sobota, 25 lutego 2012

O historii

Pytania i wątpliwości dotyczące tematyki podejmowanej w tej notce targały mną naprawdę od bardzo dawna. Wychodzę bowiem z założenia, że Polacy nie potrafią rozmawiać o swojej historii. Albo popadają w mitotwórstwo, albo plugawo oskarżają siebie nawzajem. Mówię szczególnie o latach komunizmu. Po dziurki w nosie mam rozmów o stanie wojennym, których nie rozumiem; lustracji, z których nic nie wynika; bohaterstwa, które jest maksymalnie obrośnięte mitem.
Jest to historia tak młoda, że powinniśmy mieć jasność co do pewnych zdarzeń, faktów, związków przyczynowo-skutkowych. Moje pokolenie zdaje się mieć po dziurki w nosie tych głośnych haseł, tej "walki o prawdę", z której, przewrotnie, niewiele wynika. Pytam, kogo mogę, o to, jak to rzeczywiście było w tym stanie wojennym, w czasie PRLu. Moi Rodzice np. - Mama była już w grudniu '81 w ciąży z moim starszym bratem, więc jakoś tak te wydarzenia wojenne ją zajmowały, oczywiście, ale patrzyła na to przez inny pryzmat (żeby nie zamknęli szpitali). Mój tato, kolejarz, związany z Solidarnością, ale nigdy nie wysuwał się przed szeregi. Muszę dodać, że mieszkam w podkarpackiej wsi, którą w tamtym czasie jakoś ominęły wielkie zawieruchy, boje, strajki. I jakoś tak moi Rodzice, Dziadkowie, Teściowie nie cierpieli podczas tego czasu.
Widzimy w kinach, gazetach, książkach ludzi, którzy walczyli o wolność. Którzy odważnie, zuchwale, mężnie, podstępnie - na wszystkie możliwe sposoby - walczyli z systemem, w którym nie dało się normalnie żyć. Ale moje pytanie jest inne - dlaczego nie widzimy tych ludzi, którzy stali po drugiej strony barykady? Oskarża się agentów na wysokim szczeblu, to zrozumiałe. Nie mówi się jednak kompletnie nic o zwykłym milicjancie, zwykłym żołnierzu, zwykłym urzędniku - a przecież ktoś pilnował porządku, ktoś wtedy był wierny systemowi. Nagle jednak wszyscy zdają się o tym zapominać. Słyszałam jednostkowe historie o tym, że ten czy tamten byli wtedy w jakimś ZOMO ORMO czy Bóg wie czym jeszcze. Słyszałam historie, że byli okrutni, bezwzględni - donosili, pastwili się, potrafili bez skrupułów zmieniać na gorsze życie całych rodzin. Teraz historia ich nie dotyka, ręka sprawiedliwości po nich nie sięga, żyją sobie normalnie, spokojnie. Jestem ciekawa właśnie tego - czy ci, po drugiej stronie barykady, naprawdę wierzyli, że tamta rzeczywistość to najlepsza z możliwych opcja? Proszę mi wierzyć, daleka jestem od moralizatorstwa, od tego, żeby jednoznacznie osądzać. Wiem, jak łatwo jest dać się omamić, uwierzyć w coś i wierzyć w to bezkrytycznie. A polityka to temat wyjątkowo śliski, brudny. Jestem ciekawa. Nic więcej.

Z ciekawości tej sięgnęłam po "Kreta". Film, traktujący o przeszłości - bolesnej, trudnej, niewyjaśnionej. Takiej, o bohaterowie chcieliby zapomnieć. Opowiada historię młodego małżeństwa, Pawła i Ewy, mieszkającego u ojca Pawła, Zygmunta Kowala. Początek filmu jest ukazaniem relacji, jaka ich łączy. Paweł jest bardzo oddany ojcu. Widać to dokładnie, że łączy ich silna więź, męska czułość. Jego żona, Ewa, ambitna dziewczyna, kocha męża i teścia, jest dobrą mamą. Naprawdę - fajna, normalna rodzina. Bez patologii, bez niechęci, bez pozorów. U nich jednak przeszłość jest zupełnie inaczej zdefiniowana, niż w moim domu: tam to kategoria żywa, która nie przeminęła, która wymaga dopowiedzeń. Zygmunt Kowal stał na czele strajku. Jest uważany za bohatera. Ojciec Ewy zginął w czasie zamieszek z milicją, dziewczyna ciągle  w sądzie walczy o wskazanie i ukaranie winnych. Ziarno wątpliwości zostaje w rodzinie zasiane wtedy, kiedy wychodzi jakaś lojalka podpisana przez Zygmunta. Ten się broni: najpierw, że manipulacja; że "oni" chcą go wrobić; później "że musiał".

I czas na kolejną dygresję - najbardziej boję się słów "okazuje się". Coś jest, prowadzimy jakieś życie i nagle coś "się okazuje". To bardzo bolesne wyrażenie - bo dotyczy zarówno przeszłości, przyszłości i teraz.

I w rodzinie Kowalów coś się okazuje, ale nie wszyscy są pewni co, prawda nie jest jednoznaczna. Sąd, za sprawą tajemniczego świadka, uniewinnia Zygmunta, ale to bynajmniej nie jest koniec problemów i dalszego "okazywania się". Nie chcę zdradzać fabuły, bo polecam gorąco ten film - aby go poczuć, przeżyć, zastanowić się nad nim, bo jest nad czym. Jest to bardzo ważny, moim zdaniem, głos w sprawie przeszłości. Reżyser - debiutant odwalił kawał dobrej roboty. Pytania nie są zadawane nachalnie, bohater - nie jest jednoznaczny. Bardzo dobrze opowiedziana historia rodziny, która jest sobie oddana, rzeczywiście się kochająca. Rodziny, której trzeba bronić.
Ta opowieść pokazuje, jak trudne wtedy były czasy, przed jakimi wyborami musieli stawać ludzie, z jakimi problemami musieli się mierzyć.Zadaje też inne pytania: Czy Paweł zrobił dobrze? Moim zdaniem nie. Moim zdaniem nie musiał tego robić. A czego - to już niech oceni widz.

Teraz troszkę o stronie technicznej - która bardzo mi się podobała. Świetny Szyc, ale prześwietniejszy Marian Dziędziel. Wojciech Pszoniak - jestem pod wrażeniem - naprawdę jego rola zrobiła na mnie wrażenie - mroczny, tajemniczy, a nawet... zły, po prostu zły. Jedyne, co mi nie odpowiada to plakat. Plakat jest tragiczny, kompletnie, wcale i nic nie pasujący do klimatu. Po co Szyc ma garnitur, skoro w filmie ani jeden raz nie jest pod krawatem? Nawet jak idzie do sądu - to w bluzie. Chcieli, żeby wyszło amerykańsko - nie wiadomo po co.




Film ma naprawdę sporo wątków - część akcji dzieje się we Francji, co ukazuje współczesną emigrację. Bardzo ciekawa część. Pokazuje też bezpośrednio, jak młodzi ludzie podchodzą do polityki: jedna z epizodycznych postaci mówi wprost: pierdolę politykę. No trochę tak jest, że pierdolimy politykę. Paweł w pewnym momencie mówi wprost, że nie można ciągle patrzeć w przeszłość, że trzeba iść naprzód. Dla jego ojca to nie jest takie oczywiste.

Bardzo, bardzo ciekawy film, który gorąco polecam. Jakkolwiek banalnie to nie zabrzmi, to pokazuje również, na jakich dziwacznych, niestałych fundamentach opieramy nasze wszystko. Nasze nic.

czwartek, 23 lutego 2012

Jak pisać, żeby porządnie napisać.


