Do "The Social Network: zabierałam się bardzo długo. Choć jest to film Davida Finchera, który obok Larsa von Triera jest moim ulubionym reżyserem, to odciągałam jego obejrzenie jak tylko się dało. A, że to film biograficzny... A, że o twórcy facebooka... Tyle razy oglądałam oscarowe filmy, które mnie rozczarowały, że jakoś w przypadku tego reżysera rozczarować się nie chciałam. O ja niewierna! Posypuję pokornie głowę popiołem.
Film już od pierwszych minut jest świetny, a jego temperatura wraz z rozwojem akcji tylko rośnie. Ani przez minutę nie dłuży się, powieki się nie kleją, a w głowie nie pojawiają się myśli: "spaaaać".
Główny bohater, Mark Zuckerberg, jest studentem Uniwersytetu Harvarda. W pierwszej scenie, w której zrywa z nim dziewczyna, wiemy już o nim wiele - ma naprawdę bardzo dziwną osobowość - jest arogancki, pyskaty, bardzo pewny siebie, wydaje się też być introwertyczny i zakompleksiony. Zdanie o nim nie zmieni się do końca filmu.
Po zerwaniu mści się na dziewczynie nazywając ją w swoim blogu "dziwką", kradnie z kont uniwersyteckich zdjęcia i tworzy coś w rodzaju rankingu - które zdjęcie dziewczyny jest ładniejsze. Strona po 4 godzinach przestaje działać, ale Mark wśród studentów staje się sławny.
Na bazie tej sławy trójka starszych kolegów zaprasza go do współpracy przy uniwersyteckim serwisie społecznościowym. Tyle że Mark wpada na pomysł facebooka, olewa tamtych i tworzy własny serwis.
Bardzo ważną postacią w tej prawdziwej historii jest kolega Marka, Eduardo Saverin. To właściwie jedyny kolega tego aroganckiego programisty. Od początku wierzy w facebooka, jest jego głównym sponsorem - pokrywa wszystkie wydatki. Jest naprawdę lojalny, oddany sprawie, choć ma inną wizję facebooka niż Mark. Facebook rośnie, zaczynają się nim interesować wielcy biznesmeni z wielkimi pieniędzmi, a Mark zostawia Eduardo na totalnym lodzie - Saverin podpisuje beznadziejną umowę, przez co za cały wkład finansowy i intelektualny należą mu się jakieś grosze. Tak, Mark to wielka świnia.
Ostatecznie Eduardo wygrywa rozprawę w sądzie i dostaje pieniądze, które mu się przecież należą, figuruje także jako twórca facebooka. Ja naprawdę nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego Mark, który przecież cały czas informował Eduardo o wszystkim, potraktował go w taki bezwzględny sposób.
Nie wiem, czy ta historia w sposób, w jaki ją opowiedziałam ciekawi, intryguje. Ale na ekranie ma nerw, pazur, i - co najważniejsze - wielkie emocje. Nie będę nawet wspominać o poziomie aktorstwa, zdjęć - wszystko jest perfekcyjne. Jako smaczek - Justin Timberlake w roli twórcy Napstera jest naprawdę świetny.
Na nadchodzące długie, jesienne wieczory film ten dla tych, którzy go jeszcze nie widzieli jest świetną, zapadającą w pamięć rozrywką, która ukazuje, że tylko geniusze są w stanie odmienić rzeczywistość, bo przecież facebook na zawsze zmienił oblicze Internetu, a kciuk uniesiony w górę i banalne słowa "Lubię to!" są równie popularne jak coca cola. Ale pokazuje też, że w tym świecie nie ma wiele miejsca na skrupuły. Chociaż... Mark cały czas rozpamiętuje dziewczynę, która z nim zerwała na początku i w ostatniej scenie zaprasza ją do znajomych. Oczywiście na fb.
Zwycięzca jest sam.
Tak. Bo zwycięzca jest wielkim dupkiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz