Wiele ciekawych czy kontrowersyjnych tematów toczy się przez posty polskich blogerów. A to o tym, czy Kasia Tusk zasadnie wyrasta na ikonę mody (chociaż ten temat ostatnio już ucichł). A to naśmiewanki jednych blogerek z drugich. Czy wreszcie, wprawa WF-u i cięta (diabelsko przy tym precyzyjna) riposta chłopsków z MLH.
Tym żyje spora część blogosfery.
Ja jednak chciałam się wypowiedzieć kompletnie nie o tym. Ani też nie o tym, że musiałam ostatnio zakupić pierwszy krem przeciwzmarszczkowy. Ani nie o tym, że kupiłam fajną sukienkę na szmatach. Również nie będę pisać (po raz kolejny), że bolą mnie migdałki. Nie.
Mój dzisiejszy post będzie nietypowy jak na blogosferę, ponieważ nigdy w swojej czytelniczej karierze nie natrafiłam na podobny. Kieruje mną jednak cicha potrzeba wypowiedzenia tego, co mi leży (dosłownie) na sercu i chcę lojalnie uprzedzić, że będzie sentymentalnie. I smutno.
Dzisiaj będę pisać o psie. Tak, o psie, nikt nie ma zwidów.
Pamiętam, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam Rudą. Pamiętam to dlatego, ponieważ myślałam, że to... lis. Okazało się, że w okolicy pojawił się bezpański pies. Ot, kolejny. Jakoś tak się jednak złożyło, że zaczęłyśmy z Mamą rzucać jej jedzenie, a ona zaczęła podchodzić do nas coraz bliżej. Pamiętam też, kiedy po raz pierwszy dała się pogłaskać - po kilku miesiącach od kiedy zaczęła przychodzić pod nasz dom.
Ruda była bardzo nieufna. Nie była szczeniakiem, miała 4-5 lat i musiała być porządnie bita, zawsze uciekała, kiedy widziała, że trzymamy coś w ręce.
Nic nie przynosiło jednak większej satysfakcji, niż obserwowanie, jak powoli zaczyna nam ufać, podchodzić coraz bliżej, dawać się głaskać. Z czasem, długim czasem, Ruda stała się pełnoprawnym domownikiem. Krnąbrnym, upartym, nigdy nie do końca podporządkowanym - chodziła swoimi drogami, nigdy na smyczy, zawsze jednak łagodna.
Oprócz tego, że miała miskę pełną jedzenia i wody nikt nigdy nie podniósł na nią głosu (a tym bardziej ręki!), z resztą nie trzeba było, to był naprawdę mądry pies. Na jej upór mawiałyśmy tylko z Mamą: "Ruda, ty głupolu, no wejdźże wreszcie". I ten głupol i tak właził, kiedy mu pasowało.
Jak łatwo się domyślić, Ruda zdechła, wczoraj w nocy. I cóż chciałam powiedzieć? Że głupio przyznać, bo tyle ważnych spraw - wojny, głód, nędza, bezrobocie, choroby, hospicja - ale kochałam tego psa, tak jak można kochać psy. Jeżeli ktoś zechce powiedzieć: "Olaboga, pies jej zdechł i się żali", to zapewne będzie miał rację. Ale myślę, że znajdą się czytelnicy, którzy po przeczytaniu tej notki przypomną sobie to smutne uczucie, kiedy musieli się pogodzić z taką stratą i wiedzą, że nie jest to taka błahostka, rzecz kompletnie bez znaczenia. Wiadomo, że zwierzęcia nie opłakuje się tak samo, jak człowieka. Ale jak nie tęsknić, kiedy zawsze po powrocie do domu taki rudy włochacz witał z daleka, domagał się pieszczot, zawsze się cieszył na widok?
Tak. Powroty do domu straciły nutkę pewnego uroku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz