Wczoraj TVP Kultura nadawała "Plac zbawiciela". Mówiłam sobie - miałaś ciężki dzień, nie oglądaj tego, to na pewno będzie coś ciężkiego emocjonalnie, tylko się pogrążysz. Ale jak już zasiedliśmy z mężem do wieczornego sensu, "skakaliśmy" po kanałach i na momencik tylko włączyliśmy na Kulturę ... wsiąknęliśmy od razu, oboje. Choć to nie jest dobre słowo "wsiąknęliśmy" - zostaliśmy znokautowani, pokonani i w strachu i niemocy oglądaliśmy każdą kolejną minutę.
To chyba jeden z najcięższych emocjonalnie filmów, jakie kiedykolwiek oglądałam. Bardzo gęsta atmosfera, napięcie, poczucie nieuchronnej katastrofy...
Teraz będę opisywać treść, więc jeżeli ktoś ma zamiar obejrzeć ten film, a nie lubi być informowany o zdarzeniach, niech sobie daruje lekturę.
Młode małżeństwo, Beata i Bartek, z dwójką dzieci (3-4 letnich), zostaje oszukane przez dewelopera (wzięli kredyt na mieszkanie, który będą spłacać 20 lat). Deweloper ucieka z pieniędzmi, których zapewne nie da się już odzyskać. Beata pochodzi ze wsi, z wielodzietnej rodziny, więc nie ma szans, żeby zacumować u nich. Przeprowadzają się więc do matki Bartka, Teresy. A Teresa ma bardzo ciężki charakter - niby chce jak najlepiej dla swojego syna, jego żony i dzieci, ale ciągle coś wypomina, wiecznie narzeka, nigdy nie jest zadowolona. Beata nie może znaleźć pracy, jest wykształcona - ma tytuł magistra, chyba ekonomii, ale z dziećmi... no wiadomo. Bartek pracuje, ale musi wytężyć siły, żeby odbić się od dna, Teresa również jest aktywna zawodowo, płacąc rachunki pomaga im się utrzymać. I ta scenka mogłaby być zakończona happy endem, wszystko przecież mogłoby się skończyć dobrze, mogliby trafić na dobry los i przezwyciężyć ten kryzys.
Ale nie trafili na dobry los, nie przezwyciężyli kryzysu. Teresa nieustannie ma pretensje i z niczego nie jest zadowolona. Wiecznie zmęczona, narzekająca - widać, że rodzinna trzódka ją męczy i nuży, chce już mieszkać sama. Do Beaty odnosi się surowo, później wrogo: "No rusz tą tłustą dupę z kanapy i weź sie do roboty!".
Małżeństwo Beaty i Bartka sypie się, ale ciężko uniknąć kryzysu, kiedy śpi się w pokoju z dziećmi, w mieszkaniu ściany wydają się być jak z papieru, przez który wszystko słychać. Atmosfera gęstnieje coraz bardziej.
Teraz czas na dygresję - bardzo fascynuje mnie słowo "okazuje się" - wszystko jest jak jest, żyjemy sobie spokojnie, lepiej lub gorzej i nagle coś SIĘ OKAZUJE. Że coś w przeszłości było nie tak, jak myśleliśmy i źle lokowaliśmy nasze nadzieje na teraźniejszość i przyszłość.
I w tej scence okazuje się, że Bartek, gdy Beata zaszła w pierwszą ciążę, nieplanowaną i pozamałżeńską, poprosił matkę, żeby załatwiła aborcję.
Później okazuje się, że Bartek ma kochankę i odchodzi od rodziny, opuszcza zgniłą, pełną szczurów, tonącą łajbę rodzinną. Beata prosi go na kolanach, w rozpaczy, żeby został, na co on odpowiada prawem pięści. Beata wpada w depresję, nie może wstać z łóżka, zaniedbuje wszystko, co może zaniedbać, zaczynając od dzieci, na higienie osobistej kończąc. Chce wrócić do swoich rodziców, ale oni nie witają jej z otwartymi ramionami - jakaś dziwna ta jej rodzina, matka rodzi dziecko za dzieckiem i nie ma nawet szans na pomoc.
Beata się wyprowadza, kończy na dworcu, próbuje zabić siebie i dzieci, ale cała trójka zostaje odratowana. Ona idzie do więzienia, w którym ma wylew (no ten wylew to już scenarzyści naprawdę mogli sobie darować, bo to trochę przesada, tyle nieszczęść naraz!). Grozi jej 15 lat więzienia, ale Bartek wspaniałomyślnie bierze winę na siebie i Beata prawdopodobnie wyjdzie na wolność.
