Wiele ciekawych czy kontrowersyjnych tematów toczy się przez posty polskich blogerów. A to o tym, czy Kasia Tusk zasadnie wyrasta na ikonę mody (chociaż ten temat ostatnio już ucichł). A to naśmiewanki jednych blogerek z drugich. Czy wreszcie, wprawa WF-u i cięta (diabelsko przy tym precyzyjna) riposta chłopsków z MLH.
Tym żyje spora część blogosfery.
Ja jednak chciałam się wypowiedzieć kompletnie nie o tym. Ani też nie o tym, że musiałam ostatnio zakupić pierwszy krem przeciwzmarszczkowy. Ani nie o tym, że kupiłam fajną sukienkę na szmatach. Również nie będę pisać (po raz kolejny), że bolą mnie migdałki. Nie.
Mój dzisiejszy post będzie nietypowy jak na blogosferę, ponieważ nigdy w swojej czytelniczej karierze nie natrafiłam na podobny. Kieruje mną jednak cicha potrzeba wypowiedzenia tego, co mi leży (dosłownie) na sercu i chcę lojalnie uprzedzić, że będzie sentymentalnie. I smutno.
Dzisiaj będę pisać o psie. Tak, o psie, nikt nie ma zwidów.
Pamiętam, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam Rudą. Pamiętam to dlatego, ponieważ myślałam, że to... lis. Okazało się, że w okolicy pojawił się bezpański pies. Ot, kolejny. Jakoś tak się jednak złożyło, że zaczęłyśmy z Mamą rzucać jej jedzenie, a ona zaczęła podchodzić do nas coraz bliżej. Pamiętam też, kiedy po raz pierwszy dała się pogłaskać - po kilku miesiącach od kiedy zaczęła przychodzić pod nasz dom.
Ruda była bardzo nieufna. Nie była szczeniakiem, miała 4-5 lat i musiała być porządnie bita, zawsze uciekała, kiedy widziała, że trzymamy coś w ręce.
Nic nie przynosiło jednak większej satysfakcji, niż obserwowanie, jak powoli zaczyna nam ufać, podchodzić coraz bliżej, dawać się głaskać. Z czasem, długim czasem, Ruda stała się pełnoprawnym domownikiem. Krnąbrnym, upartym, nigdy nie do końca podporządkowanym - chodziła swoimi drogami, nigdy na smyczy, zawsze jednak łagodna.
Oprócz tego, że miała miskę pełną jedzenia i wody nikt nigdy nie podniósł na nią głosu (a tym bardziej ręki!), z resztą nie trzeba było, to był naprawdę mądry pies. Na jej upór mawiałyśmy tylko z Mamą: "Ruda, ty głupolu, no wejdźże wreszcie". I ten głupol i tak właził, kiedy mu pasowało.
Jak łatwo się domyślić, Ruda zdechła, wczoraj w nocy. I cóż chciałam powiedzieć? Że głupio przyznać, bo tyle ważnych spraw - wojny, głód, nędza, bezrobocie, choroby, hospicja - ale kochałam tego psa, tak jak można kochać psy. Jeżeli ktoś zechce powiedzieć: "Olaboga, pies jej zdechł i się żali", to zapewne będzie miał rację. Ale myślę, że znajdą się czytelnicy, którzy po przeczytaniu tej notki przypomną sobie to smutne uczucie, kiedy musieli się pogodzić z taką stratą i wiedzą, że nie jest to taka błahostka, rzecz kompletnie bez znaczenia. Wiadomo, że zwierzęcia nie opłakuje się tak samo, jak człowieka. Ale jak nie tęsknić, kiedy zawsze po powrocie do domu taki rudy włochacz witał z daleka, domagał się pieszczot, zawsze się cieszył na widok?
Tak. Powroty do domu straciły nutkę pewnego uroku.
sobota, 30 czerwca 2012
środa, 27 czerwca 2012
Miłość cierpieniem podszyta
Na początek raport o stanie zdrowia. Nie, żebym była hipochondryczką czy ogólnie malkontentką, ale już po raz trzeci w ciągu trzech tygodni reaktywowała się moja angina i nie wiem, czy to jest w ogóle możliwe. Czy to w ogóle może być angina? Nigdy, przenigdy nie cierpiałam na dolegliwości związane z migdałami, dlatego uparta diagnoza lekarza nie przestaje mnie dziwić, więcej nawet - nakazuje wątpić w zasadność.
Ale wracając do treści bardziej stosownych do bloga o ambicjach literacko-filmowo-przeróżnych, nie jednak zdrowotnych: postanowiłam nadrobić klasykę i sięgnęłam po "Braci Karamazow" Dostojewskiego. Mam jednak tak fatalne wydanie, że idzie mi jak krew z nosa - tysiąc słów na stronie. Dlatego porwałam coś, co jest ciekawe i przyjemne, mianowicie "Najsłynniejsze historie miłosne XX wieku" Laury Laurenzi. Niewielka książeczka, ale bardzo interesująca w treściach.
Nie przeczytałam jeszcze całej, wybrałam jak dotąd te najbardziej dla siebie interesujące: Wallis Simpson i Edwarda VIII, Hanny Arendt i Martina Heideggera, Ewy Braun i Adolfa Hitlera, Soon-Yi i Woody Allena czy Eleny i Nicolae Ceausescu. Nie są to historie tylko miłosne, lecz także kawał historii. Na kilkunastu stronach poznajemy najważniejsze fakty z życia pary i okazuje się, że życie pisze tak niespodziewane scenariusze, że czyta się ze sporym nieraz niedowierzaniem. I nie są to historie kryształowe, cukierkowe, ale cierpkie, nieraz bardzo gorzkie, często bez happy endu. Zdarza się nawet, że omawianych bohaterów nie łączy nawet miłość, a chora relacja, podszyta cierpieniem. Nie będę omawiać ich czy streszczać, każdy powinien sam je bowiem okrywać.
Omawiana przeze mnie książeczka nie jest jednak bez wad. Po prostu i wydawca i tłumacz się nie spisali. Napisana jest językiem schematycznym, nieraz banalnym, stylem dalekim od ideału. Takie również jest wydanie - dość chaotyczne, z mnóstwem usterek. Czyta się te historie fascynująco, ale ze względu na ich treść, a nie sposób, w jaki zostały napisane. Powiem nawet więcej - czuję się przez książkę przymuszona do sięgania dalej i czerpania wiedzy o interesujących mnie faktach z innych źródeł. Tym oto sposobem pomysł na prezent urodzinowy okaże się jednoznaczny:
Ale wracając do treści bardziej stosownych do bloga o ambicjach literacko-filmowo-przeróżnych, nie jednak zdrowotnych: postanowiłam nadrobić klasykę i sięgnęłam po "Braci Karamazow" Dostojewskiego. Mam jednak tak fatalne wydanie, że idzie mi jak krew z nosa - tysiąc słów na stronie. Dlatego porwałam coś, co jest ciekawe i przyjemne, mianowicie "Najsłynniejsze historie miłosne XX wieku" Laury Laurenzi. Niewielka książeczka, ale bardzo interesująca w treściach.
Nie przeczytałam jeszcze całej, wybrałam jak dotąd te najbardziej dla siebie interesujące: Wallis Simpson i Edwarda VIII, Hanny Arendt i Martina Heideggera, Ewy Braun i Adolfa Hitlera, Soon-Yi i Woody Allena czy Eleny i Nicolae Ceausescu. Nie są to historie tylko miłosne, lecz także kawał historii. Na kilkunastu stronach poznajemy najważniejsze fakty z życia pary i okazuje się, że życie pisze tak niespodziewane scenariusze, że czyta się ze sporym nieraz niedowierzaniem. I nie są to historie kryształowe, cukierkowe, ale cierpkie, nieraz bardzo gorzkie, często bez happy endu. Zdarza się nawet, że omawianych bohaterów nie łączy nawet miłość, a chora relacja, podszyta cierpieniem. Nie będę omawiać ich czy streszczać, każdy powinien sam je bowiem okrywać.
Omawiana przeze mnie książeczka nie jest jednak bez wad. Po prostu i wydawca i tłumacz się nie spisali. Napisana jest językiem schematycznym, nieraz banalnym, stylem dalekim od ideału. Takie również jest wydanie - dość chaotyczne, z mnóstwem usterek. Czyta się te historie fascynująco, ale ze względu na ich treść, a nie sposób, w jaki zostały napisane. Powiem nawet więcej - czuję się przez książkę przymuszona do sięgania dalej i czerpania wiedzy o interesujących mnie faktach z innych źródeł. Tym oto sposobem pomysł na prezent urodzinowy okaże się jednoznaczny:
poniedziałek, 18 czerwca 2012
Pakiet krwawy
Jako, że mam anginę, siedzę w domu i czynię relaks przed niezobowiązującą lekturą. Ostatnio miałam do czynienia z pozycjami, na co wskazuje tytuł, dość krwawymi, chociaż nie wszystkie były udane, a o tym poniżej.
Kryminał bubel czyli Yrsa, zawiodłaś mnie
Wspomniałam ostatnio, że dopadnę w ręce kryminały Yrsy Sigurdardottir, której powieść "Weź moją duszę" bardzo mi się podobała. Niestety, z kolejną częścią cyklu czyli "W proch się obrócisz" jest zupełnie odwrotnie. Nie podobała mi się nadzwyczajnie, a nawet uważam, że to jeden z gorszych kryminałów, jakie czytałam. Dlaczego? I teraz Czytelnikowi, który zechce przeczytać ten bubel Yrsy, do czego absolutnie nie namawiam, radzę, by opuścił wzrokiem kilka linijek, gdyż nie mam zamiaru taić tej nieudolnej fabuły.
Rzecz zaczyna się bardzo intrygująco. W miejscowości, w której w latach 70. XX wieku doszło do wybuchu wulkanu trwają prace archeologiczne, by wydobyć domy spod lawy. W piwnicy jednego z domów zostają znalezione zwłoki oraz głowa, schowana do pudła.
Sprawa, którą prowadzi znana już Czytelnikom prawniczka Thora, wydaje się zagmatwana przez jakieś, no niech będzie 100 stron. Reszta to już tylko nieudolne owijanie w bawełnę i wydłużanie stron na siłę. Wielu rzeczy nie tylko się domyślałam, ale wściekałam się wręcz, że autorka tak długo i topornie każe dochodzić Thorze do oczywistych wniosków.
Mamy więc ciała (razem z głową, bez korpusu, ale za to z genitaliami w ustach) czwórki brytyjskich marynarzy. Mamy zmarłą pielęgniarkę, której postać bezpośrednio nawiązuje do ciał. Pielęgniarka ta jest bardzo zaangażowana w pomoc ofiarom gwałtu. Dowiadujemy się również stosunkowo na początku powieści, iż w noc wybuchu wulkanu doszło do szkolnej biby, na której większość uczniów straszecznie się spiła, a rzeczona pielęgniarka, oczywiście jako nastolatka, musiała iść sama do domu przez port, w którym (już po zaginięciu marynarzy), znaleziono ślady krwi, a marynarze przepadli bez wieści. Żeby było bardziej zaskakująco (a raczej "zaskakująco"), nastolatka owa przez rok od tego momentu przebywa w miejscu, które trudno zlokalizować.
Jeszcze jak dodam, że społeczność jest mała i wcielana jest w życie zasada "jeden za wszystkich", a najbardziej bolą i szokują krzywdy wyrządzone dziecku, to... to już po prostu wszystko wiadomo. W książce jest absolutnie nie inaczej, czytelnik bardzo łatwo domyśla się zakończenia i naprawdę nie widzę powodu, aby ktokolwiek miał tę książkę czytać. Nie ma nic gorszego niż przewidywalny kryminał. Okładkę dodaję tylko ku przestrodze: NIE CZYTAĆ!
