wtorek, 31 lipca 2012

Trwaj Margaryno w blasku i chwale sto lat!

Jakoś sceptycznie podchodziłam na blogach do notek w stylu "mój blog ma już roczek". Ale mój blog ma już roczek i postanawiam sama sobie poświętować i jakoś rozliczyć się z tego czasu. Żeby było prestiżowo, będzie wywiad. Z MariąMargaryną rozmawia MariaMargaryna.

Dlaczego zaczęłam pisać? 

Odpowiedź na to pytanie jest banalna - dlatego, żeby nauczyć się pisać. Tylko tworząc teksty można je poprawiać po sobie, udoskonalać. Wiem, że mój styl pisania jest daleki od ideału - często się powtarzam, gubię formy gramatyczne, zjadam końcówki. Nie ma jednak lepszego sposobu na naukę  niż praktyka.
Tak więc bloga założyłam po to, żeby pracować z tekstem i na tekście, uczyć się go tworzyć i przetwarzać, aby wychodziło jasno i klarownie. Czy mi się udaje? Nie jestem przekonana, ponieważ nigdy nie podoba mi się to, co piszę, a każdy blog uważam za lepszy od mojego.
 No i powodem numer dwa, a może nawet i numer jeden jest to, że uwielbiam komentować, dyskutować, krytykować czy (czasami tylko) nawet szydzić. Miło mieć takie swoje poletko, w którym można pisać co tylko się chce. 

Nazwa

Nazwa jest tak głupkowata, że nawet nie ma o czym mówić. Na potrzeby bloga musiałam założyć maila, który szybko stał się moim oficjalnym. Gdy podaję go komukolwiek spotykam różne reakcje - od głupkowatych uśmieszków, po otwarte wyśmianie. No nic, jak mawia moja koleżanka Katarzyna (a przed nią chyba jakiś hiphopowiec) - jakie życie, taki rap.

Szata wizualna

Wygląd bloga, podobnie jak nazwa, jest żałosny. Rzadko dodaję zdjęcia, filmiki od święta, nie mówiąc nawet o jakiś bajerach typu szablony. Dlaczego tak jest? Trochę z nonszalancji - nie przywiązuję wagi do wyglądu blogów, do swojego zatem także. Skoro piszę, to najważniejsze są literki, a nie obrazki. Miłe byłoby urozmaicenie, np. w postaci zdjęć mojej skromnej osoby, ale jak na razie mam zero procent potrzeby pokazania się światu. Specjalnie na potrzeby bloga dodałam takie zdjęcie, że nawet znajome osoby nie potrafią mnie na sto procent zidentyfikować i bardzo mi to odpowiada. Świecenie facjatą jest kompletnie nie dla mnie.

Czytelnicy 

Dopiero kilka miesięcy temu odkryłam, że blogger ma taką funkcję jak statystyka i okazało się, że czyta moje teksty więcej niż pięć koleżanek, za co bardzo dziękuję. Mam nadzieję, że będzie tutaj coś, co każe Państwu od czasu do czasu zaglądać. Nie wiem co to takiego mogłoby być, ale jednak mam nadzieję.

Co Czytelnicy o mnie wiedzą?

To jest najciekawsza sprawa, bo sama nie wiem. Wiedzą na pewno, że skończyłam polonistykę w Rzeszowie. Że lubię czytać reportaże, odkrywać historię od kuchni. A co więcej? Nie mam pojęcia. Jestem bardzo ciekawa, ale raczej nie nastawiam się na komentarze w stylu: "och, wiemy o tobie, że jesteś taka strasznie mądra, że tak super piszesz i w ogóle mniam mniam mniam, loff loff". Znaczy nie nastawiam się na żadne komentarze, bo z tym na blogu krucho, ale wcale się nie dziwię - bo nawet, jak już ktoś skomentuje, to ja pozostawiam to bez żadnej odezwy, co jest karygodne i nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.

Co dalej, Margaryno? 

Nie mam pojęcia. Na razie blogowanie mi się nie znudziło, chociaż nie dzielę się każdym filmem, książką czy widowiskiem i w ogóle nie piszę tak często jak bym chciała. Na pytanie co dalej, mogę tylko powiedzieć, że dzisiaj idę z Małżonem na Batmana i na pewno jutro będą ochy i achy.

Jako gratkę i prawdziwy deser dla wszystkich, którzy przeczytali tę zacność do końca - uchylę jednak rąbka tajemnicy dotyczącego mojego wyglądu oraz ogólnie imidżu. Jest to skrajna niekonsekwencja, gdyż powyżej napisałam, iż parcia na szkło nie mam za grosz, no ale.... ta kobieca próżność.
Zdjęcie przedstawia mnie podczas tegorocznych lanserskich wakacji w Zakopanem, w Jaskini Mroźnej. Widać na nim moją bardzo modną nonszalancką fryzurę oraz płaszcz w najgorętszym w tym sezonie kolorze neonowym (lub fluo, nie znam się aż tak bardzo)



I żeby sama sobie wmówić, jaka to jestem światowa - widziałam, nie dalej jak przedwczoraj, w Okunince nad Jeziorem Białym gwiazdę "M jak Miłość", Mroczka. Tylko, kurde, nie wiem którego.

środa, 25 lipca 2012

Czy każdy z nas jest mrocznym turystą?

Zacznę od dygresji. Ostatnio dość radykalnie odrzuca mnie proza obyczajowa, kryminały, słowem - wszelkie zmyślenia. Reportaż, tak, to jest to. Poczucie, że literatura dotyka problemów bliskich ludziom, że słowa odzwierciedlają rzeczywistość, a nie czyjeś wizje, lęki czy natchnienia.

Na fali tego mojego zainteresowania dostałam świetny prezent urodzinowy od koleżanki, Asi (Asiu, jeszcze raz dziękuję!), o dość intrygującym tytule Witamy w piekle, autorstwa Dom'a Joly. O autorze absolutnie nic nie słyszałam, w trakcie lektury poznajemy go jednak dość dobrze.
Ale po kolei.
Dom Joly zabiera czytelnika na wyprawę po mrocznych miejscach naszego globu. Interesuje go tanatoturystyka, czyli odwiedzanie zakątków w których doszło do mrocznych wydarzeń - zamachów, wybuchów, epidemii, krwawych rządów. Nazywa siebie "mrocznym turystą" - nie chce siedzieć w hotelu, ale realnie uczestniczyć w niebezpiecznych wyprawach. Razem z nim odwiedzamy się Stany Zjednoczone, Kambodżę, Ukrainę, Iran, Koreę Północną i Liban.



Co otrzymuje czytelnik? Książkę bardzo niejednoznaczną, trudną do zdefiniowania. Autorem jest brytyjski komik i ta jego natura aż wylewa się z tekstu, co ma swoje dobre i złe strony. Ośmiałam się niesamowicie, gdy będąc w domu Elvisa rzucił do tłumu pytanie: Elvis? Jaki Elvis? Ale np. jego pobyt w Kijowie dowodzi kompletniej ignorancji, czy wręcz głupocie autora. Zatrzymuje się bowiem w hotelu, który swoją świetność przeżywał w latach 70-tych, nikt nie mówi po angielsku, zatrzaskuje się windzie - historie jak naprawdę z piekła. Ale przecież Kijów to ogromne miasto, prawdziwa metropolia, i wybór akurat takiego miejsca na nocleg jest bardzo przerysowany. Wychodzi bowiem na to, że w zasadzie nie miał innego wyboru.
Pamiętam, jak niedawno rozmawiałam ze studentami z Ukrainy, którzy przyjechali do nas, do Rzeszowa, na wymianę. Bardzo im się Rzeszów podobał, bo jest takim malutkim, przytulnym miasteczkiem, gdzie wszystko w zasadzie jest pod ręką. Przy ogromnym Kijowie wierzę, że stolica Podkarpacia może sprawiać takie wrażenie.

Największe wrażenie zrobił na mnie opis Kambodży. To rzeczywiście jest odpowiednie miejsce dla mrocznego turysty, gdyż historia tego kraju jest niezwykle krwawa. Nie mam nic do zarzucenia autorowi, naprawdę fantastycznie odmalował mroczny klimat, jakby zły duch historii ciągle jeszcze unosił się nad mieszkańcami, którzy chcą żyć normalnie, ale piętno piekła noszą jeszcze na twarzach, które z trudem zastygają w uśmiechu.

Bardzo polecam tę lekturę. Jest ciekawa, napisana z charakterem, co jedni polubią, inni nie. "Ja" autora jest bowiem wszechobecne - wiemy, jakie w danym miejscu ma samopoczucie, co robił, z kim się spotkał, co jadł, że spuchło mu jądro, no - wiele rzeczy. Mógł tego czytelnikom oszczędzić, bo jednak nie jest nam do niczego potrzebne to, że w Korei Północnej codziennie jadł omlet, który przypominał kupę. Ale z drugiej strony - te przemyślenia nadają książce innego charakteru niż zwykły reportaż. Relacja Joly'ego z pobytu w Korei dopełnia historie opowiedziane przez Barbarę Demick w Światu nie mamy czego zazdrościć.
Było dla mnie również bardzo ciekawe, że autor przechadzając się pustymi ulicami Prypeci zdał sobie sprawę, że doskonale je zna. Dopiero po dłuższej chwili uświadomił sobie, że sceneria tego miejsca została doskonale odwzorowana w Call of Duty 4, od której to gry był uzależniony.

Jedyny zarzut, jaki moglibyśmy wnosić do autora jest taki, że przedstawione przez niego miejsca nie zawsze wydają nam się mroczne. Jak chociażby Iran. Jest to kraj uznawany za niebezpieczny, według autora żyje się w nim dość normalnie. 

Teraz czas na podsumowanie. Joly, relacjonując pobyt w USA, w miejscach zamachu na JFK czy M.L. Kinga pokazuje, jakim jarmarcznym przemysłem i tanim kultem obrosły miejsca czyjejś śmierci. Powiedzmy szczerze - to tylko miejsce, nic więcej, niemy świadek historii. A może takie miejsce jednak coś znaczy?
Czas więc na pytanie - czy każdy z nas jest mrocznym turystą? Możemy odpowiedzieć - nie, przecież nie byłam w Kambodży czy Korei, nie muszę bywać w miejscach okrytych złą sławą.
Ale każdy z nas zna jakieś okryte złą sławą przestrzenie. Ile razy jadę do rodziny męża, teściowa zawsze pokazuje dom, w którym mąż zabił żonę i dzieci, a sam popełnił później samobójstwo.
No, dom jak dom, murowany, dość duży. Ale wiemy, że to miejsce kaźni i czy kiedykolwiek będzie to zwykły dom?

Znam też inne mroczne miejsce. Scena jest następująca: Śliczny, nowy domek, w którym mieszkała rodzina - młode małżeństwo z dzieckiem. Sobotnie południe, lato, słońce. Dziecko się bawi, mężczyzna dłubie coś przy domu, kobieta kosi trawę. Zza zakrętu wypada samochód, z wielką prędkością. Wypada z jezdni, uderza w kobietę, która wpada w słup energetyczny i zostaje dosłownie zmiażdżona. Na oczach dziecka i męża. Chłopak, pijany, jechał do sklepu. Jak zobaczył, co zrobił, zaczął walić głową w asfalt. Czy miał szczęście, czy nieszczęście, że przeżył - nie mnie oceniać.

Mroczne miejsca hipnotyzują, przykuwają uwagę, bo przerażają i przypominają o wielu okropnych rzeczach. Czy każdy z nas jest mrocznym turystą?

poniedziałek, 23 lipca 2012

Banalny temat z przeciwnej strony

Bez niej nie wyobrażamy sobie życia. Towarzyszy nam podczas śniadania, jazdy samochodem, podczas wysiłku i relaksu. Muzyka.

Śmiało można powiedzieć, że ktoś, kto w ogóle niczego nie słucha jest niesamowitym nudziarzem. Muzyka podkreśla nasz nastrój - może rozbawić, zdołować, spowodować mandat (są piosenki, przy których wciska się mocniej gaz). Banały gadam, wiem.

Ten post będzie dotyczył jednak tego tematu z drugiej strony. Bowiem okropna piosenka potrafi nieźle wkurwić. Przepraszam za użycie tego przekleństwa, ale ma ono to do siebie, że nie ulega żadnej zamianie - chodzi mi bowiem o takie piosenki, które nie denerwują, ale wkurwiają właśnie. Gdy słyszymy je w radio - musimy wyłączyć. Gdy w lokalu - opuszczamy go, bo tak nas drażnią, że wysiedzieć spokojnie nie można. A jak jakiś taki badziew wejdzie w głowę i nuci się go później przez długie godziny - nie ma opcji, dzień zmarnowany.

Każdy, ale to każdy ma swoją osobistą listę wkurwiaczy, ja przez ostatnie dni zbierałam i intensywnie je notowałam, by każdy mógł mnie później terroryzować.

Na początek piosenka-diagnoza. Jeżeli takiej muzyki słucha się teraz, jeżeli przy takiej się tańczy, to ja naprawdę wątpię w ludzkość. Wszystko mnie w tej muzyce drażni, wszystko. Od początkowych nut, po nawet krzywe zęby tego "wokalisty". Kiedy ją po raz pierwszy usłyszałam, byliśmy na piwku w lokalu i po prostu musiałam wyjść. Przerażające i na wskroś okropne.



Następnie będzie większy format, gdyż chodzi mi o cały zespół. Nie potrafię wskazać najgorszej piosenki zespołu Greenday, ponieważ słyszałam może ze trzy i każda jest tak tragicznie wkurwiająca, że żadną miarą nie mogę ich znieść. Na ogół nie przywiązuję wagi do wyglądu członków zespołu, ale na tych chłopców nie mogę patrzeć. Nie dodam nawet teledysku, bo muszę jakiś wybrać i przez to z minutę posłuchać, a napawa mnie to szczerym bólem, więc sobie daruję.


Twórczość wokalistki, o której chcę napisać teraz jest oceniana jako znakomita, jednakże ja tych zachwytów nie podzielam za grosz. Mowa o Dorocie Miśkiewicz, która ma piękny głos, ale wykonuje takie piosenki, że brzmi on jak jakiś płaczliwy skowyt, nawet gdy tekst traktuje o czymś miłym. No niestety, nie mogę tego znieść, a gdy moja ukochana Trójka puszcza "Sambę z kalendarza" - daję słowo - mam ochotę wyrzucić radio przez okno.



Dokonania artystyczne tego wokalisty są tak osobliwe, że każda jego piosenka mnie wkurwia. Mowa o Lionelu Richie. Sama nie wiem, która z jego piosenek jest najgorsza - czy "Hello", czy "Say you, say me", czy "Angel"... Wrrr! Na samą myśl przechodzą mnie ciarki! Wybieram więc mniej znaną, ale równie zadziwiającą jak cały powyższy panteon skomplikowaną linią melodyczną i  autentycznymi, szczerymi tekstami.




Myśl o kolejnym szlagierze napawa mnie przerażeniem. Każda sekunda jest boleśnie nieznośna. Nie ma co się rozwodzić. Chris De Burgh "Lady in red":



Mało kogo darzę taką miłością fana, jak Kasię Nosowską. Z roku na rok jest coraz lepsza, naprawdę chciałabym w taki mądry sposób dojrzewać. Ale "Teksański" wybitnie jej nie wyszedł. Już nawet pal licho, gdy ona to śpiewa. Ale niezliczone covery są po prostu nie do przejścia bez spazmów bólu. Nie dodaję, ponieważ nie chcę upokarzać wokalistów-amatorów, ale można znaleźć takiej radosnej twórczości na yt całe mnóstwo.

Kolejna piosenka - zmora wesel - "Wielka miłość". Taki gniotek, przy którym trzeba skulić wszystkie kości i zdzierżyć. Na moim weselu zaznaczyłam orkiestrze, że o tej piosence nie chcę słyszeć, ale zagrali ją - z wielkim przymrużeniem oka - i tylko do tego nadaje się ten szlagier.



Teraz będzie może nie o piosence, ale teledysku. Właściwie też pozwolę sobie na pewne zdziwienie. Nie rozumiem kompletnie zachwytów nad 30 Second to Mars. Nie wykonują najgorszej muzyki, ale bez przesady - to nie są nieśmiertelne perły, wraz z urodą Jareda Leto przeminą. Ten teledysk jednak mówi coś innego. Ten teledysk mówi - jesteśmy tak nieprawdopodobnie zajebiści, a nasza muzyka ładuje akumulatory w całym wszechświecie. Naprawdę, skromności muszą się jeszcze nauczyć. Bo nastolatkowie, którzy występują w owym filmiku, kiedyś wyrosną, przestaną się buntować i stwierdzą, jak każde pokolenie, że to, czego słuchali w młodości, było po prostu burackie.




I na koniec listy - najgorsze piosenki wszechczasów, bez których... nie ma żadnej imprezy! Kiedy lecą - każdy jest królem parkietu! Najpierw piosenka gorsza trochę mniej:



Zakończę prawdziwym koszmarem - wszystko w tym tworze jest złe, koszmarne, tragiczne - WSZYSTKO! Nie wiadomo nawet, co gorsze - słowa, muzyka, wokalista... Ale proszę ją włączyć na parkiecie i czekać na reakcję uczestników imprezy - bezcenne!




czwartek, 19 lipca 2012

Między innymi o starych pierdzielach

Starsi pisarze dzielą się na dwie kategorie. Pierwszą z nich jest pisarz-erudyta, inteligentny obserwator, który ma za sobą wiele lat życia, a to oznacza, że wiele już wie i chętnie się wiedzą dzieli. Pisze na ogół rzadko, ale każda książka to perełka, wielkie wydarzenie i feta intelektualna.

Jednak drugi typ pisarzy starszego pokolenia to pozerzy. Utalentowani, ale jednak skandaliści, których młodość przypadała na okres złotego buntu i jakoś z tego okresu wyrosnąć nie chcą.

Nie wiem sama nawet dlaczego, ale popełniam swoisty błąd afektywności zaliczając Janusza Głowackiego zdecydowanie do tej drugiej kategorii. Czy to przez romans z aktoreczką, czy przez jakieś tanie skandale, no nie wiem, po prostu pana tego i jego twórczość omijam najdalszym łukiem.

Skoro jednak mam wakacje, postanowiłam sobie przypomnieć sylwetkę mojego ulubionego pisarza wczesnej młodości, Jerzego Kosińskiego. Przeczytałam wszystkie jego książki, z wyjątkiem Pasji i Pustelnika z 69 ulicy. I... No właśnie. Są to książki głęboko kontrowersyjne. Powiem nawet więcej - ukazują chyba jedną z najmroczniejszych stron erotyki w ogóle. Bo to twórczość w wielkiej mierze oparta na opisie relacji (chorych bardziej lub mniej) seksualnych. W tym wszystkim jest gdzieś człowiek i jego emocje, ale jest to człowiek raczej obojętny na wszystko, raczej samotny, raczej zagubiony i raczej nie potrafiący kochać. Można teraz zadać mi pytanie, dlaczego wszystkie książki wkładam do jednego wora? Bo z perspektywy kilku lat mam wrażenie, że Kosiński wygenerował jedną postać, którą ubierał cały czas w nową kanwę fabularną. Czy jest to zblazowany syn milionerów, czy ukrywający się szpieg, czy fotograf, czy pisarz, to, mam nieodparte wrażenie, ciągle ten sam bohater. Może tylko Malowany ptak czy Wystarczy być były bardziej oryginalne.

