Właściwie nie ma się nad czym rozwodzić i rozpisywać. Z wielkiej ciekawości sięgnęłam po książkę Limonova, którego literacką biografię autorstwa Emanuela Carrere prezentowałam na blogu. Padło na To ja, Ediczka, co okazało się kompletnym literackim fiaskiem. Autor jest skandalistą przez małe "s", szokuje na siłę i - co zdecydowanie najgorsze - robi to w okropny literacko sposób. Fabuła toczy się wokół pobytu Limonova w Stanach, jego nędzy, wzlotów i upadków. Wulgarna, obsceniczna, a do tego kompletnie nieinteresująca.
Naprawdę nie mam nic przeciwko scenom erotycznym w literaturze, nawet w wersji hard, ale niech to czemuś służy, niech to coś ukaże - nawet, jeżeli (jak w przypadku prozy Houellebecqa) będzie to diagnoza demaskująca relacje międzyludzkie, ukazująca, ich beznadziejność i rozpaczliwość. Ale opisy "wkładania twardej pały w dupę Murzyna i ruchania go do rana" naprawdę nie są szczególnie ekscytujące. No, chyba, że z wypiekami na twarzy czyta się coś w stylu "Pięćdziesiąt twarzy Greya" i chce się nastawić literackie opisy na wersję hard, wtedy proszę bardzo.
Biografię autorstwa Emanuela Carrere polecam jak najbardziej, bo ukazuje tak niejednoznaczną postać jak Limonov z wielu płaszczyzn, bez taryfy ulgowej i brązowienia, jednakże wyżej wymienioną powieść radzę omijać z daleka.
piątek, 28 grudnia 2012
czwartek, 27 grudnia 2012
Filmowy pakiet nieidealny
Jako, że święta to najlepszy czas na lenistwo, oglądaliśmy z Mężem cały dzień filmy, z czego relacja poniżej.
Igrzyska śmierci
Hm. Sama nie wiem co o tym filmie sądzić. Włączyliśmy go, ponieważ Małżon miał ochotę na jakąś przygodówkę, a ja poszuałam czegoś, co ma w miarę dobre recenzje i... oboje się troszkę zawiedliśmy. Znaczy sam obraz nie jest zły, ale kompletnie nie mogłam uwierzyć w serwowaną sytuację - że niby istnieje państwo, w którym co roku organizuje się igrzyska, gdzie młodzi ludzie mają się wybijać nawzajem????? Jest to tak absurdalne, że przesłaniało całą ewentualną przyjemność z oglądania typowych "przygodówek, siekaczy mózgu" - ten film był bowiem w pewnym sensie dramatem, tragiczną historią młodych ludzi. Pod tym kątem naprawdę mnie przejął - ale i to tylko połowicznie. Trwa grubo ponad dwie godziny, a jest... miałki, nudny, bezjajeczny. Nie powiem, żeby to były całkiem stracone dwie godziny, ale ani to rozrywka, ani dobrze skonstruowany dramat. Jedyne, co mi się naprawdę podobało, to główna bohaterka - Jennifer Lawrence jest po prostu świetna, bardzo wiarygodna. Zwłaszcza jej relacje z jej przyjacielem/chłopakiem - czy naprawdę coś do niego czuła, czy to była tylko gra? Bardzo dobrze przedstawiona postać, ale ogólnie filmu nie polecam - za długi, przegadany, a mimo to - miałki.
Skóra, w której żyję
Z kinem Almodovara mam taki problem, że nie wywołuje ono we mnie żadnych emocji. Ponoć tego reżysera albo się kocha, albo nienawidzi. Mnie przez to jego twórczość wciąga w odmęty kompleksów, bo nie widzę w niej niczego nadzwyczajnego, odwołań, aluzji - może jestem za głupia? (Dlatego właśnie skłaniam się ku temu, żeby filmy Almodovara jednak nienawidzić - a co, jeżeli jestem na nie za głupia?). W każdym razie "Skórę, w której żyję" potraktowałam jako ekranizację książki "Tarantula", o której pisałam tutaj. Na niewielu ponad 120 stornach pisarz potrafił odmalować tak dziwną i niejednoznaczną relację, która wchodzi pod skórę, ryje się w pamięci. Film, niestety, taki nie jest. Zabrakło najważniejszego - intrygującej interakcji pomiędzy głównymi bohaterami, w której zacierają się granice kat-ofiara, gdzie to, co dzieje się pomiędzy jest dużo, dużo bogatsze. Właściwie to postawa głównego bohatera mnie rozczarowała, ale dlaczego, przemilczę, by nie psuć efektu. Jednakże aktorka grająca Verę jest tak śliczna, że chyba dla niej warto obejrzeć ten film. Chociaż, co jest właściwie banałem - książka jest o niebo lepsza.
Dlaczego nie!
Naprawdę nie lubię się pastwić nad polskim kinem romantyczno-rozrywkowym, ale co zrobić, kiedy nie ma wyjścia? Film "Dlaczego nie" jest naprawdę najgłupszą rzeczą jaka kiedykolwiek została zrobiona, nawet kiedyś omawiana przeze mnie "Randka w ciemno" była lepsza. Np. taki epizod: główna bohaterka, dziewczyna z prowincji, była na rozmowie kwalifikacyjnej w agencji reklamowej, nie dzwonią do niej, więc ona co? Ona chce się spotkać z prezesem, aby sprawę wyjaśnić, ponieważ zaszła pomyłka i muszą ją zatrudnić. Już nawet nie będę dalszych epizodów przytaczać, bo oglądałam z 20 minut tylko, ale to było straszne, przerażające i głęboko żenujące 20 minut. Nie rozumiem, po prostu nie rozumiem jak można coś takiego produkować, czy jest ktoś, kto może powiedzieć, że ten film był dobry? Wiem, że o gustach się nie dyskutuje, ale to prawdziwa sieczka, w dodatku fatalnie zagrana. Masakra.
Ojciec chrzestny
Na ten film i książkę zostawię sobie miejsce w osobnym wpisie. Powiem tylko jedno - kto nie widział i nie czytał - musi nadrobić.
Igrzyska śmierci
Hm. Sama nie wiem co o tym filmie sądzić. Włączyliśmy go, ponieważ Małżon miał ochotę na jakąś przygodówkę, a ja poszuałam czegoś, co ma w miarę dobre recenzje i... oboje się troszkę zawiedliśmy. Znaczy sam obraz nie jest zły, ale kompletnie nie mogłam uwierzyć w serwowaną sytuację - że niby istnieje państwo, w którym co roku organizuje się igrzyska, gdzie młodzi ludzie mają się wybijać nawzajem????? Jest to tak absurdalne, że przesłaniało całą ewentualną przyjemność z oglądania typowych "przygodówek, siekaczy mózgu" - ten film był bowiem w pewnym sensie dramatem, tragiczną historią młodych ludzi. Pod tym kątem naprawdę mnie przejął - ale i to tylko połowicznie. Trwa grubo ponad dwie godziny, a jest... miałki, nudny, bezjajeczny. Nie powiem, żeby to były całkiem stracone dwie godziny, ale ani to rozrywka, ani dobrze skonstruowany dramat. Jedyne, co mi się naprawdę podobało, to główna bohaterka - Jennifer Lawrence jest po prostu świetna, bardzo wiarygodna. Zwłaszcza jej relacje z jej przyjacielem/chłopakiem - czy naprawdę coś do niego czuła, czy to była tylko gra? Bardzo dobrze przedstawiona postać, ale ogólnie filmu nie polecam - za długi, przegadany, a mimo to - miałki.
Skóra, w której żyję
Z kinem Almodovara mam taki problem, że nie wywołuje ono we mnie żadnych emocji. Ponoć tego reżysera albo się kocha, albo nienawidzi. Mnie przez to jego twórczość wciąga w odmęty kompleksów, bo nie widzę w niej niczego nadzwyczajnego, odwołań, aluzji - może jestem za głupia? (Dlatego właśnie skłaniam się ku temu, żeby filmy Almodovara jednak nienawidzić - a co, jeżeli jestem na nie za głupia?). W każdym razie "Skórę, w której żyję" potraktowałam jako ekranizację książki "Tarantula", o której pisałam tutaj. Na niewielu ponad 120 stornach pisarz potrafił odmalować tak dziwną i niejednoznaczną relację, która wchodzi pod skórę, ryje się w pamięci. Film, niestety, taki nie jest. Zabrakło najważniejszego - intrygującej interakcji pomiędzy głównymi bohaterami, w której zacierają się granice kat-ofiara, gdzie to, co dzieje się pomiędzy jest dużo, dużo bogatsze. Właściwie to postawa głównego bohatera mnie rozczarowała, ale dlaczego, przemilczę, by nie psuć efektu. Jednakże aktorka grająca Verę jest tak śliczna, że chyba dla niej warto obejrzeć ten film. Chociaż, co jest właściwie banałem - książka jest o niebo lepsza.
Dlaczego nie!
Naprawdę nie lubię się pastwić nad polskim kinem romantyczno-rozrywkowym, ale co zrobić, kiedy nie ma wyjścia? Film "Dlaczego nie" jest naprawdę najgłupszą rzeczą jaka kiedykolwiek została zrobiona, nawet kiedyś omawiana przeze mnie "Randka w ciemno" była lepsza. Np. taki epizod: główna bohaterka, dziewczyna z prowincji, była na rozmowie kwalifikacyjnej w agencji reklamowej, nie dzwonią do niej, więc ona co? Ona chce się spotkać z prezesem, aby sprawę wyjaśnić, ponieważ zaszła pomyłka i muszą ją zatrudnić. Już nawet nie będę dalszych epizodów przytaczać, bo oglądałam z 20 minut tylko, ale to było straszne, przerażające i głęboko żenujące 20 minut. Nie rozumiem, po prostu nie rozumiem jak można coś takiego produkować, czy jest ktoś, kto może powiedzieć, że ten film był dobry? Wiem, że o gustach się nie dyskutuje, ale to prawdziwa sieczka, w dodatku fatalnie zagrana. Masakra.
Ojciec chrzestny
Na ten film i książkę zostawię sobie miejsce w osobnym wpisie. Powiem tylko jedno - kto nie widział i nie czytał - musi nadrobić.
niedziela, 23 grudnia 2012
Film idealny na święta
Wiem, wiem, jestem jeszcze w grocie Lascaux, skoro dopiero wczoraj oglądałam "Nietykalnych" i nie ma się czym chwalić, ani czego polecać, bo przecież każdy już oglądał. Ale... to jest naprawdę idealny film, który warto też włączyć naszym Rodzicom. Nie będę wyłuszczać fabuły, każdy przecież wie o co chodzi, ale już dawno tak się nie śmialiśmy z Mężem. Kto jeszcze nie oglądał - koniecznie musi nadrobić, rewelacyjna historia, bardzo dobrze opowiedziana. I naprawdę przepiękna muzyka!
Jako książkę idealną na święta wybrałam "Ojca chrzestnego" - wstyd nie znać! Jest to jedna z tych książek, które ledwo się zaczyna, a już jest się w połowie. Myślę, że to będzie bardzo dobry wybór pomiędzy sernikami, mięsami, ciastkami z kremami, sałatami i żurami.
Jako książkę idealną na święta wybrałam "Ojca chrzestnego" - wstyd nie znać! Jest to jedna z tych książek, które ledwo się zaczyna, a już jest się w połowie. Myślę, że to będzie bardzo dobry wybór pomiędzy sernikami, mięsami, ciastkami z kremami, sałatami i żurami.
piątek, 21 grudnia 2012
Najlepszy zalążek powieści ever
Kiedy kończę książkę po kilku godzinach czytania i zamiast iść spać mam wielką potrzebę podzielenia się wrażeniami, to naprawdę znaczy, że lektura była niezwykła. Mowa o powieści Marka Świerczka "Dybuk", opowieść szalona, brutalna, pełna grozy, ale też niezwykłego poczucia humoru (sarkazmu, w sensie).
Fabuła jest dość nieszablonowa, więc opiszę ją tylko w telegraficznym skrócie - rzecz dzieje się w Polsce zaraz po końcu wojny. Pewna barwna trupa, pod przykrywką cyrku, a w zamierzeniu głównym - w celu zabicia pewnego jegomościa, który tak naprawdę jest kimś innym, przemierza wsie, miasta, miasteczka, karczmy, by napotkać na całą paletę barwnych postaci, na uprzedzenia, antysemityzm, głupotę i prostackość, ale też przyzwoitość, bezinteresowność, szczerość i dobroć.
Tyle o fabule, która pozostawia maksymalny niedosyt. Maksymalny. To, co dzieje się na 266 stronach jest zaledwie zalążkiem książki, jej szkicem. Wiele, a właściwie wszystkie wątki wymagają większego dopowiedzenia. Współczesny czytelnik jest bardzo pazerny, chce wiedzieć wszystko o swoich postaciach, chce mieć wyraziste postaci poboczne. Z tej historii śmiało można nadrobić drugie tyle stron, bez poczucia sztuczności, ma bowiem wszystko, co przykuwające uwagę - świetnego głównego bohatera - chociaż Rem na początku wydaje się dość denerwujący, przy ostatnim zdaniu nie da się go nie lubić; niesamowita galeria jego kompanów, ciekawy wątek romansowy i jeszcze realia Polski powojennej, które aż proszą się o dobrą opowieść.
