poniedziałek, 14 listopada 2011

What a mess, Mr. Anderson

Pamiętam po dziś dzień, kiedy wiele lat temu mój brat wrócił z kina i pół nocy opowiadał mi o filmie, który nim wstrząsnął (bo zwykłe słowo "poruszył" jest absolutnie nie na miejscu), myślał o nim jeszcze bardzo długo, zachowując obrazy i fabułę w pamięci na jawie i w snach. Tym fenomenem był Matrix.
Kiedy ja go obejrzałam czułam dokładnie to samo, podobnie jak całe rzesze innych fanów, ba! maniaków. Śmiało mogę powiedzieć, że w tamtym okresie oglądałam Matrixa naprawdę kilkanaście razy, bez cienia znużenia, nawet za każdym razem z taką samą fascynacją, ciągle odkrywając nowy dialog, wątek, coś, czego nie dostrzegałam wcześniej.
Film ten to szczególny fenomen - chociaż jest science - fiction, obfituje w formalną niesamowitość, a przede wszystkim - dowodzi istnienia czegoś, o czym marzą uśpione w letargu codzienności dusze - oferuje rzeczywistość równoległą, świat "po przebudzeniu" - to szalenie atrakcyjna wizja, nieprawdaż? Uwolnić się od nudnego i rozczarowującego "teraz", przestać żyć w systemie, zacząć żyć naprawdę. Jakkolwiek banalnie to nie brzmi, film ten miał siłę, pozwalał uwierzyć w serwowany w nim świat, wierzyć choćby na chwilę i bajkowo, ale jednak.
TVN Siedem przypominał przez ostatnie całą Trylogię i jeżeli wspomnianą pierwszą część obejrzę zapewne nieraz (już z delikatnie ironicznym wykrzywieniem ust, nie zatracając się w jakiś fantazmatach, jak za szczenięcych lat), to kolejne części mogę nazwać tylko jednym słowem - bullshit.
Nawet powiem szczerze - nie odróżniam części drugiej od trzeciej, nie wiem dokładnie które wątki pojawiają się w której części. Wiem jedno - chaos, bałagan i zdecydowany przerost formy nad treścią. Mamy cały świat maszyn, wojny, walki, bunty, rebelie i rewolucje oraz postać wybrańca. Cały scenariusz wypowiadany jest z takim namaszczeniem, jakby układał się w słowa mitycznej Księgi (już dosłownie patos powoli zmiatał mnie z powierzchni ziemi! Wypowiadane u wyroczni kwestie są tak miałkie i żałosne, że dialogi w stylu "Neo: Co mam zrobić? Babka Wyrocznia: Doskonale wiesz, co masz zrobić. Neo: Czy mam tam iść? Babka Wyrocznia: Doskonale wiesz, że masz tam iść." były dla mnie nawet nie ciężkostrawne, tylko absolutnie niestrawne i musiałam przełączyć na Taniec z Gwiazdami - akurat Mongoł tańczył quick stepa więc się opłacało). Właściwie całe aktorstwo jest dokładnie takie - najwyższe rejestry patosu, troszkę więcej muzyki i odrobinę kwestii śpiewanych, a wyszłaby z tego opera! Kiedy widziałam na ekranie agenta Smitha to chciało mi się już po prostu wyć. Nie chodzi o "nie rozumiem" lecz "szkoda czasu na analizowanie tego".
Przerost formy nad treścią tyczy się również postaci - te mityczne nazwy może mają i sens, ale ja nawet nie mam ochoty zastanawiać się jaki. Kiedy podczas pierwszej części dokładnie zastanawiałam się nad znaczeniem imion, w drugiej i trzeciej - już mi się nie chciało.
Ponoć sceny walki i pościgi kosztowały majątek i były hiperdrogie. Wnoszą do filmu tylko tyle, że zabijają czas. Są efektowne, fakt, ale dla mnie na takiej samej zasadzie jak walki w filmach Stevena Segala oraz Chucka Norrisa.
Kończę już  post, zmęczona myślą o tych dwóch przytłaczających mój umysł częściach, które - powtórzę się - są przerostem formy nad treścią. Poniżej plakaty, który dokładnie oddają ten charakter - Serafin - karateka oraz elitarny zespół Twins w matrixowej stylistyce, pasujący charakterem do dwóch ostatnich części trylogii.  Czy coś więcej trzeba dodawać?



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz