Na zajęciach uczą nas wielu rzeczy, które pomagać nam mają w rozumieniu literatury. Uczą nas analizować, interpretować, czyli rozkładać wszelakie możliwe części, by, po ponownym złożeniu, uzyskać nowy sens. Wszystko ma nam pomóc ZROZUMIEĆ.
Lecz co począć z warstwą tekstu, która niby jest ta nim oparta, ale tekstowi umyka? Mówię o tym specyficznym pojęciu, które każdy czytelnik zna, ale które bardzo ciężko zdefiniować - klimacie literatury.
Co sprawia, że jedne książki lubimy bardziej, a inne, choć mają podobną tematykę, są sprawnie napisane, nie przypadają nam do gustu? Dlaczego pisarstwo jednego autora, np. kryminałów, podoba nam się bardziej, a innego mniej? Myślę, że chodzi o specyficzną aurę, którą sprawna ręka potrafi nakreślić, równolegle z fabułą czy opisami. To też pewna magia, coś, co każe nam do książki wracać, czuć ją innymi zmysłami niż tylko wzrokiem.
Ciekawe dla mnie jest to, że po przeczytaniu książek, nawet tych kilka lat wstecz, zapominam wiele rzeczy, ale pamiętam ... ich kolor. Tak, jakby pisarz był operatorem kamery, który potrafi pokazać nam samym sposobem kadrowania coś więcej niż wartką akcję, ciąg wydarzeń.
Ciężko jest opisać zjawisko klimatu, każdy z resztą wie, o co chodzi. Na przykładach pokażę moje kolory literatury.
Dostojewski, "Zbrodnia i kara" - zdecydowanie chłodny niebieski, tak jak kamera naturalistów. Chirurgiczna emocjonalnie precyzja, ale jeszcze nie ekshibicjonizm, mistrzowska ręka, która maluje każdy zakamarek duszy z najwyższą uwagą.
Coetzee, "Hańba: - biały. Nijaki. Dokładnie taki, jak główny bohater, co to chce, ale nie może. Jest tak boleśnie bierny, pasywny, że aż czytelnik ma ochotę potrząsnąć nim zdrowo i wykrzyczeć swojskie "chłopie, weź się ogarnij!". Historia nauczyciela akademickiego, który wdał się w romans ze studentką (to mógł być emocjonujący moment w książce, ale wyszedł chyba najgorzej lub równie źle jak pozostałe - stateczny pan profesor ma ochotę erotyczną na młodą studentkę. Ona niby nie chce, ale mu ulega. On niby chce, ale jakiegoś wielkiego szału to do jego życia nie wnosi. Traci pracę, ale jakoś załamany nie jest, bo wszystko mu, potocznie mówiąc, zwisa. Najśmieszniejszy w tej kompletnie nieśmiesznej i przedziwnej książce jest moment kolacji profesora z rodziną dziewczyny, która łaskawie postanowiła profesorkowi erotyczną przygodę przebaczyć. Trafia do swojej córki - lesbijki na południu RPA - cała akcja toczy się w tym państwie - która zostaje zgwałcona przez watahę pijanych z brutalności i nienawiści Murzynów. Aż jeszcze raz muszę ją przeczytać, bo tak mocno została mi w pamięci, że ponowne sięgnięcie po nią może być zapewne równie ciężkie, ale interesujące. W każdym razie kolor biały, za pasywność, brak emocji, stan, który można nazwać "niczego już się od życia nie spodziewam, na nic nie czekam, niczego nie chcę, nie oczekuję, najlepiej, żeby wzięła mnie Kostucha, ale się nie zabiję, bo mi się nie chce". Nie twierdzę, że to jest zła książka, tylko pisarz wygenerował takiego bohatera, którego strasznie ciężko zrozumieć, jakoś ogarnąć swoim zmysłem empatii.
Tokarczuk, "Prawiek i inne czasy" - ciemnozielony, jak kolor głębokiego, ciemnego lasu. Olga Tokarczuk jest mistrzynią klimatu, roztacza pewną aurę, w każdej książce inną, ale wspólnym mianownikiem jest smutek, melancholia, jakieś emocjonalne zawieszenie, ciche szepty wrażliwości obok rzadszych wysokich jej tonów. W "Prawieku..." jest ukazana pewna witalność, życiodajna siła, fizyczna i duchowa. Wszystko pulsuje, żyje, czeka na odkrycie i jest go warte. Rzeczywistość, realizm, przeplata się z szaleństwem, grozą śmierci. Niewinność, dziewiczość z wybujałą erotyką. Ciemna zieleń.
Tokarczuk, "Anna Inn w grobowcach świata" - szary, szary jak stal. Autorka odmalowała sumeryjski mit w zupełnie nowych barwach. Quasi - futurystyczna wizja wertykalnego świata, rozbudowanych podziemi, zimnych i nieprzyjaznych. Wszystko jest odległe i obce.
Marquez "Sto lat samotności", Allende "Dom duchów" - są to zupełnie inne książki, ale zdecydowanie mają wspólny mianownik - coś więcej, niż tylko opis życia w Ameryce Południowej. Coś, co czyni z nich powieści w kolorze czerwonym. Czerwień na ich kartach ma namiętność - bohaterowie jeżeli kochają, to mocno, gwałtownie, na całe życie. Czerwień ma intensywność ich uczuć, gwałtowny temperament. Czerwona jest burzliwa historia, przeplatająca się przez ich życie. Czerwona w końcu jest krew, którą się przelewa w imię miłości, za honor i ojczyznę. Gwałtowna, intensywna, gęsta, dynamiczna proza, do której chce się powracać wciąż i na nowo.
Murakami "Sputnik sweetheart" - sepia, siena. Ale za Chiny (a raczej "Za Japonię"), nie potrafię powiedzieć dlaczego.
Larsson, "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" - zimny jak lód kolor niebieski. Ze względu na gęstą atmosferę, realizm, pesymizm (toć przecie kryminał), trup ściele się gęsto, a happy end nie może mieć miejsca.
Terakowska, "Ono" - zielono - szary, szaro - zielony. Świat w tej książce jest bardzo brzydki, pospolity. Tylko ta nowa istota w łonie narratorki, to Ono, nadaje mu jako taki koloryt, rozmowy z "Onym" stanowią sens sam w sobie, pomagają przyszłej mamie uporządkować myśli, poznać się na nowo i przygotować do najtrudniejszej z ról. Rzeczywistość jest szara, jak beton, ale na przekór wszystkiemu przebija z niego ożywcza moc zieleni, radosna i pełna nadziei, choć i nie pozbawiona melancholii.
Suskind, "Pachnidło" - kolor i zapach gnojówki. Ta książka bowiem ma zapach! Jest to smród momentami nie do przejścia, trzeba ją odkładać i sięgać po paru dniach na nowo. Proza tak sugestywna, że naprawdę można ją odczuć wszystkimi zmysłami, mistrzowsko napisana. Tylko, że sama historia odrażająca... Na samo wspomnienie aż wzdryga mnie obrzydzeniem!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz