Jeżeli ktokolwiek myślał, że opis najdziwniejszego wesela wyszedł spod pióra Wyspiańskiego, to moim skromnym zdaniem srogo się pomylił.
Otóż najdziwniejsze wesele jest ukazane w "Melancholii" Larsa von Triera.
I w tym miejscu czas na dygresję - von Trier, o czym już kiedyś wspominałam, należy do grona moich ulubionych reżyserów, ale pod pewnymi warunkami - dozuję sobie jego filmy, wnikliwie analizując, czy chcę je zobaczyć, czy nie. Na "Antychrysta" jeszcze nie przyszedł czas. Ale po "Tańcząc w ciemnościach", "Przełamując fale" i "Dogville" jest dla mnie geniuszem i wizjonerem, który przy minimum środków potrafi wykrzesać maksymalne emocje, wręcz hiper - emocje. Każdy z tej wielkiej trójki film jest dla mnie jednakowo ważny, siedzi mi w głowie i gra na strunach mojej wyobraźni.
"Melancholia" musiała poczekać, aż znajdę w sobie gotowość do podjęcia gry z von Trierem, aż będę miała ochotę rozpamiętywać i nie spać w nocy, analizując obrazy z kolejnego dzieła.
Jednakże było zupełnie przeciwnie. Film ten nużył mnie od pierwszej do ostatniej minuty. Zaczyna się monumentalnym wstępem, w którym dowiadujemy się końcówki.
Wesele. Piękny zamek, otoczony polami golfowymi, sąsiadujący z jeziorem. Piękna i szczęśliwa panna młoda. Przystojny (ba! superprzystojny!) pan młody. Przepych.
Niby wszystko jest, jak powinno być, ale coś jest nie tak. Pani młodej (w tej roli naprawdę świetna Kirsten Dunst) szybko opada entuzjazm, widzimy, jak powoli stacza się w ramiona depresji, tak naprawdę nie ma i chyba nie miała ochoty na ślub, nieustannie powtarza "jak bardzo się stara" by w końcu zdradzić męża z przygodnym chłopkiem i patrzeć, jak mąż odchodzi na dobre. Tak. To wszystko to akcja jednego wieczoru. Niby wiele, a flaki z olejem (rym nieprzypadkowy).
Druga część dzieje się jakiś czas później. Była pani młoda nadal ma depresję, mieszka u swojej siostry i jej męża i syna w tym pięknym zamku, w którym odbyło się to urocze wesele. Do Ziemi zbliża się planeta , Melancholia. Początkowo jej lot ma ominąć ziemię, ale na końcu wszyscy giną. Ludzkość, znaczy się. Wszyscy w sensie absolutnie dosłownym.
Uff, na samo wspomnienie chce mi się spać...
Naprawdę ten film oceniam jako katastrofalnie słaby. Nie wzbudził we mnie absolutnie żadnych emocji. Nic mnie w nim nie interesowało i gdyby nie przekora, wyłączyłabym po 45 minutach. Przy końcu poczułam ulgę, że te dwie siostry zmiotło z powierzchni ziemi.
Kiedy przeczytałam informację, że von Trier pracuje z taką obsadą, o takiej tematyce - byłam zachwycona i czułam najwyższy stopień ciekawości. Całość okazała się najwyższym stopniem rozczarowania.
Gdybym powiedziała, że wszystko w obrazie było złe, to grubo bym skłamała. Naprawdę fantastyczne aktorstwo. Dunst w roli staczającej się w depresji pani młodej - mistrzostwo świata.
Zdjęcia - naprawdę piękne, ale z tym akurat mam problem - lubiłam ascezę wykonawczą von Triera - surowość, wręcz naturalizm, brak muzyki, a w "Dogville" hiper - umowność. Ten przepych wręcz wykonawczy nie był mi potrzebny. Zachwycił, ale to jeszcze za mało.
Aha. I jest jeszcze opcja i to spora, że ja tego filmu po prostu nie rozumiem. Chętnie posłucham co widzowie mają na jego temat do powiedzenia.
P.S. Na Sci - Fi, na którym nigdy jeszcze nie widziałam czegoś, o czym można powiedzieć "normalny" lub "przyzwoity" film, leci akurat taki, w którym szukają czaszki Schillera. Nie mam pojęcia co to, ale brzmi dobrze! Chwytać za piloty i zmieniać kanał!
Ooo! Padło nazwisko Goethe! Węszę kosmiczny spisek, transcendencję i mistyczny atrybut, np. sarkofag jakiegoś tajnego członka tajnego stowarzyszenia, który rozwikła tajemnice (wszystkie tajemnice!) ludzkości.
Dziękuję za informację o tym filmie. Szukając recenzji odnośnie tego filmu nie mogłam znaleźć nawet wzmianki na jakimkolwiek blogu :) Niestety jeszcze nie oglądałam, ale jak zaliczę ten film obiecam podzielić się wrażeniami :)
OdpowiedzUsuń