Takie jest streszczenie. Ale sama nie wiem do tej pory, co o tym filmie myśleć. Czy można mówić, że w tej sytuacji ktoś jest winny? Nie, ja bym nikogo nie obwiniała, wszyscy są winni i niewinni w takim samym stopniu. Czytelnik, który nie oglądał filmu może powiedzieć: no halo, teściowa - franca, mąż ucieka, to jak Beata miała sobie poradzić? Ano odpowiedź jest taka, że było w tej dziewczynie coś, co mnie od samego początku drażniło. Jakaś bezbrzeżna przeciętność, ocean szarzyzny, niemożność wzięcia swojego życia w swoje ręce. To bardzo wymowne i zapewne powinnam się skonsultować z psychologiem, dlaczego jej nie bronię, ale po prostu nie potrafię, wydaje mi się żałosna, słaba. Oczywiście, nie bardziej niż jej mąż i teściowa. No właśnie, teściowa. Czy naprawdę była tylko narzekającą, okropną babą? W sumie to tak, ale na ten swój chory sposób troszczyła się o tą trzodę. A Bartek? Uciekł, ale czy to nie jest typowo męskie? No i teraz zacznę feminizować. Że kobieta, w tej sytuacji Beata, powinna sobie poradzić, wziąć się w garść, "ruszyć tłustą dupę" i zacząć zarządzać swoim życiem. Spróbować choć. A ona nic, tylko robiła pod siebie. Jakoś nie mogę się z tym pogodzić.
I tu dochodzimy do najboleśniejszej prawdy. Ten film jest straszny. Wybebeszę cię słowem, sponiewieram spojrzeniem, zhańbię gestem - to jest horror tego domu, to jest strach, który aż przenika do kości widza. A strach dlatego, że wszystko w tym filmie jest takie... normalne, znajome, nieodległe. Te dialogi, nawet ta toksyczność... Kto z nas nie mógłby dopasować choćby do swoich znajomych takich nienormalnych sytuacji? Czy nie znamy nikogo, kto by żył w taki chory sposób? Ta przeciętność, szarość... Naprawdę fantastycznie dobrani aktorzy - Beata, którą gra Jowita Budnik... no mogłaby być na posągu "statystycznej Polki" - trochę z nadwagą, zaniedbana, ubrana w absolutnie niegustowne ciuchy, z dwójką niezbyt ładnych dzieci za ręce (oj, tak, wiem, "wszystkie dzieci ładne są") - takich kobiet mijamy setki, tysiące. Ewa Wencel - rewelacyjna, w ogóle aktorsko film bardzo dobry. Ale jest w nim sporo uproszczeń, np. obraz polskiej wsi - jeżeli miasto jest ukazane jako niezbyt może przyjazny, ale jednak czysty mikroklimat, w którym daje się żyć (chodzi mi tylko o cześć wizualną - np. mieszkanie Teresy - czyste, zadbane, na pozór miłe) to wieś... Matka Beaty rodzi dziecko za dzieckiem, jak suka jakaś, niewydarzona jest ta rodzina, niby spokojne i proste życie prowadzą, ale śmierdzi to jakąś dysfunkcją (bardzo podobało by mi się zakończenie, że Beata z dziećmi znajduje pomoc u tego ich znajomego i razem stają na nogi). Mieszkają w jakiejś chałupinie, wokół same szopy... Może pod Warszawą tak wygląda wieś, ale na tej wsi, na której ja mieszkam, i na tych innych, które widuje, tak się nie żyje! Drażni mnie obraz polskiej wsi w mediach i ten wykrzyknik jest tego wyrazem.
No i kolejne, wspominane już wcześniej, moim zdaniem uproszczenie - ten wylew w więzieniu... no to mi się w ogóle nie podobało i było już na zasadzie eksperymentu naturalistycznego scenarzystów: no dołóżmy jej, zobaczymy ile jeszcze zniesie!
Ale scenarzyści mieli też świetne oko - bardzo podobał mi się kontrast, relacja "koleżanki ze studiów". Beata studiowała ze swoją koleżanką, która zrobiła karierę w firmie i jest "panią w garsonce i okularach". To jest bardzo życiowe - jak spotyka się na ulicy dawnych znajomych, którzy świetnie rokowali, a kończą... no, przeciętnie. Bo wydaje mi się, że Beata właśnie była tym przykładem prymuski, najlepszej na roku. Kimś, komu wróżono karierę. Ku przestrodze - tak kończą bezbarwne prymuski.
Zadaję sobie pytanie: skąd w tym filmie tyle emocji? Ano stąd, że obawiam się, żeby nie być tą kobieta, żeby nie być tą przegraną Beatą, tą żałosną Beatą, tą szarą i brzydką Beatą. A dzieli mnie od niej tylko ta wyliczanka, na zasadzie - kocha, nie kocha. Biorę akację, wyrywam listki i wyliczam - jestem nią, nie jestem nią, jestem nią, nie jestem nią...
Kiedy już wyłączyliśmy z mężem telewizor, osłupiali i z grymasem bólu na twarzy, wytworzył się między nami pewien stopień bliskości, czułości, jakbyśmy chcieli przez to powiedzieć: "Nie jestem taki jak on.", "Nie jestem taka jak ona". Tylko kogo my zapewniamy?
Wczoraj TVP Kultura nadawała "Plac zbawiciela". Mówiłam sobie - miałaś ciężki dzień, nie oglądaj tego, to na pewno będzie coś ciężkiego emocjonalnie, tylko się pogrążysz.
Tak. Miałam rację. Mogłam tego rewelacyjnego, ale opisującego najstraszniejsze i najcięższe emocje filmu nie oglądać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz