Nie ukrywajmy. Każdy z nas chciałby się chwalić intelektualną wyżyną - że to niby słuchamy Brahmsa,czytujemy Biblię po hebrajsku , każda płyta Bjork jest dla nas rozkoszą intelektualną, awangardowe kino zostawiamy sobie na deser po ciężkim dniu, dbamy o piękną i poprawną polszczyznę, a zamiast natrętnych amerykańskich wtrąceń cytujemy poetów. Jea, right.
Pomimo słabości zjawisk kultury "wielkich", "intelektualnie wysokich" (oczywiście nie licząc słabości do kina klasy Z), czasami przychodzi taka chwila, że trzeba się po prostu dobrze pośmiać. Na taką okazję dobrze jest mieć dobrą komedię, jednakże o to w naszych ciężkich czasach trudno. Trudniej nawet, niż o dobry horror. Przede wszystkim dobra komedia:
- zaskakuje
- nie jest w cukierkowym, romantycznym stylu holiłudu, gdzie wiadomo, że ta Najpiękniejsza będzie z tym Najpiękniejszym, oczywiście po całej serii uroczych mniej lub bardziej pomyłek, które można też nazywać tragifarsami
- nie jest kloaczną opowiastką dla amerykańskich nastolatków
- i - co najważniejsze - BAWI
Sięgnęliśmy więc wczoraj z mężem po filmy w swej wymowie lekkie, aby się dobrze bawić. Nota bene mój mąż wyrasta powoli na pierwszoplanowego bohatera bloga:)
W każdym razie pierwszym obrazem był Shrek 4. Niezbyt śmieszny, ale kilka razy oczywiście z Osła i Puszka rechotaliśmy. To tyle na temat Shreka.
Drugi film - Zła kobieta. Och, i tu opis będzie dłuższy. Opowiada o nauczycielce, granej przez Cameron Diaz. Jest to zdecydowanie zła kobieta - na lekcjach uczniowie tygodniami oglądają filmy, ona pali trawkę, zbiera na operację biustu i, co nader istotne - nienawidzi swojej pracy. Kiedy okazuje się, że nauczyciel, którego uczniowie zdobędą najlepsze wyniki w teście stanowym, zostanie nagrodzony premią - zła kobieta bierze się do pracy. O fabule to by było na tyle, ale powiem szczerze - zaskoczył mnie ten film, i to pozytywnie. Okazał się łatwą i przyjemną rozrywką, z niestandardowo rozwiniętymi wątkami. Przystanę w tej kwestii na dłużej - przede wszystkim: zła kobieta jest naprawdę zła i nie powinniśmy jej lubić, a jednak lubimy. Jej kontrastem jest nauczycielka, która lubi swój zawód, traktuje go z powagą (może nadgorliwością nawet), złej nie lubi za ignorancję, czyli - "good guy", ale coś nam w tej rudej zgrzyta... No i Justin Timberlake jako deser, który za dystans do siebie powinien dostać Oscara, a piosenka przez niego wykonana powinna dostać Oscara też! Idiota pierwszorzędny:)
Reasumując - naprawdę na jesienną chandrę film godny polecenia - bez większych ambicji, początkowo nawet nudny, ale z niespodziewanym, chociaż jednak, happy endem i brylantowym Justinem T.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz