Murakami to pisarz tak popularny, że jego prozę po prostu wypada znać. Na fali tej szczególnej mody, już dawno temu, sięgnęłam po "Sputnik Sweetheart". Przedziwna opowieść. Nie chcąc się zniechęcać, wydawać negatywnych osądów, niedługo później przeczytałam "Na południe od granicy, na zachód od słońca". I znowu coś zgrzytało - bohaterowie opisywani są jak ludzie, którzy dryfują, zamiast z werwą płynąć naprzód. Bezwolni, obojętni, nawet nijacy.
Chociaż te dziwaczne historie nie przypadły mi do gustu, na lekturę świąteczną sięgnęłam właśnie po jedną z książek Murkamiego. A dodam, że nie mam teraz zbytnio czasu na beztroskie lektury, tkwi we mnie głód fabuły, zmyślenia. Wybrałam jego i nie wiem, czy to jest przypadek.
Akcja "Po zmierzchu", bo o tej książce mówię, toczy się podczas jednej nocy. Opowiada min. o dwóch siostrach - pięknej Eri Asai, modelce, pogrążonej w dziwnym śnie i będącej zawsze w jej cieniu Mari. Mari siedzi w kawiarni, czyta, nie chce wracać do domu. Przysiada się do niej Takahasi, muzyk i student prawa. Razem odbędą wędrówkę po nocnym Tokio, spotkają chinkę - prostytutkę i Kaoru, administratorkę love hotelu.
Nie ma sensu streszczać fabuły, bo w tych książkach nie fabuła rządzi, a klimat. To coś, co jest nieodłączną częścią prozy Murakamiego. Miejscami jest niesamowicie, miejscami dziwacznie, a przede wszystkim... intymnie. Chociaż nie ma w "Po zmierzchu" żadnych spektakularnych scen, mamy wrażenie, że bohaterowie dzielą z nami najintymniejsze rewiry swojej duszy.
Pytanie w tytule posta zadałam dość przewrotnie, bo jest to pytanie do mnie samej. Czy Haruki Murakami, jego proza, daje się lubić? Po przeczytaniu "Po zmierzchu" stwierdzam, że tak - to moja do tej pory ulubiona jego książka. To szczególny malarz poetyckich scen, bohaterów, którzy nie do końca nam odpowiadają, ale coś w tym rzeczywiście intryguje. I każe sięgać po następne powieści.
Nie czytałam "Po zmierzchu" po angielsku, ale ta okładka bardzo pasuje do klimatu.
środa, 28 grudnia 2011
poniedziałek, 26 grudnia 2011
Anatomia jąkania
Wybór o filmu "Jak zostać królem" (chociaż polski przekład tytułu uważam za niezbyt fortunny - oryginalny "King's Speech" jest dużo lepszy) na czas pomiędzy kolacją wigilijną a pasterką uważam za jak najbardziej udany, ba! najlepszy z możliwych.
Opowiada on autentyczną historię króla Jerzego VI, jeszcze przed objęciem tronu i tuż po tym. Otóż książę Albert miał bardzo nieprzyjemną i utrudniającą życie przypadłość - jąkał się. Może się to wydawać dość błahe, ale dla kogoś, kto musi przemawiać publicznie i nie jest w stanie wymówić poprawnie właściwie żadnego słowa - tak, to może być problem, niezależnie od tego, czy należy do rodziny królewskiej, czy nie.
Widzimy księcia podczas oficjalnych przemówień, który musi znosić spuszczony wzrok poddanych, ich niecierpliwość, zakłopotanie. Widzimy też próby przezwyciężenia, wyleczenia tego przykrego natręctwa. "Normalne" terapie okazują się kompletnie bezskuteczne.
Książę udaje się do specjalisty, który nie dość, że ma niekonwencjonalne metody, to jeszcze nie ma w tym kierunku żadnego dyplomu!
Jak ta cała historia się potoczy - nie będę już opowiadać, omawiać, ale gorąco polecam każdemu, aby po ten film sięgnął.
Co mnie w nim ujęło szczególnie? Kilka rzeczy. Przede wszystkim oparty na faktach, a historia tak podana zawsze jest fascynująca. Zwłaszcza historia rodziny królewskiej, zza kuluarów, ma szczególny posmak.
Następnie - ukazuje, że jąkanie się to nie jest przypadłość fizyczna, a ma swoje korzenie w psychice, korzenie głębokie i nieświadome.
Jest to też przepięknie opowiedziana historia przyjaźni, nietypowej, ale ciepłej i dozgonnej. Jest to też po części historia Europy.
Przewspaniałe aktorstwo - zarówno Colin Firth, jak i Geoffrey Rush, ale tak naprawdę ujęła mnie Helena Bonham Carter - w roli Królowej Elżbiety po prostu zjawiskowa, postaci tej nie da się nie lubić - z jednej strony przecież skrępowana sztywnymi więzami konwenansu, ale z drugiej - naprawdę czuła, naprawdę kochająca, naprawdę dbająca, by na końcu być naprawdę dumną z męża.
Przewspaniała opowieść, fascynująca i zapadająca w pamięć, ale opowiedziana bez patosu, bez kiczu i lukru. Polecam.
Ostatnia scena jest wręcz majstersztykiem - słowa przemówienia trzymają w napięciu tak, że widz niemalże śledzi akcję na wdechu tylko, odczuwając każdą sylabę.
Opowiada on autentyczną historię króla Jerzego VI, jeszcze przed objęciem tronu i tuż po tym. Otóż książę Albert miał bardzo nieprzyjemną i utrudniającą życie przypadłość - jąkał się. Może się to wydawać dość błahe, ale dla kogoś, kto musi przemawiać publicznie i nie jest w stanie wymówić poprawnie właściwie żadnego słowa - tak, to może być problem, niezależnie od tego, czy należy do rodziny królewskiej, czy nie.
Widzimy księcia podczas oficjalnych przemówień, który musi znosić spuszczony wzrok poddanych, ich niecierpliwość, zakłopotanie. Widzimy też próby przezwyciężenia, wyleczenia tego przykrego natręctwa. "Normalne" terapie okazują się kompletnie bezskuteczne.
Książę udaje się do specjalisty, który nie dość, że ma niekonwencjonalne metody, to jeszcze nie ma w tym kierunku żadnego dyplomu!
Jak ta cała historia się potoczy - nie będę już opowiadać, omawiać, ale gorąco polecam każdemu, aby po ten film sięgnął.
Co mnie w nim ujęło szczególnie? Kilka rzeczy. Przede wszystkim oparty na faktach, a historia tak podana zawsze jest fascynująca. Zwłaszcza historia rodziny królewskiej, zza kuluarów, ma szczególny posmak.
Następnie - ukazuje, że jąkanie się to nie jest przypadłość fizyczna, a ma swoje korzenie w psychice, korzenie głębokie i nieświadome.
Jest to też przepięknie opowiedziana historia przyjaźni, nietypowej, ale ciepłej i dozgonnej. Jest to też po części historia Europy.
Przewspaniałe aktorstwo - zarówno Colin Firth, jak i Geoffrey Rush, ale tak naprawdę ujęła mnie Helena Bonham Carter - w roli Królowej Elżbiety po prostu zjawiskowa, postaci tej nie da się nie lubić - z jednej strony przecież skrępowana sztywnymi więzami konwenansu, ale z drugiej - naprawdę czuła, naprawdę kochająca, naprawdę dbająca, by na końcu być naprawdę dumną z męża.
Przewspaniała opowieść, fascynująca i zapadająca w pamięć, ale opowiedziana bez patosu, bez kiczu i lukru. Polecam.
piątek, 23 grudnia 2011
Film na święta, part 2
Kolejnym filmem, który absolutnie ze świątecznym szałem nie ma nic wspólnego, ale który mam ochotę sobie przypomnieć, jest "Irina Palm".
Opowiada on o starszej kobiecie, chyba z tego co pamiętam Maggie jest wdową, ma rodzinę, wnuka. I w rodzinie pojawiają się problemy, choroba, potrzebne jest kosztowne leczenie, żeby wnuczek mógł wyzdrowieć. Maggie podciąga rękawy i... bierze sprawy w swoje ręce. Proszę mi wierzyć - w dosłownym tego słowa znaczeniu, gdyż zajęcie, którego się podejmuje jest bardzo specyficzne. Nic więcej nie powiem:)
Po ten film naprawdę warto sięgnąć, a powodów jest kilka i każdy jest dobry. Po pierwsze - opowiada historię niby znaną i banalnie brzmiącą, ale zupełnie nieprzewidywalną.
Po drugie - bardzo ciekawy scenariusz - pamiętam, że rozbawił mnie i wzruszył.
Po trzecie - świetny aktorsko.
Polecam, bardzo polecam.
Opowiada on o starszej kobiecie, chyba z tego co pamiętam Maggie jest wdową, ma rodzinę, wnuka. I w rodzinie pojawiają się problemy, choroba, potrzebne jest kosztowne leczenie, żeby wnuczek mógł wyzdrowieć. Maggie podciąga rękawy i... bierze sprawy w swoje ręce. Proszę mi wierzyć - w dosłownym tego słowa znaczeniu, gdyż zajęcie, którego się podejmuje jest bardzo specyficzne. Nic więcej nie powiem:)
Po ten film naprawdę warto sięgnąć, a powodów jest kilka i każdy jest dobry. Po pierwsze - opowiada historię niby znaną i banalnie brzmiącą, ale zupełnie nieprzewidywalną.
Po drugie - bardzo ciekawy scenariusz - pamiętam, że rozbawił mnie i wzruszył.
Po trzecie - świetny aktorsko.
Polecam, bardzo polecam.
czwartek, 22 grudnia 2011
Film na święta
W tym roku mikołaje, ciężarówka coca - coli i "jest taki dzień, tak świąteczny, choć grudniowy" po prostu mnie drażnią. Zazwyczaj jest mi to obojętne, a nawet ten kicz jakoś mnie nastraja, ale w tym roku nie jestem w zbyt świątecznym nastroju.
Ale nie będę się nad tym rozwodzić, bo kogo to tak naprawdę obchodzi?
Chciałabym polecić Wszystkim film, który ze świętami nie ma absolutnie nic wspólnego. Wpisuje się on w nurt, który chyba można określić "kinem drogi". Chodzi mi o "Małą Miss".
Fabuła jest następująca: Mała pyzowata Olive (którą gra absolutnie czarująca i urocza Abigail Breslin) ma marzenie, aby zostać miss. W jakimś międzystanowym konkursie zwalnia się miejsce i dziewczynka może wystartować. Cała rodzina pakuje się do busa i wyruszają w podróż po praktycznie całych Stanach, by dziewczynka mogła zrealizować swoje marzenia. Nie wiem, jak banalnie to brzmi, ale tak słodko - gorzkiego filmu nie oglądałam dawno. Z jednej strony - jest naprawdę zabawny, ale to humor ironiczny, miejscami nawet - sarkastyczny. Cała plejada niby barwnych postaci, oryginałów, a z drugiej strony - ludzi takich normalnych.
A na końcu - po prostu końcówka jest odjazdowa i dla samego zakończenia, nawet, jeżeli komuś się film nie spodoba, warto poczekać.
Nie będę pisać wiele więcej, ale bardzo polecam, chociaż oglądałam go już dawno, właśnie teraz mam na niego ochotę i myślę, że Widzowie się nie rozczarują, taką mam nadzieję.
Na pewno po ten film warto sięgnąć właśnie teraz, w tym czasie wszech - słodyczy i kiczu, aby zobaczyć, że czasami śmiejemy się przez łzy. Ot, życie.
Ale nie będę się nad tym rozwodzić, bo kogo to tak naprawdę obchodzi?
Chciałabym polecić Wszystkim film, który ze świętami nie ma absolutnie nic wspólnego. Wpisuje się on w nurt, który chyba można określić "kinem drogi". Chodzi mi o "Małą Miss".
Fabuła jest następująca: Mała pyzowata Olive (którą gra absolutnie czarująca i urocza Abigail Breslin) ma marzenie, aby zostać miss. W jakimś międzystanowym konkursie zwalnia się miejsce i dziewczynka może wystartować. Cała rodzina pakuje się do busa i wyruszają w podróż po praktycznie całych Stanach, by dziewczynka mogła zrealizować swoje marzenia. Nie wiem, jak banalnie to brzmi, ale tak słodko - gorzkiego filmu nie oglądałam dawno. Z jednej strony - jest naprawdę zabawny, ale to humor ironiczny, miejscami nawet - sarkastyczny. Cała plejada niby barwnych postaci, oryginałów, a z drugiej strony - ludzi takich normalnych.
A na końcu - po prostu końcówka jest odjazdowa i dla samego zakończenia, nawet, jeżeli komuś się film nie spodoba, warto poczekać.
Nie będę pisać wiele więcej, ale bardzo polecam, chociaż oglądałam go już dawno, właśnie teraz mam na niego ochotę i myślę, że Widzowie się nie rozczarują, taką mam nadzieję.
Na pewno po ten film warto sięgnąć właśnie teraz, w tym czasie wszech - słodyczy i kiczu, aby zobaczyć, że czasami śmiejemy się przez łzy. Ot, życie.
niedziela, 18 grudnia 2011
Trudna sztuka pisania o niczym
Z felietonem jak z deserem - ma być lekki, ale pyszny i - co najważniejsze - musi sprawiać przyjemność. W pismach kobiecych, o których zaraz będę pisać, felietonistami są osoby znane, lubiane, które mają coś do powiedzenia (w założeniach). Piszą o sprawach, które ich nurtują, obchodzą, bawią lub po prostu o sprawach, które, ich zdaniem, są godne uwagi i podzielenia się z Czytelnikami.
MACIEJ STUHR, Zawracanie Wisły... biustem
TOMASZ JASTURN, Jak dostałem Nobla
Dorota Masłowska, Wek z latem
PANI, wrzesień 2011
Krystyna Janda, Pyta Pani dlaczego?
Paulo Coelho, Religia i grzech
Roma Ligocka, Franciszka
Janusz L. Wiśniewski, O układaniu kwiatów
Sylwia Chutnik, Niezbędne tarcze
Wnioski:
Wniosek ostateczny:
Lubię czytać felietony dokładnie z tego samego powodu, dla którego przepadam za słodyczami. Ale nie wszystkie słodycze są pyszne, nie po wszystkie warto sięgnąć - są tylko zapychaczami, pod ładnym papierkiem kryje się czekoladopodobna zlepka, a do tego odkładają się w biodrach. Tak. Dokładnie tak samo jest z felietonem.
Ostatnio miałam w rękach dwie gazety - Zwierciadło (po które sięgam bardzo często) oraz PANIĄ (po którą sięgam dużo rzadziej, nie bez przyczyny). Są na kartach tych czasopism stałe rubryki z felietonami, które pokrótce omówię, gdyż wydają mi się omówienia warte. Wzięłam pod lupę tylko dwa numery czasopism, aby pokrótce scharakteryzować tematykę, a nie robić jej przekrój. Ocena dotyczy poszczególnych tekstów.
Deserowe porównania nieprzypadkowe.
Zwierciadło, grudzień 2011
Felieton gościnny, ANNE APPLEBAUM - SIKORSKA, Z ogrodu nad Notecią
Pani Applebaum pisze na temat swojej fascynacji kulinarnym światem - ku własnemu sporemu zdziwieniu wydała książkę kucharską. Może to się wydawać dziwne w przypadku uznanej, nagrodzonej Pulitzerem, pisarki. Jednakże bardzo przekonująco pisze o swej fascynacji polską kuchnią - szuka nowych składników, miesza, uczy się, poznaje - dla osoby obcej takie odkrywanie może być czymś w rodzaju zapuszczania korzeni - poznawanie kultury od strony smaku. Wydaje mi się to bardzo trafne. I wspaniale napisane.
Ocena: Sałatka owocowa. Nie z granatów, ananasów, papai i liczi, ale z truskawek, malin, porzeczek, agrestu i borówek.
MACIEJ STUHR, Zawracanie Wisły... biustem
Wszyscy wiemy, że cały szereg ludzi nie wiadomo skąd istnieje w polskim szoł - bizie. Pan Maciej, którego nota bene nie da się nie lubić, szeroko się na temat pani z biustem imponującym, ale bezmózgą główką, rozpisuje. Tyle, że czytelnik już to wszystko od dawna wie. Ale naprawdę świetne pióro.
Ocena: Ciasto z proszku. Ładnie wygląda, nawet smakuje, ale banalne.
PAULINA PRZYBYSZ, Gwiazdka pomyślności.
Gdybym miała oceniać poprzednie felietony Pauliny Przybysz, nie byłaby to zbyt dobra ocena. Ale skoro uparłam się, że oceniam tylko z tych pojedynczych numerów... Ten naprawdę mi się spodobał, bo zgadzam się, że nacisk społeczny na odświętność tych dni jest jednak piękny. Pani Paulina pisze, że utknęli niegdyś z chłopakiem 23. grudnia na lotnisku w Sri Lance i istniało prawdopodobieństwo, iż nie wrócą na Święta do domu - co ich, dorosłych przecież ludzi, przejęło. Niby święta to amok i trochę tandeta, ale każdy z nas chce je przeżyć. Przeżywać co rok.
Ocena: Piernik ze śliwkami i polewą czekoladową.
KATARZYNA MILLER, Bezimienna
Pani Katarzyna pisze o dziewczynie, która całkowicie zatraciła się w życiu rodzinnym, zapominając o sobie. Ile razy już to słyszeliśmy?
Ocena: Ekler z kiepskiej cukierni. Ciężko dokończyć.
TOMASZ JASTURN, Jak dostałem Nobla
Mądry i wspaniale napisany komentarz o przyznaniu literackiego Nobla Transtromerowi. Przykład, jak pisać felietony - dygresje, anegdoty, swój punkt widzenia - na jednej stronie a4.
Ocena: Ciasto czekoladowe z czekoladową masą i wiśniami z galaretką na górze. Mam nieustanną ochotę na dokładkę.
Dorota Masłowska, Wek z latem
Chociaż felietony Masłowskiej z "Przekroju" dostałyby ode mnie kiszonego ogórka, mam ochotę kupić następny numer "Zwierciadła" właśnie dla jej rubryki. Pisze ona o kwestiach... kulinarnych. Ale jak! W zadziorno - ironiczny sposób, charakterystycznym dla siebie stylem. Dobrego pisarza można poznać po tym, że dobrze pisze na każdy temat.
Ocena: Oglądałam kiedyś jakiś program kulinarny i pani robiła bekon z czekoladą. Niby dziwaczne, niedobre - a pani stwierdziła, że pyszne.
PANI, wrzesień 2011
Krystyna Janda, Pyta Pani dlaczego?
Pani Janda odpowiada Czytelniczkom na listy. W tym numerze - kobiecie, która straciła dziecko. Pani Janda bezbłędna, nawet w takiej delikatnej kwestii.
Ocena: Nic w tym ze słodyczy.
Paulo Coelho, Religia i grzech
I mam ochotę napisać: BUAHAHAHAHA!! Zawsze, jak czytam Coelho, mam wrażenie, że ktoś sobie robi ze mnie jaja. Odkąd wyrosłam z tego w gimnazjum, nie widzę ani jednego powodu, żeby czytać cokolwiek spod Jego pióra. Brednie do pierwiastka wszechświatowego. Dosłownie.
Ocena: Makowiec, pięknie wyglądający i wylukrowany, a w środku - zakalec. Zakalec jakich mało.
Roma Ligocka, Franciszka
Nie wiem, po co pisać takie felietony, O kobiecie, jakich wiele - pięknej, zdolnej, bogatej, ale mającej problemy. Może kobiety piękne, zdolne, bogate i z problemami lubią to czytać. Może dlatego. I przepraszam bardzo - kończenie jakiegokolwiek tekstu trzykropkiem - "I tak pozwalam, żeby pochłonęła ją noc..."? Takie coś pisało się w gimnazjum. Jeśli nie w podstawówce.
Ocena: Jakieś takie ciastko w witrynie cukierni, na które wcale a wcale nie ma się ochoty.
Janusz L. Wiśniewski, O układaniu kwiatów
Jeszcze lepiej niż powyżej. O bajecznie bogatym synu potentata Rolniczych Sił Zbrojnych czyli kombajnów, który kocha układać kwiaty i chce, zamiast pracy w kombajnowej korporacji, być biedny. I ten koniec: "On nienawidzi rzeczy. On chce być...". No tu się naprawdę zdziwiłam. Wątpliwości dokładnie te same co powyżej.
Ocena: Sernik "inwencja kuchrza" - dodajemy wszystko, co tylko mamy pod ręką, a i tak zapominamy o proszku do pieczenia.
Sylwia Chutnik, Niezbędne tarcze
Sylwia Chutnik udowadnia, że ma świetne pióro. O prawa kobiet walczy w najlepszy z możliwych sposobów - taktownie, ale dobitnie. Bez agresji - ale tak, że słowa zapadają w pamięć. I jakoś bez trzykropka kończy. Klasa.
Ocena: Gorzkie, bardzo gorzkie ciasto.
Wnioski:
Wyższość Zwierciadła nad Panią.
Młode pisarki rządzą.
Kategoria obchodzi mnie to jest subiektywna. Dokładnie tak, jak wybór deserów - każdemu smakuje co innego, ja na przykład nie lubię orzechów, podobnie jak nie lubię Coelho. Ale są osoby, które lubią orzechy.
Wniosek ostateczny:
Pisanie o wszystkim i niczym tak, żeby zainteresować czytelnika to rzeczywiście sztuka. Trudna sztuka.
Subskrybuj:
Posty (Atom)