Książka Głowackiego Good night, Dżerzi opowiada o reakcji Ameryki na Kosińskiego. I, powiem szczerze, czyta się ją świetnie. Składa się z mini-rozdzialików, krótkich sekwencji, na które składają się luźne dialogi, jakieś poboczne historie, a nawet sny. Narrator ukazuje Kosińskiego jako człowieka, który nieustannie dokonuje autoanalizy, jest bardzo skoncentrowany na sobie. Może ciągle się kreuje? Jest uwikłany w toksyczne relacje, które sam prowokuje, co później opisuje w swych książkach. Oczywiście, nie mam pojęcia, w jakim stopniu Kosiński z Good night, Dżerzi to postać literacka, a w jakim autentyczna, ale nie zmienia to faktu, że powieść czyta się świetnie. Ukazuje pisarza w czasie jego dzieciństwa, dojrzałości, sukcesów i upadku związanego z atmosferą niedomówień.

Czy jednak na tyle świetnie, żeby rzucić się w wir prozy Głowackiego? No nie. Dalej mam wrażenie, że to człowiek, który (no przepraszam, ale strasznie mi się to wyrażenie z tym panem kojarzy) grzebie w młodych cipkach i za nic w świecie tego zajęcia nie porzuci. To tylko takie luźne skojarzenie po prostu, być może nawet bezpodstawne, przyznaję. Może Kosiński na starość byłby taki sam?

I jeszcze jedno - jeżeli kiedyś będę miała dzieci i jako nastolatkowie będą czytać książki Kosińskiego, to z tego miejsca deklaruję, że wezmę jakiś cienki, długi patyczek i spiorę tak, że im się odechce.

niedziela, 8 lipca 2012

Życie lepsze niż scenariusz

Znowu muszę się przyznać, że byłam tak niegrzeczna, że na prezent urodzinowy dla kolegi Męża kupiłam książkę, którą sama pragnęłam przeczytać. Ale na początek dygresja - przez ostatnie lata mam prawdziwą potrzebę poznawania historii "od kuchni", poprzez pryzmat jednostkowych losów. Nie nazwałabym może tego obsesją, ale wszelkie książki na ten temat są dla mnie jak nagroda. Nie podręczniki i daty, ale ukazywanie, że historia to proces przyczynowo-skutkowy. Brzmi banalnie, ale dopiero teraz odkrywam, jak ciekawa to dziedzina.
Nie inaczej było z "Dziewczynami wojennymi" Łukasza Modelskiego. Książka ta opisem losów kilkunastu kobiet, którym przyszło dojrzewać w czasie II wojny światowej. I relacją, jak radziły sobie w czasie  wojennej zawieruchy.
Moim zdaniem są to opowieści nie tylko o wielkiej sile ducha, nadzwyczajnej odwadze, ale także o marzeniach, które potrafiły zmienić rzeczywistość. Nie tylko bowiem główne bohaterki opowieści, ale i drugoplanowe postaci - wszyscy marzyli, że uda się tę wojnę wygrać.
Powiem szczerze, że niektóre z tych kobiet polubiłam od razu - zwłaszcza Magdę Rusinek, a inne trochę mniej. Wielka jest to siła tej książki - autor ukazuje nam prawdziwe historie, prawdziwych kobiet. Nie ludzi odlanych z brązu.

Naprawdę, najgoręcej polecam w te upalne dni, bo historie nie tylko wrastają w pamięć, ale pobudzają do wielu, bardzo wielu refleksji. Jakich? Niech to odkryje każdy Czytelnik.