Notka ta zacznie się od dygresji na tematy tak zwane osobiste. Książkę "Jak napisać pracę dyplomową" autorstwa Umberto Eco kupiłam z desperacji. Za trzy miesiące muszę oddać pracę magisterską, mam naprawdę cudowny temat, który niesamowicie mnie interesuje i wciąga, ale... wykonanie zawodzi. Styl naukowy to zupełnie inny styl niż każdy inny. Tak, jak bloga założyłam po to, żeby nauczyć się pisać - weryfikować swój styl, sprawdzać i oceniać sama siebie - tak nie mam żadnego odniesienia w stylu naukowym. Nie licząc licencjatu, obronionego wprawdzie na piątkę, jednakże kompletnie mnie nie satysfakcjonującego, nie mam żadnej wprawy w pisaniu stylem naukowym. Nauczono nas, studentów, robić przypisy, sporządzać bibliografię, wiemy wiele o metodologii (która stała się jednym z moich ulubionych działów tematycznych na studiach), wiemy też nawet co w tej pracy ma się znaleźć i w jakiej kolejności, mamy naprawdę dobrych promotorów, ale... dlaczego czasem coś zawodzi? Mnie zawodzi charakter - jestem bałaganiarą, nienawidzę (po prostu nienawidzę) robić notatek, nie mam do tego kompletnie cierpliwości. Ledwo zacznę coś czytać - sięgam po coś innego - nie z nudy nawet, ale z chęci chłonięcia wszystkiego naraz, z jakiejś "nadgorliwej ciekawości". Tak samo wyglądają rozdziały mojej pracy - gdyby analizował je psychoanalityk - wiele by się o mnie dowiedział - że chaos, że skróty myślowe, że powtórzenia, że brak logiki.

"Poprosiłam" więc o pomoc jeden z największych umysłów humanistycznych na świecie - autorytetu Umberto Eco nikt nie śmie kwestionować. Uważam go za pisarza totalnego, humanistycznego Midasa - co by nie napisał - czy rozprawę naukową, czy lekki (tylko w formie, nie w treści!) esej, czy powieść, czy wreszcie poradnik dla humanistów - jest perfekcyjnie. "Jak napisać pracę dyplomową" czyta się wspaniale. Autor, bez żadnego najmniejszego przynudzania, instruuje czytelnika o tym, jak zbierać materiały, bibliografię, jak segregować notatki. Wszystko jest przejrzyste, systematyczne, styl - jasny, żywy, strony uciekają nie wiadomo kiedy. Tylko jednak czy jest to książka potrzebna "mnie"? I tak, i nie. Tak, ponieważ: jest świetnie napisana (co powtarzam po raz trzeci lub czwarty) a obcowanie z perfekcyjnym językiem jest przyjemnością samą w sobie; Eco pokazuje też, jak ważny jest porządek, klarowność - że notatki trzeba segregować, sporządzać fiszki, wszystko porządnie opisywać, żeby nie tylko napisać pracę magisterską, ale aby posłużyły nam jeszcze dłużej. To dla mnie ważna lekcja. Zasadę Herkulesa Poirot - porządek i metoda - powinno się wcielać zawsze.
Ale polecam ją przede wszystkim studentom studiów humanistycznych,  niekoniecznie polonistom - moja koleżanka, studiująca wychowanie wczesnoszkolne i przedszkolne, nie miała kompletnie, przed zasiadaniem do pisania licencjatu, pojęcia o przypisach. Promotor dał im zdawkową notkę, jakiś świstek ksero i... radźcie sobie sami. A przecież rozbudowane przypisy, polemika stanowisk naukowych, to największa frajda (i moja najnowsza obsesja). Książka "Jak napisać pracę dyplomową" jest właśnie wręcz niezbędnikiem dla takich studentów. Nieco staroświecka, ale przez to jeszcze bardziej urocza. Cieszę się, że mam ją w swojej bibliotece i na pewno będę się nią dzielić.

Podsumowując - jest to pozycja przyjemna i pożyteczna. Pokazała, co muszę jeszcze zmienić przed zasiadaniem do pisania. Ale mojego stylu nie zmieni, nadal będę pewnie pisać zdania na pół strony, z pięcioma imiesłowami (nie zapomnę nigdy konsternacji mojego promotora pracy licencjackiej, który bardzo taktownie mnie upomniał, że ze zdania, które napisałam, wynika, iż Schulz... tęsknił za chorobą ojca. Dodam, że nie o to mi chodziło). A może właśnie się uprę i nie będę robić zdań na pół strony? To jest dobry plan na przyszłe trzy rozdziały.

Polecam tę pozycję z czystym sumieniem, ale osoby, które tak jak ja, sięgną po nią z desperacji - mogą się rozczarować. Jasnego, klarownego stylu naukowego nie można się nauczyć czytając poradnik. Ale można sumiennie i rzetelnie nad nim pracować. Przy każdym zdaniu od nowa.

piątek, 10 lutego 2012

Lisbeth raz jeszcze

Nareszcie.
Nareszcie wczoraj obejrzałam w kinie "Dziewczynę z tatuażem" i znowu weszłam w świat Lisbeth i Mikaela, ciekawa, jak David Fincher zekranizuje świetną powieść, jaką jest "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" Stiega Larssona.

Przyznam szczerze, od razu, bez bicia, że dla osób, które znają książkę oraz szwedzką wersję ekranizacji, ta amerykańska jest zjawiskiem, na które idzie się z ciekawości. Temperatura wydarzeń słabnie, ale to jest przecież oczywiste, gdyż zna się fabułę.O fabule więc nie będę mówić, gdyż fanom książki jest ona znana, a kto jeszcze jej nie czytał (są tacy?) - musi koniecznie nadrobić.



Wielkim atutem filmu jest obsada. To właśnie z myślą, jaki będzie Mikael i przede wszystkim Lisbeth idzie się do kina. Szwedzka wersja była bardzo dobra, z naprawdę ciekawą rolą Lisbeth (powiedziałabym nawet więcej - zachwycającą), ale zupełnie nie takim Mikaelem... To nie był MÓJ Mikael, którego widziałam, czytając książkę. Nie, nie nie. To nie ta twarz. Ale mój Mikael ma twarz Daniela Craiga. Jest dokładnie taki, jak powinien być - przystojny, nonszalancki, uparty, bystry. I - na co kobiety zwracają uwagę zawsze i wszędzie - naprawdę świetnie ubrany.









I Lisbeth. Wspaniała. Kiedy w szwedzkiej wersji Lisbeth była taką herod - babą, na którą nie ma mocnych (Noomi Rapace jest też sporo starsza od książkowej postaci, co było widać) - Rooney Mara nadała swej postaci... kruchość, delikatność. W jej wykonaniu to skrzywdzona dziewczyna, która odgradza się murem od rzeczywistości i ludzi - potencjalnych wrogów. Jest przy tym niezwykle intrygująca, silna. Nie cofa się przed niczym, by obronić siebie i to, w co wierzy. Rooney Mara jest przepiękną dziewczyną i ta uroda Lisbeth nadaje właśnie delikatności, której nawet ostra fryzura i makijaż nie zasłonią.
 Między nią a Mikaelem iskrzy, są między nimi prawdziwe emocje, a na końcu Lisbeth naprawdę cierpi.




Genialnie dobrana obsada to jeden z czynników, które stworzyły ten film arcyciekawym. Kolejnym jest fabuła, ale to już Larssona zasługa i wyśmienita muzyka, nadająca filmowi nieraz ostrego, a nieraz klaustrofobicznego charakteru.
A gdzie w tym wszystkim jest Fincher? Bo całość powoduje pewien niedosyt. Jest to znakomita ekranizacja, z wybornymi rolami, ale brak jej... jakiegoś mroku, pazura. Bliżej temu filmowi do "The Social Network" niż mrocznego "Siedem" czy przerażającego "Zodica". Klimat, chodzi mi dokładnie o klimat, który powinien być... surowszy. Fincher oczywiście nie oszczędza na brutalności - pokazuje najokrutniejsze momenty z książki, nie pomijając niczego. Chodzi mi o coś innego, może inni widzowie też to wyłapią.
Ale oczywiście film jak najbardziej odbieram pozytywnie. To wspaniale znów móc uczestniczyć w tej zagadce, spotkać tak lubianych bohaterów. I w tym właśnie leży potęga historii Larssona - że postaci przez niego wymyślonych  nie da się nie lubić. Ba - każdy z nas chciałby je spotkać, poznać. Od córki premiera, po mającą za oknem widok budowanej autostrady w przestrzeni wiejskiej - Marię Margarynę.

czwartek, 9 lutego 2012

Życie w koszmarze czyli polska Yrsa

Właśnie skończyłam czytać ostatnie zdanie bardzo popularnej i chwalonej na wielu blogach "Kobiety bez twarzy", kryminału autorstwa Anny Fryczkowskiej. Rzeczywiście, jest to bardzo dobra powieść, którą pochłania się niemalże naraz.

Hannę Cudny poznajemy, kiedy przeżywa najgorsze chwile swojego życia. Jej mąż stracił życie a ona sama chce je zacząć od nowa, razem z dziećmi, na podlaskiej wsi. Pierwsze rozdziały tej książki to opis koszmaru, jaki przeżywa Hanna, Michalina i Maks. Rozpadła się ich rodzina, każde z nich musi sobie radzić w nowych, wiejskich okolicznościach, a na dodatek, we "wsi spokojnej, wsi wesołej" - co Cudni gdzieś wyjdą - natrafiają na trupa.
Nie będę opisywać fabuły, bo polecam każdemu sięgnąć, jednakże podzielę się kilkoma spostrzeżeniami.
Przede wszystkim naprawdę jest to powieść bardzo dobrze skonstruowana. Zagadki się piętrzą, tajemnica jest dość zagmatwana, ale narracja poprowadzona tak - że czytelnik nie jest ani zagubiony, ani znużony.

Autorka świetnie rozważa i opisuje psychologię bohaterów - ta rodzina cierpi, nie radzi sobie i potrzebuje pomocy. Jak okaże się później - w końcu, pośrednio poprzez traumy, nawiążą kontakt, scalą się na nowo. Wątki poznajemy z dwóch perspektyw - Hanny i Michaliny. Obie te narracje uzupełniają się.

Jednak to, co mi się w tej powieści podoba zdecydowanie najbardziej, to jej klimat. Jest bardzo mroczna, atmosfera gęstnieje, bardzo często akcja dzieje się po zmroku lub w pochmurny dzień. Nawet natura jest przeciwko - złowieszczy las, który kryje w sobie wiele tajemnic (uwielbiam w literaturze taki wizerunek lasu! coś na granicy baśni), a nawet dom (uznajmy , że dom też jest częścią natury...), który powinien być schronieniem, miejscem, do którego się wraca odpocząć - jest nieznaną i wrogą przestrzenią, w której dzieje się masa niezrozumiałych rzeczy.
Kryminał ten zawiera wiele wątków z horroru, co tylko podkręca atmosferę, ale czytelnik niestety czuje niedosyt - czy aby wszystkie, spiętrzone tajemnice zostały rozwiązane?
Jedna z ważniejszych kwestii - opis ludzi, mieszkańców Świątkowic. Niby mili i życzliwi - a niezdrowo wścibscy. Niby wszystko o wszystkich wiedzą - a głusi na krzywdę. Niby prości i bliżej natury - a dziwacznie prymitywni lub przynajmniej bezlitośnie wyrachowani.

