wtorek, 30 sierpnia 2011

American dream, American tears, American bullshit

Amerykanie są szczególnym narodem, ze szczególną postawą życiową i szczególnym wizerunkiem. Wprost mogłabym powiedzieć, że są uosobieniem kiczu, tandety i życia na mieliźnie duchowości, ale tego nie powiem, bo nie można dać się zwieść stereotypom (wg których Polak to złodziej i pijak). Ale wizerunek Amerykanina wyłaniający się z programów reality shows (które naprawdę oglądam bardzo rzadko i w dawce jedno - , dwuminutowej, bo po większej mam ból głowy i jelit) jest po prostu przerażający i jeżeli świat pójdzie w tym kierunku to nie widzę wielkiej przyszłości dla ludzkości (tak, jakbym teraz ją widziała, ha).
Jednakże Amerykanie mają swoje szczególne problemy - kryzysy finansowe, krachy gospodarcze, a - co najważniejsze - jakieś dziwne wojny w bliżej nieokreślonych celach. Pamiętam, jak pytałam w gimnazjum nauczyciela historii o co toczono wojnę w Wietnamie i jego odpowiedź była bardzo... dyplomatyczna - wymijająca i skrajnie niekonkretna. Ale nie ma się co dziwić - czy dzisiaj potrafimy powiedzieć z całą pewnością, o co toczy się wojna w Iraku?
Film, o którym chcę opowiedzieć, dotyczy właśnie wojny w Iraku. Oglądałam go już dawno, jakieś pół roku temu, ale dalej siedzi mi w pamięci tak głęboko, że bez ponownego obejrzenia mogę o nim sporo powiedzieć. Nosi tytuł "Podróż powrotna" i opowiada historię oficera, który asystuje przy konwoju zwłok 19 - letniego szeregowca z lotniska, na które zmarły nastolatek wrócił z Iraku do jego rodzinnego stanu, a w końcu - do domu, rodziny.
Tego typu tematyka jest bardzo trudna - ciężko zrobić film, który porusza, a nie jest kiczowaty, rozprawia się z mitem, ale mu nie ulega. I "Podróż powrotna" spełnia pierwszy warunek - rzeczywiście, nie jest to dzieło cukierkowe, tanie, tandetne. Bardzo mało dialogów, kameralny klimat - to wszystko sprzyja niby surowej atmosferze - nie ma tam bowiem jakiś spektakularnych środków, ale przy tym - tworzy się mityzacja, ale o niej za chwilę.
Film składa się jakby z trzech wątków. W pierwszym poznajemy historię młodego człowieka, który zginął na służbie, oddając życie na ołtarzu ojczyzny (patos słów nieprzypadkowy).
W drugim - historię oficera, który nigdy nie walczył bezpośrednio, a jest tylko wojskowym urzędnikiem, dowodzi zza biurka i powoduje to w nim wyrzuty sumienia.
I trzeci wątek - zachowania wobec trumny z amerykańską flagą - znakiem, że w środku jest bohater. I ten trzeci wątek zdecydowanie wysuwa się na prowadzenie i jest najciekawszy. Widzimy szacunek, jaki oddaje się zmarłemu - salutuje każdy, kto ma z nim do czynienia. Od pokładowych  - mężczyzn, wyładowujących bagaże, przez wszelkie ekipy konwojujące, po reakcję zwykłych ludzi, gdy dowiadują się, że są to zwłoki zmarłego chłopca (jedna z kobiet, gdy dowiaduje się o tym od oficera, prosi o przekazanie swojego krzyżyka jego rodzinie). Gdy karawana z amerykańskim sztandarem jedzie ulicami, inni kierowcy nie wyprzedzają - jadą za i świecą światła.
Nawet ubranie ciała do pogrzebu jest okazją do złożenia hołdu - choć trumna nie zostanie otwarta, gdyż ciało nie jest w najlepszym stanie, to oficer dba o każdy szczegół - mundur ma być perfekcyjny, w dłoniach szeregowca wkłada rodzinne pamiątki, Biblię.
Powiem szczerze - to wszystko robi wrażenie. Naprawdę czułam się wzruszona tym filmem, ale nie jakoś tak właśnie po amerykańsku, spektakularnie, ale... tak po cichu, ukrywałam łzę i ba! ukrywam ją i teraz. Szkoda mi po prostu tego chłopca i jego bliskich - że musiał on wziąć udział w takiej bezsensownej wojnie (oczywiście, w filmie ani cień takiej sugestii nie pada!), i że nie miał szczęścia, aby z niej powrócić. No i reakcje zwykłych ludzi - widać, że wojna to dla nich wielka trauma, że wiele osób traci bliskich, ale jednak poświęcenie życia w imię honoru i ojczyzny to wielka i gorzka cena, ale jednak taka, którą wiele rodzin decyduje się zapłacić.
W tytule posta pojawia się znamienne słowo "bullshit" - dlatego, że jednak ten film mityzuje, jest może nawet nieco propagandowy, może ukazywać obraz rzeczywistości, jakiej nie ma. Wielu może go uznać za przesłodzony. Ja też mam świadomość, że po prostu daję się nabrać.
Ale i tak dla mnie jest to strawna pigułka - jedyna, w jakiej mogę przełykać amerykański mit wojny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz