wtorek, 22 maja 2012

Miłość od pierwszego wejrzenia

Powinnam w sumie posta zatytułować "Miłość od pierwszego usłyszenia", gdyż będzie o pewnym zespole. Tattwa dodała na swojego bloga piosenkę  Woodkid, Run boy, run i przepadłam. Moja miłość do teledysków jest znana powszechnie, a ten jest cudowny wyjątkowo. Nie mogę się wprost oderwać:






I warstwa muzyczna i wizualna są perfekcyjne. Hipnotyczne, magiczne, baśniowe. To zdecydowanie moje klimaty.

Drugi teledysk Woodkid jest piękny nie mniej:





Jeżeli któryś z Czytelników zechciałby zostawić mi linka z podobnymi w klimacie teledyskami, byłabym prze-wdzięczna.

Polecam wszystkie piosenki tego zespołu, moja nowa rewelacja. Ostatnio mam ochotę na klimaty Massive Attack z "Helogoland" i Woodkid zapełnia przesyt. 

I na koniec quiz: Kiedy najlepiej ogląda się teledyski?
Szybka odpowiedź: Kiedy poprawia się mozolnie pracę magisterską, którą dzisiaj wydrukować należy.

sobota, 19 maja 2012

Poszukiwań rozrywki ciąg dalszy

No uparłam się na to, żeby obejrzeć film, który mnie wciągnie, pochłonie, będzie rozrywkowy, nie będzie wymagał tony intelektualnego wysiłku. Po dwóch niezbyt udanych próbach przyszła pora na próbę trzecią. Postawiliśmy z Mężem na "Drive". I sprawa nie jest prosta. Opis brzmi banalnie do bólu:

"Love story pisane czystą adrenaliną.

Są mężczyźni, którzy wolność mają wpisaną w DNA. Przyciągają jak magnes tajemniczym uśmiechem i obietnicą niebezpiecznej przygody. Takim właśnie mężczyzną jest Driver, chłopak, który za dnia pracuje jako kaskader, a nocami wynajmuje się jako kierowca gangsterów. Pewnego dnia poznaje Irene i traci dla niej głowę. Ich "love story" będzie pisane czystą adrenaliną."

Ten opis układał albo ktoś, kto go w ogóle nie oglądał, albo jakiś kłamca straszny, który chciałby sprzedać ten film fanom przepięknego i wzruszającego "Transportera". Fabuła się zgadza - poznajemy chłopaka bez imienia (świetny Ryan Gosling, o którym za chwilę więcej), pracującego za dnia w warsztacie samochodowym i na planie filmowym jako kaskader, w nocy zaś dorabia sobie wożeniem Złowieszczej Gangsteki EL EJ. Poznaje sąsiadkę, Irene (Carrey Mulligan), taką zwykłą dziewczynę, mamę, która czeka na wyjście męża z więzienia. O fabule tyle, bo nie jest jakoś specjalnie skomplikowana.

Czas na dygresję. W ostatnim poście napisałam, iż Pan z Wypożyczalni podzielił się ze mną uwagą, jakoby w konie wszystko już było i widza niczym zaskoczyć nie można. Dzisiaj, oddając film, powiem mu, że odgrzewany kotlet może smakować dobrze, jeżeli wyjdzie z kuchni prawdziwego smakosza. W filmie tym nie liczy się wartka akcja, piękne dziewczyny, szybkie samochody, a... emocje, których nie brak. To, co dzieje się pomiędzy dwójką bohaterów jest bardzo prawdziwe i szczere. Są to ludzie absolutnie przeciętni, samotni, przepadają w tłumie, w wielkim mieście. Tacy, jak miliony innych. Ale to właśnie ich historia nas fascynuje. Nie dzieje się pomiędzy nimi nic, w hollywoodzkim znaczeniu, wielkiego - żadnych romansów, namiętności - jedynie subtelny dotyk dłoni, pierwszy, a zarazem ostatni pocałunek.

Obraz ten jest również wspaniałą ucztą dla oka - zrobił go, moim skromnym zdaniem, ktoś o bardzo plastycznej wyobraźni. Powoduje to, że u widza zapada w pamięć nie fabuła, ale niesamowity klimat - oparty na półcieniu, ciepłej sepii. Zbliżenia na twarz ukazują niuanse emocji bohaterów, bez przesady i tandety. W nieco innym klimacie są sceny brutalne, których też nie brak. Ostre, jaskrawe, lecz plastyczne nie mniej. Roztrzaskana głowa kobiety, krew na twarzy bohatera - sceny jak z tandetnego filmu, lecz uchwycone w malarski sposób.

Nie sposób pominąć także ścieżki dźwiękowej. Bardzo interesująca warstwa muzyczna, dopełniająca obraz. Asceza w tej kwestii (film jest pozbawiony efektów dźwiękowych potęgujących napięcie, podkreślających akcję itp. Np. podczas scen pościgów w kinie akcji mamy ostrą muzykę. W "Drive" tego brak) jest wynikiem szczególnej konsekwencji wykonawczej - nadmiar muzyki mógłby nadać zupełnie inny ton. 

I na koniec - Ryan Gosling. Przeczytałam gdzieś kiedyś, że zapełni on pustkę, jaką pozostawił Heath Ledger. Nic podobnego. Jest on tak wyrazisty, utalentowany, a nawet w pewnym sensie charyzmatyczny, że absolutnie pustki po nikim zapełniać nie musi. Jest tak zdolny, że nie musi być obwołany niczyim zastępcą - po prostu klasa sama w sobie. A do tego przystojny jak nie wiem co. Wielka, wielka kariera przed nim.

Reasumując - bardzo polecam. Nie miłośnikom kina akcji i czegoś w rodzaju "Transportera", bo to jest zupełne przeciwieństwo gatunku. Ale pozostawia ten film coś intrygującego w głowie, coś, co będę pamiętać. To najlepsza rekomendacja.

środa, 16 maja 2012

Zestaw thrillerowo-mroczno-zawodny

Po trudach związanych z pisaniem pracy magisterskiej zapragnęłam odpoczynku z filmem. Dla mnie idealną rozrywką jest film z dreszczykiem, jakiś dobry thriller lub horror. I okazuje się, że sprawa nie jest prosta.

Zaczęło się od hiszpańskiego "Oczy Julii", o czym już na blogu wspominałam. No niestety, nie podobał mi się od początku do końca. Nie chcę powiedzieć niczego więcej, aby nie psuć efektu komuś, kto filmu nie oglądał. W każdym razie rozczarowanie.

Wczoraj wybór padł na "Dom snów". No co jak co, ale taka obsada w byle czym nie gra. Daniel Craig, Rachel Weisz, Naomi Watts - spodziewałam się naprawdę dobrego filmu z dreszczykiem, gdyż ku temu predyspozycje były - rodzina z obrazka, dom marzeń i tajemniczy jegomość kręcący się wokół domu, w którym mąż zamordował żonę i dzieci.
Bliżej jednak niż do "Innych" czy "Sierocińca" temu obrazowi do "Wyspy tajemnic". Końcówka jednak wydawała mi się pretensjonalna. Wisienką jest jednak Daniel Craig, który zmienia się pod wpływem ciężaru emocjonalnego postaci fizycznie, to mnie najbardziej pasjonuje w aktorstwie - nie charakteryzacja, ale mimika - tym jest tworzywo dobrego aktora. Poza tym mam wielką słabość do Daniela Craiga, jego talent idzie w parze z urodą i klasą.
Oddając ten film do wypożyczalni podzieliłam się wrażeniami z jej właścicielem i powiedział świetną uwagę - że dzisiaj tak naprawdę bardzo ciężko zaskoczyć widza, stworzyć taką fabułę, która przeczy i wyrywa się schematom. Jest to ciekawe pytanie - czy współczesny widz widział już wszystko, i czy to wszystko jest tylko jednym wielkim postmodernistycznym dziełem, podzielonym na poszczególne tomy, tj. komedie romantyczne, horrory, kryminały, obyczajówki?

Po takim zestawie filmowym sięgnę już zupełnie niedługo, bo za dwa tygodnie, po kryminał (książkowy) Yrsy Sigurdardottir, najprawdopodobniej "Spójrz na mnie". Mroczne i przerażające, ale wciągające i bez schematów. Jestem pewna, że się nie zawiodę, ale o tym jeszcze Państwo usłyszą.

czwartek, 10 maja 2012

Bez tytułu, gdyż tytuł byłby gorszący.

Oj, coś za słodko się na blogu zrobiło. To o świętach, to o tym, że młodzież wcale nie jest taka zła, jak próbują nam wmawiać, a to jeszcze kiedy indziej, że mieścinki to miejsca godne obejrzenia. Stop i basta! Dzisiaj przerywam ten błogostan, ostatecznie mam kryzys egzystencjalny dotyczący końca studiów (nie dość, że trzeba skończyć z pasożytniczym życiem studenta i znaleźć pracę, to jeszcze do tego żadnej sensownej pracy u nas nie ma!. No, ale Ciociu Margaryno, nie panikuj, nie panikuj. Może akurat znajdzie się etat na wymarzonym  stanowisku pracy, potencjalny pracodawca spojrzy w moje CV, później w bystre me oczy i obwieści patetycznie "Proszę Pani, czekaliśmy na Panią!". Tak...).

Wczoraj razem z Mężem postanowiliśmy zrobić sobie miły wieczór i obejrzeć jakiś film, niestety nie mieliśmy programu tv, internetu oczywiście nie chciało się odpalać, więc pozostało skakanie po kanałach (moje ulubione zajęcie). Nota bene ostatnio oglądaliśmy długo wyczekiwany  hiszpański  "Oczy Julii", który kompletnie mi się nie podobał. Po wspaniałym "Sierocińcu" i przepięknym "Labiryncie Fauna", "Oczy Julii" są bezsensowne. Dosłownie. Może jeszcze najdzie mnie ochota na dopisanie przemyśleń. Ale wróćmy do wieczoru wczorajszego i do skakania po kanałach. Kiedy wszystkie zawiodły i okazało się, że żadnego sensownego filmu nie ma, postanowiłam włączyć na teledyski i tam również nic ciekawego. Przeważnie oglądanie teledysków w sytuacjach kryzysowych zapełnia jakiś kwadrans, wczoraj jedynie na kanale disco polo leciały pieśni z młodości, takie jak "Leni wiatr" albo Pan o wdzięcznym pseudo Akcent. Padło więc zdanie, które jest aktem największej desperacji:

SPRAWDŹMY, CO LECI NA TVS.

TVS to Telewizja Śląska, na której nadają śląską listę przebojów i tylko z tym nam się ten kanał kojarzy. Myśleliśmy, że będzie właśnie ta lista, ale... jakiś film! No to oglądamy. Widać, że dosyć niskobudżetowy, no ale nie bądźmy wybredni. Nie pieniądze w filmie najważniejsze, co nje? Fabuła... No... Nie była prosta. Dwie najtajniejsze agentki musiały rozbroić innego agenta. Tyle że najgroźniejszy agent na świecie był najgroźniejszy dlatego, że umiał wchodzić do ludzkich umysłów! Wyobrażacie sobie? Niesamowite! I one rozmawiały o owym agencie, że przebywa w areszcie. Nagle akcja przenosi się do tegoż właśnie aresztu i owego agenta. Pilnuje go herszt-strażniczka, prawdziwy babo-chłop, który czyta, a jakżeby inaczej - tani romans (feministki, grzmijcie!). I nagle agent sprawia, że owa herszt-baba wyobraża sobie sceny z filmu (czyli mamy plan trzeci):

Kobieta, ponętna blondyna wychodzi z wody. Ma na sobie mocno prześwitującą koszulkę. Obok basenu ponętny brunet, ogrodnik, podcina kwiaty. Jak przystało na damę XXI wieku, daje znać ogrodnikowi o co jej chodzi - ściąga tę koszulkę, która i tak niczego nie zakrywała, pokazując min. cyce. Ogrodnik wnet łapie o co chodzi (mężczyźni wcale nie są tacy prości, jak mówią niektóre dowcipy) i zabiera się do Akcji Erotycznej Właściwej. Tak tak, film bowiem należał do gatunków tych erotycznych (że też kurde wcześniej się nie kapnęłam!). No zaintrygowana byłam niesamowicie, jak potoczą się losy baby herszta, tajnego agenta i dwóch kontragentek (myślę, że ten scenariusz dopuszcza wiele możliwości... ), jednakże postanowiliśmy sprawdzić tylko, co dzieje się na BBC Knowledge, a tam James May leci balonem, do którego przyczepiono przyczepkę campingową. Ale to, Proszę Państwa, temat na zupełnie inną historię, bo do Top Gear kiedyś tutaj dojdę.

poniedziałek, 7 maja 2012

Nie mam w dupie małych miasteczek czyli urok prowincji

Podróże uczą, wiadomo. Na blogach roi się od relacji z podróży mniejszych i większych, za granicę dalszą bardziej lub mniej. Można podróżować tanio, drogo, "na wypasie" czy pod namiotem, to wiadomo.
Szczególny urok dostarcza jednak zwiedzanie małych miasteczek i o tym będzie ten post.

Niedawno byłam na wycieczce w Sanoku i bardzo polecam to miejsce. Zaczęliśmy zwiedzanie od Skansenu, bardzo ciekawy obiekt, chyba, że ktoś jest wyjątkowo sceptycznie nastawiony do sztuki ludowej - wtedy nie polecam:).

Jednakże prawdziwą perełką jest zwiedzanie Muzeum Historycznego, przede wszystkim ze względu na sztukę Zdzisława Beksińskiego. Akurat byliśmy w momencie otwierania nowych pomieszczeń i widzieliśmy mnóstwo prac, które nie były do tej pory prezentowane. Mieliśmy najlepszego przewodnika, jakiego tylko można sobie wyobrazić - Pan Wiesław Banach, dyrektor Muzeum Historycznego, a prywatnie przyjaciel nieżyjącego już artysty. Nie była to typowa przechadzka po muzeum, ale opowieść o wrażliwym, sympatycznym, pełnym energii życiowej, niesamowicie utalentowanym i nie do końca szczęśliwym człowieku, jakim był Beksiński. Kto nie był - niech się nawet nie przyznaje. Kto był - niech uzupełni swe wrażenia oglądając nowe sale, a w nich - mnóstwo prac, które pozwalają lepiej wejść w ten niesamowity, pełen mrocznych wizji świat.

Sam Sanok jest uroczym miasteczkiem, które co prawda zwiedza się w pół godziny (spacerkiem), ale usiąść na rynku i napić się kawy, powdychać troszkę prowincjonalnym powietrzem - bezcenne.

Zawsze, kiedy jeździmy na wycieczki, staramy się zatrzymywać w urokliwych, małych miasteczkach. Opatów, Sandomierz, Lesko, Stary Sącz, Szczawnica, Krynica, Rymanów, Iwonicz i masa innych są warte obejrzenia i zatrzymania się, chociażby na kawę.

Nie wiem w ogóle, jakim cudem piszę taki post bez dodania zdjęć - ale... jakoś nie mam blogerskiego nawyku nie rozstawania się z aparatem. Polecam każdemu tak planować wycieczki, aby zatrzymywać się w takich mieścinkach, w których turystów brak, życie toczy się leniwie i... jest naprawdę tanio (jeżeli chodzi o np. o restauracje). Ich urok jest często niedoceniany, a docenienia warty.

niedziela, 6 maja 2012

Dygresje

Dawno mnie tutaj nie było, ale powód milczenia jest niemały. Moja uczelnia nie zapewnia praktyki ciągłej z zakresu nauczania w szkole średniej, więc zgłosiłam się sama, z programu finansowanego przez UE.
Podeszłam do sprawy z bardzo pozytywnym nastawieniem, zapałem i energią. I... absolutnie się nie zawiodłam.
Wróciłam na stare śmieci - do swojego liceum, opieki nad praktyką podjęła się moja polonistka. Naprawdę to fajne uczucie siedzieć w ławce i wrócić chociażby na chwilę do licealnych lat (zaczęłam od obserwacji kilku lekcji).

Notka ta będzie składała się z wielu dygresji. Pierwsza z nich - dzisiejsza młodzież. Mówi się bowiem, współcześni nastolatkowie są problematyczni, dziwaczni, rozpuszczeni, zepsuci itp. Nawet jeżeli tak jest, to "dzisiejsza młodzież" naprawdę niewiele różni się od "nas" z liceum. Szczeniackie problemy, jakieś dziwaczne bunty - przecież znamy to, może jeżeli nie z autopsji, to z wnikliwych obserwacji naszych rówieśników.


Dygresja druga - przekonanie, że dzisiejszym uczniom nic się nie chce. A to akurat jest prawda. Do wszystkiego trzeba ich przekonywać, czasami nawet zmuszać. Z założenia są na nie. Ale, i to jest rzecz bardzo godna uwagi i podkreślenia - zdarzają się naprawdę uczniowie bardzo zdolni, z którymi świetnie się rozmawia i pracuje. Sympatyczni, mili, starający się, a do tego bardzo bystrzy.

Dygresja trzecia - liceum ogólnokształcące to bardzo specyficzny typ szkoły, bo nie daje żadnych konkretnych narzędzi do wykonywania zawodu, tylko przygotowuje na studia. Tyle, że wielu uczniów, a przede wszystkim uczennic, idzie do liceum tylko dlatego, że technikum to "wioska". Idą, bo wstyd po prostu iść do szkoły innej niż ogólniak. Może dla niektórych to dziwne, ale takie właśnie jest przekonanie - że technikum to coś gorszego.

I zbliżamy się do dygresji czwartej. W którejś z gazet czytałam o problemie polskiej szkoły. Tkwi on w tym, że za dużo uczniów wybiera liceum. Później - za dużo osób chce iść na studia, uczelnie ścigają się z ofertami, obniżają poziom, a konsekwencje, jakie są, wie każdy absolwent - papierek magistra można sobie położyć na półeczkę i niech tam leży. Przyszłość tkwi w technikach i szkołach zawodowych, ale żeby uczniowie chcieli do nich chodzić, to musi zmienić się stereotyp ucznia z zawodówki. Bo jak myślimy "uczeń zawodówki" to wyobrażamy sobie bezzębnego typka, z petem w tej szparce zamiast zębów, wąsami, plującego i przeklinającego jaskiniowca. Można się oburzać, ale takie stereotypy właśnie są, nie wymyśliłam sobie tego sama.

No dobra, ale koniec dygresji, bo miałam o praktykach. Właściwie nie wiedziałam, czego się spodziewać. Nie wiedziałam, w jaką wejść rolę - czy surowej nauczycielki, czy luźniej kumpeli. Było coś pomiędzy - z jednej strony dbałam o to, żeby wypełnić wszystkie merytoryczne obowiązki, z drugiej zaś - starałam się zagadać do nich, dowiedzieć się, jakie mają zainteresowania, pasje, czy lubią czytać, co oglądają. Nie wszyscy dali się zagadywać, ale czasami rozmowy były bardzo ciekawe. I ogólnie chłopcy intelektualnie starają się dużo bardziej niż dziewczyny. Tak, jakby chcieli udowodnić, że wybór liceum nie był przypadkowy - że rzeczywiście chcą iść na studia.

Dużo też rozmawialiśmy o studiach. W zasadzie - to ja im opowiadałam, jak to wszystko wygląda od strony praktycznej i byli bardzo zainteresowani. Mówiłam nie tylko o moich doświadczeniach, ale doświadczeniach moich koleżanek i kolegów, perspektywach itp.

I jeszcze jedna dygresja. Panuje ogólne przeświadczenie, że nauczyciel to pasożyt. Pracuje mało, zarabia dużo (a nawet jeśli niedużo, to i tak za dużo w stosunku do tego, że pracuje tak mało). Ogólnie nauczyciel to człowiek, który chce mieć wolne wakacje, talony na święta, wolne wakacje, trzynastki, wolne wakacje, 25 godzin tygodniowo, wolne wakacje. To jest naprawdę ciężka praca. Już nawet nie mówię o sobie, bo musiałam sobie wszystko przypominać - "Ludzi bezdomnych", "Chłopów", "Potop", poezję współczesną. Poświęcałam na to naprawdę sporo czasu. Ale nawet doświadczony nauczyciel ma stos prac pisemnych do poprawy, podstawa programowa zmienia się ciągle i musi modyfikować treści, których uczy. Wydaje się, że każdą lekcję nauczyciel prowadzi tak samo. Nic bardziej mylnego.
Wszystkim sceptykom, którzy są negatywnie nastawieni do tego zawodu podpowiadam - wyobraź sobie następującą scenkę:

Czterdzieści osób, ty przed nimi. Wszyscy na ciebie patrzą. Mierzą z góry na dół, widzisz, jak dziewczyny szepczą coś na twój temat, po czym śmieją się i komentują. Mówisz. To, co mówisz, wszyscy mają na początku w daaaalekim poważaniu. Musisz mówić tak, żeby stopniowo ich zainteresować. Zwracasz komuś uwagę, że gada. Uczeń (częściej uczennica) zaczyna pyskować. Robi się nieprzyjemnie. Reszta klasy obserwuje, jedni z ciekawością, inni z drwiną. Zamykasz jakoś ucznia (częściej uczennicę), starasz wejść na właściwy tor lekcji.

To jest tylko schemat, ale zauważalny. Już sam fakt, żeby stanąć przed tyloma osobami jest nie dla wielu nie do przejścia. A jeszcze trzeba ich uczyć, bo za to przecież nauczycielom płacą.

Mam naprawdę dobre wrażenia po tych praktykach, ale to nie jest prosty zawód. I jeszcze do tego (dygresja szósta) - wiedza po studiach, która jest tak mierna, że pierwszy rok pracy jest dla młodego nauczyciela nieustannym siedzeniem w książkach. Plus do tego mnóstwo poradników, jak okiełznać klasę Nie mówię, że uczelnia nie uczy, ale - po pierwsze - wiele się zapomina; a po drugie - uczymy się wielu kompletnie niepotrzebnych rzeczy, trzeba to powiedzieć głośno i wyraźnie. . Jeżeli ktoś myśli, ze tytuł magistra czyni z niego przygotowanego do pracy pedagoga, to składam mu w tym miejscu uroczyste

                                            BUAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHA!


A na koniec pytanie: Co było najtrudniejszym momentem na tej praktyce?
I szybka odpowiedź: Wejście do pokoju nauczycielskiego, tak, jak wchodzą nauczyciele - bez pukania, po prostu, jak do "swojego" miejsca. Wtedy poczułam, że jestem po drugiej stronie. Naprawdę dziwne uczucie.