Na początku czytania przyszło mi do głowy, że ta opowieść jest niesamowicie filmowa. I pomyliłam się, ale tylko trochę - ta opowieść aż prosi się o ekranizację, ale jako serial. Widzę oczyma wyobraźni ten klimat, niesamowity, brutalny, ale jednak dający nadzieję, naturalistyczny, chociaż z nutą realizmu magicznego. Także jeżeli byłabym jakimś ważniakiem-producentem, to w tej chwili rozmawiałabym z autorem o przeróbce na scenariusz, bo byłaby to rewelacja. W Polsce rozpaczliwie brakuje dobrego serialu, bez lukru i banału, bez dziwacznych realiów i ludzi bez krwi i kości. Taka historia jak "Dybuk" byłaby strzałem w dziesiątkę, bo opowiada fascynującą historię w fascynujący sposób. Czego chcieć więcej?
środa, 19 grudnia 2012
Kim pan jest, panie Limonow?
Właśnie zakończyłam lekturę "Limonowa" Emanuela Carrere i szalenie ciekawa książka. Jest to biografia Eduarda Sawienki, zwanego Limonowem - człowieka, który założył sobie w dzieciństwie, że będzie bohaterem i przez całe swoje życie realizował marzenia.
Co bardziej uważny czytelnik może zapytać - ale co to znaczy - być bohaterem? Wyciągać ludzi z płonących wieżowców? Jeździć do dzieci w Afryce ze szczepionkami? No - nie takim bohaterem jest Limonow. On wymarzył sobie, że będzie prowadził życie awanturnika, poszukiwacza przygód, życie niebanalne, odważne, ryzykowne. I udało mu się. Nie będę opowiadać o poszczególnych szczeblach jego kariery czy awansu społecznego (jak zwał tak zwał), ale droga, którą przebył jest naprawdę godna scenariusza filmowego.
W książce uderza mnie kilka rzeczy. Przede wszystkim Eduard nie jest postacią jednoznaczną. To nie jest człowiek bez skazy. Ba - nawet nie wiem do końca, czy go polubiłam, raczej nie - jego ego jest wielkości "jak stąd do księżyca". Ale na pewno nie można mu odmówić niesamowitej pracowitości, niezłomności, determinacji. Fakt, że uważam go za pozera, niczego nie zmienia - założył sobie jaki chce być i po prostu taki był, przez całe swoje życie. Np. bezpośrednio wyraża się na temat ludzi zdolniejszych od siebie, na których miejscu chciałby być - po prostu ich nienawidzi. To bardzo pouczające, nieprawdaż? Jasno i głośno wyrazić swoją zazdrość, a nie bawić się w jakieś wyrzuty sumienia, frustracje czy nerwice. Świat byłby dużo prostszy, gdyby ludzie potrafili uświadamiać sobie swoją zazdrość i dążyć do zniesienia różnic. To taka "dygresja na koniec świata" - jeżeli przeżyję, to mocno ją sobie wezmę do serca.
Limonow cały czas, nieustannie myśli o sobie, mamła się i babrze w swoim ja, mam wrażenie, że przez całe swoje życie nic innego nie robi. Ale udaje mu się, ostatecznie jest tym, kim chce być.
Nie wiem, czy jest sens odkrywać więcej kart Limonowa - lektura jest bowiem bardzo warta uwagi, przede wszystkim z innego powodu - to niezwykła podróż do Rosji, przez dzieje jednego człowieka poznajemy ten niezwykle fascynujący kraj i skrawek jego historii. Och, gdyby ktoś znał jakąś ciekawą biografię Putina i mi polecił, to naprawdę z wypiekami na twarzy bym przeczytała! Rosja to jedna z moich fascynacji, startowałam swego czasu na UJ na rosjoznawstwo, ale mnie nie chcieli, czego skrycie żałuję do dziś.
Skoro jesteśmy przy studiach - dzisiaj jeden wykładowca na zajęciach podzielił się z nami pewną uwagą (którą ja odczytałam trochę jako obelgę, ale bywam przewrażliwiona) - że literaturoznawcy czytają wszystko. Hm. Po sobie widzę, że to prawda, ale nigdy i przenigdy nie uważałam tego za coś negatywnego, ale jeżeli wyrażenie to wziąć na pulpit, to może i tak jest? Jeżeli przekrój zainteresowań jest tak szeroki, że ciężko go zdefiniować, to może nie ma żadnych zainteresowań? Może lepiej ograniczyć swoje lektury tylko do jednego zagadnienia, a być w nim specem, a nie do wszystkiego naraz? Muszę tę sprawę bardzo gruntownie przemyśleć.
I jeszcze jedna dygresja związana ze studiami filozoficznymi - nie ma najmniejszego sensu studiować tego kierunku, kiedy się w pełni nie jest na niego przygotowanym intelektualnie. Ludzie na roku są naprawdę niesamowicie inteligentni, oczytani, świadomi swojego wyboru, a nie trafiający tylko z chęci posiadania legitymacji studenckiej. Ja się czuję przy nich wielkim leszczem, wpadam w kompleksy i nawet boję się odezwać. Ale to wielka przygoda i spore wyzwanie. Takie lektury jak powyższa jasno wskazują, że warto je podejmować, być zuchwałym, bezczelnie wypowiadając na głos nawet największe marzenia. Niby truizm, ale jak dojdzie się do tego samemu - proszę wierzyć - uczucie bezcenne.
niedziela, 16 grudnia 2012
Od blogera do milionera
Ostatnio przeżywam silny kryzys blogotwórczy. Nie chce mi się nic pisać, nawet nie wiem z jakiego powodu. Ogólnie czas, jaki spędzam przed komputerem jest ograniczony do minimum i jedyne, na co zerkam, to blogi. No właśnie, blogi. Dlaczego nie strony typu culture.pl czy dwutygodnik.com tylko właśnie blogi? I to jeszcze nie tylko te, które lubię i których autorów szanuję, ale regularnie zaglądam na blogi osób, których nie mogę strawić? Myślę, że powód jest taki sam, jak moja słabość do "Mody na sukces" - wiem, że to żenujące, ale przenika mnie dziwna przyjemność w oglądaniu marnej jakości zdjęć czy tekstu.
Jako, że niedługo przyjdzie mi się zmierzyć z tematem blogów z naukowej strony - będę pisać na ten temat pracę zaliczeniową - postanawiam tu i teraz przyjrzeć się polskiej blogosferze
Od blogera do milionera
Blogerki to gwiazdy. Chyba jest to główny powód zakładania modowych blogów - splendor, chwała i fejm - niektórym udaje się to osiągnąć. Zdaję sobie sprawę, że prowadzenie bloga o modzie nie jest rzeczą prostą - czasami nawet zrobienie dobrych zdjęć wymaga czasu i pewnej energii. Widać to zwłaszcza w beznadziejnych pod względem jakości zdjęć blogaskach. I za tą energię blogerki chcą być wynagradzane, to wydaje się oczywiste. Zakupy, prezenty, bony, a czasami nawet wycieczki - nie jest to niczym nowym. Ale czy status sławnej blogerki jest jednoznaczny? Moim zdaniem nie. Firma X proponuje znanej faszonistce współpracę, na co ona przystaje, czasami zaznaczając reklamę otwarcie, a czasami demonstrując, że po prostu coś poleca z własnej i nieprzymuszonej woli. Jak dla mnie taki produkt traci na wiarygodności i absolutnie nie mam ochoty po niego sięgnąć - blogerka za reklamę wzięła na pewno sporą kasę i guzik ją obchodzi, czy dana prostownica naprawdę jest warta swojej ceny.
Najlepsze jest jednak coś innego. Zapraszanie blogerek na różne spotkania itp. z których one nawet nie piszą żadnych sprawozdań. Rozumiem ideę firm - chcą rozpropagować markę i wydarzenie, w blogerkach widząc wielki potencjał marketingowy. Ale, na Boga, niech wybierają takie, które przynajmniej włożą trud w zdanie relacji! Jedna z dziewczyn np. otwarcie przyznaje, że pisać o wydarzeniach nie będzie, bo nie umie i nie lubi. Jedyne, co dodaje to zdjęcia. Naprawdę, fest.
Pała z polskiego
Moim najskromniejszym zdaniem największą bolączką blogerek są ich umiejętności językowe. Większość blogerek modowych posługuje się językiem infantylnym, pisząc notki krótkie, niepoprawne i płytkie. Jakaś swada, żart, ironia - najczęściej nie ma o tym mowy. Ale są też wyjątki: blogerki, które fenomenalnie posługują się piórem (klawiaturą)- venilakostis, szafasztywniary, raspberryandred, styledigger - piszą naprawdę rewelacyjnie, dodają świetne zdjęcia - kwintesencja dobrego bloga.