Powieść czyta się naprawdę świetnie i przypomina on klimat kryminałów skandynawskich. Muszę w tym miejscu wspomnieć o jednej z moich ulubionych autorek tego gatunku - jest nią Yrsa Sigurdardottir (uwielbiam wymawiać jej imię i nazwisko, brzmi jak zaklęcie w języku elfów). Pisze ona naprawdę bardzo mroczne powieści. Pierwsza z nich - "Trzeci znak" - dobra, ale jednak nie wyśmienita. Druga z cyklu "Weź moją duszę" - dużo lepsza i... do "Kobiety bez twarzy" w pewnych kwestiach bardzo podobna. No, prędzej jest odwrotnie. Głowna bohaterka, Thora, prawniczka, właśnie rozstała się z mężem, jest matką dwójki dzieci - syna i córki. W "Weź moją duszę" zjawia się na pewnej wyspie, w jakiejś błahej sprawie, by być wplątana w niezwykle ponurą zagadkę jeszcze z dawnej przeszłości, oraz związane z tym zabójstwa, jak najbardziej teraźniejsze. Wątki "paranormalne" również podkręcają atmosferę. Yrsa pisze naprawdę bardzo mocno - nie szczędzi czytelnikowi drastycznych opisów, bezlitosnych doświadczeń. Jest to świetny kryminał, jednakże mam skrupuły, czy go polecać - sceny z niego naprawdę w nocy widywałam w snach. Strasznych snach.
Jako dygresję dodam, że na pewno stanę się posiadaczką reszty książek Yrsy, ale na razie poczekam - może miejska biblioteka zaopatrzy się w nie...? To taki żart kiepski.



I jeszcze jedna dygresja - dotycząca "Kobiety bez twarzy" - ma naprawdę świetną okładkę. Uwielbiam na nią patrzeć - bardzo pasuje klimatem, charakterem do fabuły.



Polecam "Kobietę bez twarzy" i dla kontrapunktu i porównania kryminały Yrsy Sigurdardottir. Może jakiś inny czytelnik dostrzeże w Annie Fryczkowskiej polską Yrsę?

Jest jeszcze jedna kwestia. Ogólnie świat przedstawiony. Otóż świat w "Kobiecie bez twarzy" jest miejscem nieprzyjaznym, wręcz wrogim, a życie w nim potrafi być prawdziwym koszmarem. Nie tylko dla ofiar zabójców - ale dla żon -tych pokornie znoszących upokorzenia ze strony mężów i tych porzuconych przez męża - tchórza wdów, dla dzieci, zmuszonych radzić sobie z losem, jaki jest im zgotowany przez dorosłych...
Tak. Życie to nie bajka.

wtorek, 7 lutego 2012

Złota teczka, Kombi-Zombi Boy i kac po upiciu się

Czas po sesji to ciężki okres. Zdało się wszystkie egzaminy, myśli się, że nauka już odeszła w przeszłość, a perspektywa pisania pracy magisterskiej jest odległa jak najazd kosmitów. Śpi się do 12, czyta zaległą prasę, ogląda filmiki na youtube, a mądrzejszym się przez to nie jest, o nie. Z tą myślą zasiadłam przed książkami (żeby nie było, że byle co, to wymienię: "Psychoanalityczne wykładnie mitu" Ilony Błocian i "Esej o człowieku" Ernsta Cassirera). Posadziłam koło siebie Mamę -Mamuś, pilnuj mnie, żadnego komputera, fejsbuka, sprawdzania maila, nic!
Tylko tak malutko, cichutko włączyłam sobie MTV Rocks - no żeby coś w tle leciało, zrozumiałe, prawda?
No i wsiąknęłam. Skończyło się na tym, że przez godzinę skakałam po kanałach muzycznych i oglądałam nowości w teledyskach (mam w tym temacie spore zaległości, przyznaję bez bicia). Oto, co mnie zainteresowało oraz zbulwersowało i zniesmaczyło (o tak, bulwers był).




Zespołu Kasabian jakoś wcześniej nie znałam, dopiero Anna Gacek, dziennikarka radiowej Trójki, stopniowo poprzez swoje audycje i niemałą chyba słabość do nich przybliżała mi ich twórczość, do której zaczynam się coraz bardziej przekonywać. A teledysk do "Re-wired" naprawdę świetny! Zabawny, doskonale zrobiony.  Motyw tajemniczej walizki nieśmiertelny.
I sama piosenka najprzedniejsza.

Już kiedyś wspominałam, że Bartek Chaciński to moje muzyczne guru. Tak w istocie jest. W niedzielnym WOKu polecał niesamowitego artystę, jakim jest Michael Kiwanuka. Każdy musi tego posłuchać. Rewelacja.



Linkin Park w coverze Adele "Rolling in the deep" - nie dacie rady nie śpiewać - w którymś momencie widz/słuchacz musi się włączyć ze swym wokalem.



I mój ostatnio osobisty numer jeden. Ta piosenka mną włada, nucę ją bez przerwy, mam w głowie nawet podczas snu, a nieraz nachodzi mnie ochota, aby tańczyć tak, jak pan z teledysku.




Jak już wspomniałam, kanał muzyczny był nie jeden, lecz kilka. Gdybym słuchała tylko MTV Rocks, najprawdopodobniej bym się nie rozczarowała. Ale oglądałam też Vivę! i coś tam jeszcze...
Doda i jej nowy teledysk do "XXX" naprawdę nie jest najgorsza. Ten do "Bad girl" był... śmieszny. Ten nie jest śmieszny, jest nawet ładny. Tekst piosenki nie ma sensu, teledysk też, ale czego się spodziewamy po muzyce pop? Ma być ładnie, kolorowo, melodyjnie.
Ale czy mi się wydaje, czy Doda niezbyt potrafi tańczyć? Coś drętwa jest w pląsach.
Na Vivie! leciał pojedynek księżniczek popu. Mnie zdziwił. Na pierwszym miejscu Britney Spears. To nie jest księżniczka, tylko prawdziwa maciora popu, a jej dokonania artystyczne z teledyskami włącznie są najzwyczajniej obleśne.
Za to na miejscu drugim Shakira, którą lubię niezmiennie.
Widziałam również teledysk niejakiej Honey do piosenki "Sabotaż". Występował w nim, ten... no... jak mu tam... Yeti-Boy? Kombi-Boy? (Byłby wtedy wizytówką zespołu Kombi). Nie... Zombie-Boy... Ciekawe skąd taka ksywa... No nieważne. W każdym razie złowieszczy pan Zombie przez cały teledysk złowieszczym wzrokiem patrzy i wygląda niczym przed-smak przed-piekielnego przed-zła. Chciaż pan Zombie jest ponoć tancerzem, to chyba w tym teledysku nie tańczy. W sumie ma dużo ważniejszą rolę - jako przed-smak przed-piekielnego przed-zła - to niemało! Jednakże oprócz niego jest też wokalistka, słodka Honey, która w ostatnich scenach wykonuje tak żałosne choreo, że warto samemu to zobaczyć.
Lana del Rey - wszyscy daliśmy się nabrać, wszyscy o niej mówimy, Vogue o niej pisze, Wysokie Obcasy o niej piszą, już nie wspomnę o portalach internetowych. A ona naprawdę dobrze śpiewa i ten tandetny marketing tylko jej przeszkadza. Bo przepraszam bardzo, co mnie obchodzą jej napompowane usta?

Widziałam jeszcze prawdziwe żenady. Np. nie zrozumiem chyba nigdy, kto może słuchać wykonawców takich, jak niejaki Tayo Cruz w piosenkach takich "Hangover". Gość śpiewa o tym, że ma kaca, bo się upił, bo się bawił. Nikt nie myśli o awangardzie. A może jako prawdziwy artysta powinien się bawić, bo ma kaca? Nie jest to nielogiczne - w Polsce nie na darmo się mawia - "klin klinem"!

Tak czy siak, o 5 zasiadłam przed książkami. Jest siódma. Życie studenta jest takie dołujące.
Mam jednak deser dla wszystkich Czytelników, których zapewne jest dwóch (no, do pięciu maksymalnie) - piosenkę, której na pewno jeszcze nie słyszeliście!!


niedziela, 5 lutego 2012

Tam, gdzie nie sięga sarkazm

Nagrodą za sesyjne trudy miała być dla mnie książka Michela Houellebecq'a "Mapa i terytorium". Okazało się, że ta książka jest nie tylko nagrodą, ale prawdziwą ucztą i wielkim przeżyciem, nie tak jednak, jak spodziewa się tego czytelnik. Ale od początku.

Wydawca informuje, o czym książka jest i to jest właściwie całkowite streszczenie fabuły. Gdybyśmy patrzyli na nią pod tym kątem, można by tę powieść zaliczyć niewątpliwie jako NUDNĄ.
Artysta Jed Martin jest człowiekiem niezbyt przystosowanym do życia w społeczeństwie. Właściwie to jest człowiekiem nijakim, niesionym jedynie przez prąd wydarzeń, a nie opierający się im. W pewnym etapie swojego życia poznaje Michela Houellebecq'a, znanego pisarza, typka dość dziwacznego, nieraz obleśnego, odludka jeszcze większego niż Jed. Ich znajomość, którą można nazwać zalążkiem przyjaźni, a jakiejś sympatii na pewno, zostaje przerwana przez brutalne morderstwo pisarza.
Po tych informacjach byłam niezwykle zaintrygowana, co ten świetny moim skromnym zdaniem pisarz wykombinował. Czy stworzył jeden z tak modnych obecnie kryminałów, przeplatając wątki , mówiąc ogólnie - natury egzystencjalnej, stawiając pytania o kondycję człowieka we współczesnym świecie z jednocześnie prowadzonym śledztwem przez wnikliwego detektywa? Pytania o kondycję człowieka - jak najbardziej. Wątek kryminalny - absolutnie nieatrakcyjny (w najlepszym znaczeniu tych słów!).
Ogólnie książkę tę uważam za... już nawet nie parodię. Jest tak sarkastyczna, że w każdym zdaniu Houellebecq zdaje się po prostu szydzić ze wszystkiego. Na pewno szydzi ze współczesnej sztuki i artystów. Z francuskiego społeczeństwa - nie jest to wątek zbyt zrozumiały dla obcokrajowca, ale można go porównać chyba do ujawnienia przez Tomasza Lisa w swym programie, że "kocha Dejwida"  - mniej więcej tego typu zdarzenia wymyśla pisarz dla francuskiej "elyty" i "celebrities". Szydzi też z konwencji kryminałów, które ukazują banalne działania policji z największym namaszczeniem. Szydzi też przede wszystkim z siebie i ze swojego statusu pisarza - gwiazdy. Robi to jednak tak dyskretnie, że sama nie wiem, czy nie mylę się w tych osądach.
Powiem szczerze, że jestem pełna podziwu dla talentu pisarza i jego nieskrępowanej niczym wyobraźni. To, jakie dzieła wychodzą spod pędzla Jeda jest... fascynujące! Oczywiście prześmiewcze, ale opisy prowadzi tak obrazowo, że zaczynają czytelnika nie tylko bawić, ale i przekonywać.

Nie powstrzymał się autor przed ponurą, typową dla siebie diagnozą współczesnego społeczeństwa. Życie jest niewiele warte, cokolwiek w sumie zrobimy. Ludzie to istoty dziwaczne, a niekiedy - przerażające.
A opis morderstwa pisarza jest tak przerażający, tak brutalny, ociekający niepotrzebnym okrucieństwem, że aż... groteskowy.
W tym sensie jest to książka naprawdę smutna.
Houellebecq generuje bardzo szczególnego bohatera w swych powieściach - który nie potrafi przysłowiowo "brać życia za rogi", mieć wpływ na swój los, wydarzenia, których jest uczestnikiem. Drażni mnie taki bohater  bardzo. Nie potrafi tworzyć i chronić żadnych relacji, nie potrafią tego też ludzie wokół niego. W zasadzie to, czy jest samotny czy nie, zależy od chwili, przypadku, jest obojętne. Niby drażni mnie taki bohater, ale... no właśnie. Ale w pewnym stopniu go lubię.

Polecam, gorąco polecam tę powieść i przestrzegam - nie kwalifikujmy jej jako nudnej. Nie urońmy z niej ani zdania. Zaprowadzi nas tam, gdzie już nawet sarkazm nie sięga.