Afrykańska historia z amerykańskim zakończeniem
Film "Niewolnica" obejrzeliśmy z mężem zupełnie przypadkowo, leciał, bo leciał, by w końcu nas w pewien sposób wciągnąć. Jest to historia Afrykanki, która wiodła szczęśliwe życie, była księżniczką plemienia. W dzieciństwie zostaje jednak porwana i sprzedana, by zostać właśnie tytułową niewolnicą. I tak miała szczęście, że nie trafiła jako dawca narządów lub do burdelu. Miała być pomocą domową, a właściwie kompleksowym robotem kuchennym, już od momentu porwania, czyli dzieciństwa, znęcano się nad nią, zmuszano do katorżniczej pracy. Jej ojciec jednak nigdy nie zwątpił w ocalenie córki i kiedy byli bardzo blisko siebie... dziewczyna zostaje wywieziona do Londynu, gdzie czeka ją taki sam, lub nawet gorszy los. Udaje jej się jednak uciec, a to na skutek tego, iż wynosząc śmieci, spotyka czarnoskórego, który okazuje się... jej rodakiem. Tak, to naprawdę bardzo prawdopodobne. Oczywiście dziewczyna ucieka i wraca do ojca. No nie jest to film, który należy oceniać w kategoriach artystycznych, ponieważ ma spełniać funkcję jedynie edukacyjną, zwracać uwagę na jakiś problem. Niestety, zakończenie pod tym względem jest naprawdę żałosne. Bo myślimy sobie, że to tak się dzieje, że każdy niewolnik zostaje cudem wyswobodzony. Uważam, że dużo mocniej w pamięci utkwiłoby mi, gdyby ta POSTAĆ (nie życzę nikomu takiego losu, mówimy o filmie fabularnym, nie dokumencie) nie skończyła dobrze, gdyby nie udało jej się przetrwać. Dlatego odczucia mam niezbyt pozytywne i również nie polecam, a problem niewolnictwa, na który film próbuje zwrócić uwagę, jej dość znany, często można spotkać w prasie czy dokumentach doniesienia o tym zagadnieniu. Mnie samej do tej pory dręczy raport w jakiejś gazecie, dotyczący niewolnictwa w Europie. Dzieci upośledzone umysłowo z biednych krajów sprzedawane tylko po to, żeby zaspokoić seksualne żądze najgorszych dewiantów. Dzieci, które są tylko mięsem, narzędziem, sprowadzone do naczynia na wszelkie ohydztwa. Ten film na pewno zapomnę. Tego artykułu - nigdy.
Spartacus - Blood and Fuck
Zaczęliśmy oglądać z mężem serial Spartacus, i o ile fabuła jego jakoś miażdżąco mnie nie wciąga, o tyle wizualnie jest świetny, chociaż do tej estetyki trzeba przywyknąć. Plenery generowane komputerowo nie jawią mi się jako kiczowate, jak na początku oglądania, lecz po prostu widzę w tym celowy zabieg. No i kolor krwi - czerwony, tak czerwony, jak w komiksach. Chociaż serial ten ma podtytuł "Blood and Sand", ten nadany przeze mnie jest dużo bardziej adekwatny i chyba nie muszę tłumaczyć, co mam na myśli. Pokazuje to jednak zapotrzebowanie na takie ostre sceny przemocy i seksu. To takie nasze współczesne igrzyska.
Mroczno i nieprzyjemnie, czyli kryminał taki, jak należy.
No wreszcie! Wiedziałam, że ta książka mnie nie zawiedzie i się nie pomyliłam. Kolejny z serii o Thorze kryminał Yrsy "Spójrz na mnie" zapragnęłam przeczytać, jak tylko zobaczyłam opis. Rzeczywiście, wszystko tutaj jest na miejscu, i sprawia, że pisarstwo Yrsy trzyma jednak poziom, poza oczywiście beznadziejną pozycją omawianą powyżej. W książce tej mamy bardzo zawikłaną zagadkę, której rzeczywiście widz się nie domyśla, wątpliwości piętrzą się lawinowo, a do tego ten dreszczyk... tu nawiedzony dom, tam tajemniczy sms, z telefonu, który trudno namierzyć... Nie będę się dłużej rozwodzić i chociaż nie jest to powieść idealna, to jednak bardzo wciągająca. Lecz ma jedno bardzo poważne "ale". Mianowicie klimat. Skandynawskie kryminały kocha się dlatego, że są mroczne nie tylko przez fabułę, lecz także mroczne jest całe otoczenie. W tej książce tego brak, i to brak odczuwalnie. Kiedy Thora wchodzi w zgliszcza spalonego szpitala psychiatrycznego, który pochłonął sporo ofiar... oślepia ją piękne słońce. Nie! Przyroda powinna być mroczna, powinna wtedy podkreślać nastrój. Przykładów takich jest mnóstwo. Niemniej jednak polecam. Książka ta jest ciekawa również ze względu na tło wydarzeń - dzieje się podczas kryzysu finansowego na Islandii, dowiadujemy się sporo o życiu mieszkańców w tamtym okresie. No i w pewnym sensie wskazuje na problem niepełnosprawności, ich życia, pracy z nimi. Polecam, godziny spędzone na tej powieści będą przyjemne (z dreszczykiem, chociaż "Weź moją duszę" podobał mi się dużo, dużo bardziej), a może w pewnym niewielkim sensie i pożyteczne.
Kryminał bubel czyli Yrsa, zawiodłaś mnie
Wspomniałam ostatnio, że dopadnę w ręce kryminały Yrsy Sigurdardottir, której powieść "Weź moją duszę" bardzo mi się podobała. Niestety, z kolejną częścią cyklu czyli "W proch się obrócisz" jest zupełnie odwrotnie. Nie podobała mi się nadzwyczajnie, a nawet uważam, że to jeden z gorszych kryminałów, jakie czytałam. Dlaczego? I teraz Czytelnikowi, który zechce przeczytać ten bubel Yrsy, do czego absolutnie nie namawiam, radzę, by opuścił wzrokiem kilka linijek, gdyż nie mam zamiaru taić tej nieudolnej fabuły.
Rzecz zaczyna się bardzo intrygująco. W miejscowości, w której w latach 70. XX wieku doszło do wybuchu wulkanu trwają prace archeologiczne, by wydobyć domy spod lawy. W piwnicy jednego z domów zostają znalezione zwłoki oraz głowa, schowana do pudła.
Sprawa, którą prowadzi znana już Czytelnikom prawniczka Thora, wydaje się zagmatwana przez jakieś, no niech będzie 100 stron. Reszta to już tylko nieudolne owijanie w bawełnę i wydłużanie stron na siłę. Wielu rzeczy nie tylko się domyślałam, ale wściekałam się wręcz, że autorka tak długo i topornie każe dochodzić Thorze do oczywistych wniosków.
Mamy więc ciała (razem z głową, bez korpusu, ale za to z genitaliami w ustach) czwórki brytyjskich marynarzy. Mamy zmarłą pielęgniarkę, której postać bezpośrednio nawiązuje do ciał. Pielęgniarka ta jest bardzo zaangażowana w pomoc ofiarom gwałtu. Dowiadujemy się również stosunkowo na początku powieści, iż w noc wybuchu wulkanu doszło do szkolnej biby, na której większość uczniów straszecznie się spiła, a rzeczona pielęgniarka, oczywiście jako nastolatka, musiała iść sama do domu przez port, w którym (już po zaginięciu marynarzy), znaleziono ślady krwi, a marynarze przepadli bez wieści. Żeby było bardziej zaskakująco (a raczej "zaskakująco"), nastolatka owa przez rok od tego momentu przebywa w miejscu, które trudno zlokalizować.
Jeszcze jak dodam, że społeczność jest mała i wcielana jest w życie zasada "jeden za wszystkich", a najbardziej bolą i szokują krzywdy wyrządzone dziecku, to... to już po prostu wszystko wiadomo. W książce jest absolutnie nie inaczej, czytelnik bardzo łatwo domyśla się zakończenia i naprawdę nie widzę powodu, aby ktokolwiek miał tę książkę czytać. Nie ma nic gorszego niż przewidywalny kryminał. Okładkę dodaję tylko ku przestrodze: NIE CZYTAĆ!
Afrykańska historia z amerykańskim zakończeniem
Film "Niewolnica" obejrzeliśmy z mężem zupełnie przypadkowo, leciał, bo leciał, by w końcu nas w pewien sposób wciągnąć. Jest to historia Afrykanki, która wiodła szczęśliwe życie, była księżniczką plemienia. W dzieciństwie zostaje jednak porwana i sprzedana, by zostać właśnie tytułową niewolnicą. I tak miała szczęście, że nie trafiła jako dawca narządów lub do burdelu. Miała być pomocą domową, a właściwie kompleksowym robotem kuchennym, już od momentu porwania, czyli dzieciństwa, znęcano się nad nią, zmuszano do katorżniczej pracy. Jej ojciec jednak nigdy nie zwątpił w ocalenie córki i kiedy byli bardzo blisko siebie... dziewczyna zostaje wywieziona do Londynu, gdzie czeka ją taki sam, lub nawet gorszy los. Udaje jej się jednak uciec, a to na skutek tego, iż wynosząc śmieci, spotyka czarnoskórego, który okazuje się... jej rodakiem. Tak, to naprawdę bardzo prawdopodobne. Oczywiście dziewczyna ucieka i wraca do ojca. No nie jest to film, który należy oceniać w kategoriach artystycznych, ponieważ ma spełniać funkcję jedynie edukacyjną, zwracać uwagę na jakiś problem. Niestety, zakończenie pod tym względem jest naprawdę żałosne. Bo myślimy sobie, że to tak się dzieje, że każdy niewolnik zostaje cudem wyswobodzony. Uważam, że dużo mocniej w pamięci utkwiłoby mi, gdyby ta POSTAĆ (nie życzę nikomu takiego losu, mówimy o filmie fabularnym, nie dokumencie) nie skończyła dobrze, gdyby nie udało jej się przetrwać. Dlatego odczucia mam niezbyt pozytywne i również nie polecam, a problem niewolnictwa, na który film próbuje zwrócić uwagę, jej dość znany, często można spotkać w prasie czy dokumentach doniesienia o tym zagadnieniu. Mnie samej do tej pory dręczy raport w jakiejś gazecie, dotyczący niewolnictwa w Europie. Dzieci upośledzone umysłowo z biednych krajów sprzedawane tylko po to, żeby zaspokoić seksualne żądze najgorszych dewiantów. Dzieci, które są tylko mięsem, narzędziem, sprowadzone do naczynia na wszelkie ohydztwa. Ten film na pewno zapomnę. Tego artykułu - nigdy.
Spartacus - Blood and Fuck
Zaczęliśmy oglądać z mężem serial Spartacus, i o ile fabuła jego jakoś miażdżąco mnie nie wciąga, o tyle wizualnie jest świetny, chociaż do tej estetyki trzeba przywyknąć. Plenery generowane komputerowo nie jawią mi się jako kiczowate, jak na początku oglądania, lecz po prostu widzę w tym celowy zabieg. No i kolor krwi - czerwony, tak czerwony, jak w komiksach. Chociaż serial ten ma podtytuł "Blood and Sand", ten nadany przeze mnie jest dużo bardziej adekwatny i chyba nie muszę tłumaczyć, co mam na myśli. Pokazuje to jednak zapotrzebowanie na takie ostre sceny przemocy i seksu. To takie nasze współczesne igrzyska.
Mroczno i nieprzyjemnie, czyli kryminał taki, jak należy.
No wreszcie! Wiedziałam, że ta książka mnie nie zawiedzie i się nie pomyliłam. Kolejny z serii o Thorze kryminał Yrsy "Spójrz na mnie" zapragnęłam przeczytać, jak tylko zobaczyłam opis. Rzeczywiście, wszystko tutaj jest na miejscu, i sprawia, że pisarstwo Yrsy trzyma jednak poziom, poza oczywiście beznadziejną pozycją omawianą powyżej. W książce tej mamy bardzo zawikłaną zagadkę, której rzeczywiście widz się nie domyśla, wątpliwości piętrzą się lawinowo, a do tego ten dreszczyk... tu nawiedzony dom, tam tajemniczy sms, z telefonu, który trudno namierzyć... Nie będę się dłużej rozwodzić i chociaż nie jest to powieść idealna, to jednak bardzo wciągająca. Lecz ma jedno bardzo poważne "ale". Mianowicie klimat. Skandynawskie kryminały kocha się dlatego, że są mroczne nie tylko przez fabułę, lecz także mroczne jest całe otoczenie. W tej książce tego brak, i to brak odczuwalnie. Kiedy Thora wchodzi w zgliszcza spalonego szpitala psychiatrycznego, który pochłonął sporo ofiar... oślepia ją piękne słońce. Nie! Przyroda powinna być mroczna, powinna wtedy podkreślać nastrój. Przykładów takich jest mnóstwo. Niemniej jednak polecam. Książka ta jest ciekawa również ze względu na tło wydarzeń - dzieje się podczas kryzysu finansowego na Islandii, dowiadujemy się sporo o życiu mieszkańców w tamtym okresie. No i w pewnym sensie wskazuje na problem niepełnosprawności, ich życia, pracy z nimi. Polecam, godziny spędzone na tej powieści będą przyjemne (z dreszczykiem, chociaż "Weź moją duszę" podobał mi się dużo, dużo bardziej), a może w pewnym niewielkim sensie i pożyteczne.
poniedziałek, 11 czerwca 2012
Prezent idealny
O przeczytaniu książki, która będzie tematem tego posta, po prostu marzyłam. Czytałam mnóstwo recenzji na blogach czy w prasie i nikt nie wypowiedział się o niej źle. Postanowiłam więc uczcić swój pierwszy tytuł naukowy (tak tak, ciocia Margaryna jest magistrem) i... kupić ją szwagrowi na urodziny, by samej wcześniej przeczytać. Proszę przyznać, że takiej niecnej przebiegłości nikt by się nie spodziewał!
Mowa o reportażu Barbary Demick "Światu nie mamy czego zazdrościć".
I nawet nie będę się wiele rozpisywać. Rzecz dotyczy Korei Północnej, autorka dotarła do sześciorga uciekinierów z tego kraju i opowiada ich losy. Wstrząsająca lektura. Wstrząsające uczucia w trakcie czytania i podejrzewam, że zawsze już w pewnym sensie ta książka będzie we mnie siedzieć. Bo jest o kraju, w którym życie jest po prostu beznadziejne. Dosłownie - bez nadziei na lepszy los. A z drugiej strony ukazuje, że człowiek zrobi wszystko, by przetrwać.
Jest to też książka o morderczym i całkowicie zdehumanizowanym reżimie. I tutaj wiele zastanawia - to, że ci ludzie naprawdę w niego wierzą, naprawdę chłoną słowa władzy. Ale jak mają nie chłonąć, kiedy szczelna kurtyna zasłania im cały świat? Co by było, gdyby nasze teraz okazało się bujdą, złudą, manipulacją?
Nie jest to zbyt eleganckie, żeby kupować komuś prezent "dla siebie", fakt, przyznaję. Ale jest ta książka najlepszym prezentem, który otwiera oczy i pozwala przeżyć mnóstwo bardzo niejednoznacznych uczuć. Polecam gorąco.
Mowa o reportażu Barbary Demick "Światu nie mamy czego zazdrościć".
I nawet nie będę się wiele rozpisywać. Rzecz dotyczy Korei Północnej, autorka dotarła do sześciorga uciekinierów z tego kraju i opowiada ich losy. Wstrząsająca lektura. Wstrząsające uczucia w trakcie czytania i podejrzewam, że zawsze już w pewnym sensie ta książka będzie we mnie siedzieć. Bo jest o kraju, w którym życie jest po prostu beznadziejne. Dosłownie - bez nadziei na lepszy los. A z drugiej strony ukazuje, że człowiek zrobi wszystko, by przetrwać.
Jest to też książka o morderczym i całkowicie zdehumanizowanym reżimie. I tutaj wiele zastanawia - to, że ci ludzie naprawdę w niego wierzą, naprawdę chłoną słowa władzy. Ale jak mają nie chłonąć, kiedy szczelna kurtyna zasłania im cały świat? Co by było, gdyby nasze teraz okazało się bujdą, złudą, manipulacją?
Nie jest to zbyt eleganckie, żeby kupować komuś prezent "dla siebie", fakt, przyznaję. Ale jest ta książka najlepszym prezentem, który otwiera oczy i pozwala przeżyć mnóstwo bardzo niejednoznacznych uczuć. Polecam gorąco.
piątek, 8 czerwca 2012
Kryminalne doznania za 5 złotych, czyli jak zrobić czytelnika w jajo.
W jednej z sieci księgarni są stałe regały z książkami do 20 zł. Jest to jeden z najmilszych punktów w molochu zwanym Millenium Hall, w którym można przepaść bez reszty (w MH można przepaść bez reszty, to fakt, ale w owej księgarni również). Kto bowiem nie uwielbia TANIOŚCI?? Zakupiłam więc, po taniości, kryminał o tytule "Pokuta" niejakiego Olle Lonnaneus'a. Przyznaję, skusiła mnie okładka, którą po prostu uwielbiam. Miałam nadzieję, że książka również taka będzie - mglista, mroczna, tajemnicza.
Sceptycznie reaguję na stwierdzenia takie, jak poniższe (notka biograficzna o autorze):
"Olle Lönnaeus
Mówią o nim kolejny Stieg Larsson… tylko, że lepszy. Popularność jego twórczości w Europie rośnie z każdym miesiącem. Znają go już czytelnicy ze Szwecji i z Włoch, wkrótce poznają Ci z Niemiec i Dani. Obecnie debiutuje w Polsce."
Tekst typu: Stieg Larrson, tylko lepszy, wydaje mi się kompletnie bezsensowny - to bezczelne żerowanie na czyjejś popularności i już.
Czyli już na starcie mamy 1:1 - świetna okładka, beznadziejny tekst z tyłu.
Mecz się więc zaczyna.
Pierwsza połowa: nudy jak flaki z olejem.
Druga połowa: Jeszcze gorzej.
W zasadzie to tyle, ale ciekawskich poinformuję nieco o treści. Czterdziestoletni Konrad powraca do swojej rodzinnej miejscowości, gdyż zostali zamordowani jego adopcyjni rodzice. Jest podejrzanym, postanawia jednak rozwiązać sprawę na własną rękę, chcąc również rozwikłać zagadkę śmierci biologicznej matki. Ehh. Może się wydawać, że treść jest w miarę interesująca, ale wykonanie nie porywa.
Ale jest jeszcze jeden dodatkowy smaczek. Wydawca informuje, iż książka jest zakropiona czarnym humorem. I ja nie wiem, czy ja nie umiem czytać, czy nie mam poczucia humoru, ale absolutnie nic śmiesznego w niej nie było.
Nie polecam, kompletnie nie polecam, przede wszystkim dlatego, że wydawca robi w bambuko, co nie jest oczywiście niczym nowym, ale żeby aż tak wstrętnie kłamać, to wstyd i żenada. Bo jeżeli pisze, że lepszy niż Larsson, to niech ktoś prosto i jasno powie "A w czym lepszy?".
I jeszcze jeden smaczek: kolejny kryminał, który ukazuje związki Skandynawów z nazimem - ciekawe tło, już nie pierwsze. Związki kryminału i niezbyt chlubnych kart historii skandynawskiej ukazuje chociażby Larsson (rodzina Vangerów), Irsa Sigurdardottir czy Camilla Lackberg.
To interesujące, czy romans Szwedów z Hitlerem rzeczywiście był tak intensywny i długotrwały, czy to tylko przejaskrawienie na rzecz fabuły.
No dobra, przyznaję, coś niecoś wiem, ale polecam Czytelnikom zagłębić się w te rejony historii, są bardzo, bardzo ciekawe.
Sceptycznie reaguję na stwierdzenia takie, jak poniższe (notka biograficzna o autorze):
"Olle Lönnaeus
Mówią o nim kolejny Stieg Larsson… tylko, że lepszy. Popularność jego twórczości w Europie rośnie z każdym miesiącem. Znają go już czytelnicy ze Szwecji i z Włoch, wkrótce poznają Ci z Niemiec i Dani. Obecnie debiutuje w Polsce."
Tekst typu: Stieg Larrson, tylko lepszy, wydaje mi się kompletnie bezsensowny - to bezczelne żerowanie na czyjejś popularności i już.
Czyli już na starcie mamy 1:1 - świetna okładka, beznadziejny tekst z tyłu.
Mecz się więc zaczyna.
Pierwsza połowa: nudy jak flaki z olejem.
Druga połowa: Jeszcze gorzej.
W zasadzie to tyle, ale ciekawskich poinformuję nieco o treści. Czterdziestoletni Konrad powraca do swojej rodzinnej miejscowości, gdyż zostali zamordowani jego adopcyjni rodzice. Jest podejrzanym, postanawia jednak rozwiązać sprawę na własną rękę, chcąc również rozwikłać zagadkę śmierci biologicznej matki. Ehh. Może się wydawać, że treść jest w miarę interesująca, ale wykonanie nie porywa.
Ale jest jeszcze jeden dodatkowy smaczek. Wydawca informuje, iż książka jest zakropiona czarnym humorem. I ja nie wiem, czy ja nie umiem czytać, czy nie mam poczucia humoru, ale absolutnie nic śmiesznego w niej nie było.
Nie polecam, kompletnie nie polecam, przede wszystkim dlatego, że wydawca robi w bambuko, co nie jest oczywiście niczym nowym, ale żeby aż tak wstrętnie kłamać, to wstyd i żenada. Bo jeżeli pisze, że lepszy niż Larsson, to niech ktoś prosto i jasno powie "A w czym lepszy?".
I jeszcze jeden smaczek: kolejny kryminał, który ukazuje związki Skandynawów z nazimem - ciekawe tło, już nie pierwsze. Związki kryminału i niezbyt chlubnych kart historii skandynawskiej ukazuje chociażby Larsson (rodzina Vangerów), Irsa Sigurdardottir czy Camilla Lackberg.
To interesujące, czy romans Szwedów z Hitlerem rzeczywiście był tak intensywny i długotrwały, czy to tylko przejaskrawienie na rzecz fabuły.
No dobra, przyznaję, coś niecoś wiem, ale polecam Czytelnikom zagłębić się w te rejony historii, są bardzo, bardzo ciekawe.
Subskrybuj:
Posty (Atom)