piątek, 10 lutego 2012

Lisbeth raz jeszcze

Nareszcie.
Nareszcie wczoraj obejrzałam w kinie "Dziewczynę z tatuażem" i znowu weszłam w świat Lisbeth i Mikaela, ciekawa, jak David Fincher zekranizuje świetną powieść, jaką jest "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" Stiega Larssona.

Przyznam szczerze, od razu, bez bicia, że dla osób, które znają książkę oraz szwedzką wersję ekranizacji, ta amerykańska jest zjawiskiem, na które idzie się z ciekawości. Temperatura wydarzeń słabnie, ale to jest przecież oczywiste, gdyż zna się fabułę.O fabule więc nie będę mówić, gdyż fanom książki jest ona znana, a kto jeszcze jej nie czytał (są tacy?) - musi koniecznie nadrobić.



Wielkim atutem filmu jest obsada. To właśnie z myślą, jaki będzie Mikael i przede wszystkim Lisbeth idzie się do kina. Szwedzka wersja była bardzo dobra, z naprawdę ciekawą rolą Lisbeth (powiedziałabym nawet więcej - zachwycającą), ale zupełnie nie takim Mikaelem... To nie był MÓJ Mikael, którego widziałam, czytając książkę. Nie, nie nie. To nie ta twarz. Ale mój Mikael ma twarz Daniela Craiga. Jest dokładnie taki, jak powinien być - przystojny, nonszalancki, uparty, bystry. I - na co kobiety zwracają uwagę zawsze i wszędzie - naprawdę świetnie ubrany.









I Lisbeth. Wspaniała. Kiedy w szwedzkiej wersji Lisbeth była taką herod - babą, na którą nie ma mocnych (Noomi Rapace jest też sporo starsza od książkowej postaci, co było widać) - Rooney Mara nadała swej postaci... kruchość, delikatność. W jej wykonaniu to skrzywdzona dziewczyna, która odgradza się murem od rzeczywistości i ludzi - potencjalnych wrogów. Jest przy tym niezwykle intrygująca, silna. Nie cofa się przed niczym, by obronić siebie i to, w co wierzy. Rooney Mara jest przepiękną dziewczyną i ta uroda Lisbeth nadaje właśnie delikatności, której nawet ostra fryzura i makijaż nie zasłonią.
 Między nią a Mikaelem iskrzy, są między nimi prawdziwe emocje, a na końcu Lisbeth naprawdę cierpi.




Genialnie dobrana obsada to jeden z czynników, które stworzyły ten film arcyciekawym. Kolejnym jest fabuła, ale to już Larssona zasługa i wyśmienita muzyka, nadająca filmowi nieraz ostrego, a nieraz klaustrofobicznego charakteru.
A gdzie w tym wszystkim jest Fincher? Bo całość powoduje pewien niedosyt. Jest to znakomita ekranizacja, z wybornymi rolami, ale brak jej... jakiegoś mroku, pazura. Bliżej temu filmowi do "The Social Network" niż mrocznego "Siedem" czy przerażającego "Zodica". Klimat, chodzi mi dokładnie o klimat, który powinien być... surowszy. Fincher oczywiście nie oszczędza na brutalności - pokazuje najokrutniejsze momenty z książki, nie pomijając niczego. Chodzi mi o coś innego, może inni widzowie też to wyłapią.
Ale oczywiście film jak najbardziej odbieram pozytywnie. To wspaniale znów móc uczestniczyć w tej zagadce, spotkać tak lubianych bohaterów. I w tym właśnie leży potęga historii Larssona - że postaci przez niego wymyślonych  nie da się nie lubić. Ba - każdy z nas chciałby je spotkać, poznać. Od córki premiera, po mającą za oknem widok budowanej autostrady w przestrzeni wiejskiej - Marię Margarynę.

2 komentarze:

  1. Jestem już po obejrzeniu filmu. Nie mogę wyjść z podziwu - tak to sobie wszystko wyobrażałam! Jest klimat, dreszcz i tajemnica :). Uwielbiam takich bohaterów, nie wyobrażam sobie innej ekranizacji.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ponieważ nie lubię Daniela Craiga (uważam, że nie jest przystojny i w ogóle zepsuł mi Bonda) pozostanę przy szwedzkiej wersji:)

    OdpowiedzUsuń