. Jej mąż – duże dziecko. Szef – gnida. Asystent – zagubiony cwaniaczek. Zagadką jest dla mnie natomiast zachowanie męża Claire – nie potrafię pojąć, czy wziął śmiertelną dawkę tabletek z tchórzostwa? Nie wydawał się typem tchórza. Może chciał ochronić Claire i syna przez taką śmiercią? Chociaż to też wątpliwa motywacja.

Zastanawiałam się nad tym, czy nie lepiej dla sensu dzieła byłoby, gdyby Claire miała córkę. Ostatnia scena mogłaby być szalenie intrygująca: trzy kobiety wobec śmierci, każda inna, z innym bagażem doświadczeń, na innym etapie życia.
Dajmy się jednak ponieść rozważaniom biegnącym niebezpiecznie w stronę nadinterpretacji i spróbujmy rozważyć, dlaczego Claire ma syna. Być może filmowa wizja końca jest dla von Triera symbolem ludzkości? Dwie kobiety. Jedna – pragmatyczna, ustabilizowana życiowo i kochająca tę stabilizację, przywiązana do dóbr materialnych, dobra żona i matka. Druga – szalona, z nieograniczoną wyobraźnią, nieujarzmioną emocjonalnością, nieprzewidywalna, kompletnie nie dbająca o doczesność. I mężczyzna. A w zasadzie pół-mężczyna, trochę-mężczyzna. Postać dziecka wyraża bogaty emocjonalnie świat. Ale też jest wyrazem dopiero wykluwania się, niedojrzałości, niegotowej, niekompletnej formy bytu, takiej, która wymaga przepoczwarzenia. Może taka właśnie jest męskość w wydaniu von Triera? Mężczyźni według niego to właśnie tacy chłopcy, bezwolni, zależni od kobiet, często też prymitywnie (perwersyjnie?) agresywni.

Wszyscy jesteśmy jeno mięsem.

Reasumując – Melancholia to film dobry, bardzo dobry. Ze wspaniałym aktorstwem, bardzo dobrym scenariuszem, piękną warstwą wizualną (chociaż nadal upieram się, że w wydaniu von Triera to przepych), monumentalną muzyką. Jest to również dzieło, przy którym warto otworzyć się na konteksty malarskie: reżyser wplata ich bardzo wiele, między innymi Bruegel czy postać Ofelii. Polecam widzowi samemu pobawić się w odnajdywanie znaczeń.
Największe wrażenie robi jednak, jak zwykle, w przypadku tego reżysera, warstwa emocjonalna (czy są w ogóle jest coś takiego?). Rozpad świata to kategoria subiektywna, która dokonuje się często na naszych oczach. O tym opowiada pierwsza część filmu. W przypadku rozpadu ludzkości, pojedynczy człowiek nie jest wiele wart. Dba o swoje marne graty, chce uciec, ale w zasadzie nie ma gdzie uciekać, miota się i szaleje ze strachu. Zabrakło mi w tym filmie, tak naprawdę, tylko jednego – odniesienia do malarstwa Francisa Bacona. Jego diagnoza nie pozostawia złudzeń – każdy z nas to tylko kawałek mięsa. Niewiele więcej. Trzeba się poważnie zastanowić, czy von Trier nie chciałby nam powiedzieć tego samego.


* Ten fragment z wiersza Miłosza wplotłam jedynie na zasadzie luźnego skojarzenia – film do niego absolutnie nie nawiązuje.

sobota, 24 marca 2012

O Emmach i Karolach

Książką, która najbardziej mnie zdenerwowała była Pani Bovary Gustava Flauberta. Żadna inna powieść nie wywołała we mnie tylu emocji, a żadnej innej kobiety tak bardzo nie lubię, jak Emmy Bovary. Gdybym mogła wybrać anty-postać literacką, byłaby nią właśnie ona.

Emma, wychowana w duchu pensjonarskich romansików, poślubia Karola, lekarza. Początkowo jest szczęśliwa, ale szybko okazuje się, że małżeństwo i romansiki niewiele mają wspólnego. Nuda, nuda, nuda. Moje ulubione zdanie z tej książki: "Rozmowa z Karolem była płaska jak płyta chodnikowa". Czy coś takiego, nie pamiętam dokładnie. Emma wikła się w jakieś historyjki miłosne, nie wiadomo, czy z nudy,  z chęci zapełnienia sobie czasu, czy z jakiejś prawdziwej potrzeby miłości.
Oj, zdenerwowała mnie ta książka, a na zajęciach, podczas omawiania, nie bałam się stwierdzeń typu "Emma Bovary to najgłupsza kobieta literatury!".

I właśnie o Emmach Bovary będzie ten post, bo znam ich sporo. Jedne bardziej, inne mniej, jeszcze inne - z tzw. trzeciej ręki czyli plotek. Chodzi mi o kobiety o wielkich ambicjach, które gardzą swoimi mężami. Wyszły za mąż chyba z braku innego zajęcia, z braku innego mężczyzny na horyzoncie, z tzw. presji społecznej - no że to już te lata, że pasuje. I tak międzyczasie się musiały kapnąć, że z mężem w sobotni wieczór to ogląda się filmy na tvnie. Że się z nim nie chodzi do teatru, bo to prostak. Że rodzina jego to buractwo i robactwo. Że jak się wymawia słowo wczasy, to wykształcona, elegancka i dostojna pani domu myśli Egipt (koniecznie Egipt, Turcja opcjonalnie), a jej mąż - Ciechocinek czy Węgorzewo. Gdybym przytoczyła historie, których byłam świadkiem - zapewniam - nikt by mi nie uwierzył. Czytelnik pomyślałby: Ta to ma fantazje! albo "No, ciociu Margaryno, chyba już czas przestać wymyślać takie bajki!". Dlatego dokładne opisy sobie po prostu daruję.

Cywilizowanego człowieka do małżeństwa nic nie zmusza. W założeniach. Kobiety, które mam na myśli, chciały chyba czegoś innego, mężczyzny z innej gliny. Wychowane na komedyjkach romantycznych mają fundament ze słomy i rdzy, podgrzany muzyczką z kiepskiej płyty.

Ten post nie będzie tylko o kobietach, bo męska strona tych relacji jest równie ciekawa. Panowie, których mam na myśli to tzw. zwyczajni faceci. Bywa, że z brzuszkiem, bywa, że z łysinką. Co ciekawe - wszyscy mają dobrą pracę, z przede wszystkim dobrą pensją. Rozpuszczają więc swoje księżniczki, które mogą sobie pozwolić na komfort wybredzania w zawodach. Albo pracują również na dobrze opłacanych stanowiskach, albo siedzą w domu. Mężczyźni ci są z gatunku "grzecznych chłopców" - nie podniosą głosu. Frustracji na zewnątrz nie wylewają. Milczą, by zachować pozory normalności. Resztki rodziny.

Proszę Państwa, żeby nie było - znam mnóstwo fantastycznych par. Kochających się, będących ze sobą z miłości. Ale zjawisko, o którym piszę powyżej, napiętrzało się w doniesieniach. A to przy grillu przez zaciśnięte usta jakaś Ona syknie: "ten to nic nie potrafi porządnie zrobić!" na wiadomość, że jeszcze nierozpalone. A to na pytanie, kiedy obiad: "jak sobie zrobisz, wtedy będzie. ręce ci z dupy chyba nie wyrosły". A to radosne do męża "okna pasuje żebyś umył, już święta niedługo". O ile z rozkosznych domowych pieleszach coś takiego może i przechodzi, to w towarzystwie już mniej...

Nie chodzi mi absolutnie o to, że mężczyźni mają się nie udzielać i nie pomagać w pracach domowych, odpieram ewentualną krytykę. Chodzi mi o znęcanie się i oficjalne upokarzanie mężczyzny. Można pomyśleć: jak facet dupa, to jego problem. No jego, jego. Tylko na wszelki wypadek mierzmy się z postawą Pani Bovary. Warto sobie zadać od czasu do czasu pytanie: Czy Pani Bovary to ja?

czwartek, 15 marca 2012

O mężczyznach, gejach i ciotach.

Ciężko uciec od rozważań po obejrzeniu "Obywatela Milka" Gusa van Santa. Rozważania być może otrą się nawet o pseudointelektualny bełkot, ale jednak zaryzykuję. Film ten ukazuje, że zastana rzeczywistość, nasze teraz nie jest jakąś abstrakcyjną czasoprzestrzenią, ale składa się z całego szeregu związku przyczynowo-skutkowych.
Van Sant opowiada autentyczną historię Harvey'a Milka, pierwszego radnego, który był zdeklarowanym gejem. Widz uczestniczy w życiu Milka od dnia jego czterdziestych urodzin, kiedy jest jeszcze pracownikiem korporacji, aż niewiele ponad jego pięćdziesiąte urodziny - moment śmierci. Czego dokonał w ciągu dziesięciu lat swojego życia? Stopniowo, krok po kroku, wytrwale i pokornie walczył o wolność dla gejów. Wolność, czyli jawność związków, nie zwalnianie ich z pracy, swobodę. Nie będę opowiadać szczegółowo o fabule - polecam każdemu zmierzyć się z tym problemem.

Pragnę jednak napisać o czym jest ten film. Przede wszystkim o człowieku, który był niezłomny i wytrwale dążył do celu. Harvey nie był jakimś superbohaterem, był jednym z tłumu, wyróżniała go tylko charyzma.
Jest  też ten film o wolności nie tylko dla homoseksualistów, ale też mniejszości narodowych, ludzi starych, niepełnosprawnych.
Ukazuje też środowisko gejowskie - jednych bohaterów lubimy bardziej, innych mniej, ale czy naprawdę byli zagrożeniem na "amerykańskiej rodziny"? Wolność to sprawa mocno dyskusyjna, bo bywa, że rewolucja zjada własne dzieci. Kim jest gej? Gej jest mężczyzną, który kocha innego mężczyznę i chce być z nim w związku. Chce normalności. O to walczył Milk. A kim jest ciota? Potocznie - to gej, tylko taki ... bardziej. Ciotą w tym filmie jednak okazuje się kompletnie ktoś inny - Dan White, wzorowy, heteroseksualny mąż i ojciec. Bo nie "pedałem" trzeba być, żeby być ciotą. Gość miał naprawdę jakiś poważny problem ze sobą, lawirant, jakoś nieprzystosowany społecznie, chyba sam nie wiedział czego chciał, a jak chciał, to nie umiał. Taki frustrat, niby normalny, ale synonim złej normalności - kiedy mu w życiu nie wychodzi, wyciąga broń i strzela.

Polecam ten film, dla rozmyślań po nim, świetnej obsady (Sean Penn genialny, jak najbardziej zasłużony Oscar) i morału - ja go tak odczytałam - że kanon życia, idealny wzorzec normalności to czysta fikcja, utopia. I że warto próbować rzeczywistość zmieniać, bo czasami to się udaje.