Krytyczne oko czuwa
Z prawdziwymi wypiekami na twarzy czytam teksty wystawiające gorzką opinię polskiej blogosferze - niemodnepolki, addicted-tattwa i the-wearability. Piszą teksty, których nie wstydziłaby się niejedna redakcja, kąśliwe, nieraz szydercze, ale szalenie trafne i bardzo potrzebne - boginie mody tracą ten wesoły status, by w krytycznych oczach stać się przewidywalnymi, nudnawymi dziewczynkami, lubiącymi zarówno przebieranki, jak i prezenty. O to właśnie chodzi
Nie samą modą człowiek żyje
Oprócz rozpalających największe emocje blogerek modowych jest cała rzesza innych, nieraz bardziej interesujących miejsc w sieci. Nie wyobrażam sobie np. że mogłabym nie skonfrontować przeczytanej książki z opinią innego blogera (nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się, żeby na jakiś tytuł wyszukiwarka milczała - KAŻDĄ książkę czytał jakiś bloger). Oczywiście, i w tym światku panuje hierarchia. Ciekawy post zamieściła ostatnio jedna z najpopularniejszych blogerek o książkach i szeroko pojętej kulturze - kreatywa - że blogerzy oceniają swój gust, niżej traktując blogi, gdzie oceniane są książki dla młodzieży, obok "poważnej" literatury. Zastanawiam się nad tym intensywnie i chociaż autorka jest oburzona na taki proceder, to chyba ja tak mam - chociaż sama jestem wielką fanką kryminałów, o czym piszę często, to jednak nigdy nie napisałabym recenzji jakiejś powieści dla młodzieży o wampirach, jakoś... wstyd by mi było. Nie muszę dbać o bon ton, silić się na kurtuazję, bo nikt mnie nie czyta - więc mogę swoje zdanie wypowiedzieć jasno i wyraźnie.
Mam natomiast swoje wyrocznie literackie wśród blogerów - miastoksiążek i blog Bernadetty Darskiej atoksiazkawlasnie. Znamienne jest, że obie panie są badaczkami literatury, ale na blogach wypowiadają się fachowo, ale przystępnie; profesjonalnie, ale z pasją prawdziwych moli książkowych. Jeżeli autorki polecają jakiś tytuł, nie wyobrażam sobie, że nawet w sporym odstępie czasowym mogłabym nie sięgnąć. Później mam jednak problem z napisaniem recenzji - wiem, że nie jestem w stanie napisać tak dobrej recenzji jak autorki, wszystko, co udaje mi się wykrzesać z siebie jest gorsze i wtórne, więc po co pisać w ogóle?
Foch osobisty
Ostatnio na prośbę autorki bloga pretensjonalnie wypowiedziałam się o moim kryzysie blogotwórczym, o tym, że każdy chce być czytany, a jeżeli nie jest - nic go nie zmusza do intensywnej pracy, a prowadzenie bloga dla siebie do ściema. W komentarzu jedna z blogerek następująco wypowiedziała się na mój temat:
"Ten post skłonił mnie do rozważań, czemu niektóre blogi zyskują tzw. popularność, a inne pozostają w blogowej niszy.
Z ciekawości weszłam na blog mariimargaryny i wydaje mi się, że w tym konkretnym przypadku mała ilość komentarzy wynika m. in. z faktu, iż ludzie po prostu z lekka obawiają się dodać tam swój wpis. Autorka wydaje się być osobą bezkompromisową, bezwzględną i niezwykle surowo oceniającą otoczenie (np. wpis o jennifer lopez, która ponoć "upadła na głowę", bo zamiast schować się w mysiej norze i rozpaczać z powodu "zaawansowanego" wieku, bezczelnie kręci teledyski czy też wpis w profilu "wróg okropnej poezji"). Mnie osobiście taka postawa odrzuca i skutecznie zniechęca do zostawiania po sobie jakiegokolwiek śladu. Być może inni odbiorcy mają podobne odczucia wobec bloga mariimargaryny i stąd wynika ten brak komentarzy. Oczywiście to tylko moja opinia, być może mylna. Gdybam tylko.
(...) "
Gdyby nie to, że przeczytałam ten komentarz jakiś tydzień po zajściu, to miałabym konkretną sprzeczkę z autorką - bardzo mnie zdenerwowała i nawet trochę obraziła, zwłaszcza późniejszym komentarzem:
"To prawda, że konsekwencją pisania krytycznego nie zawsze jest zniechęcenie czytelników. Jednak krytycznie też można pisać w różny sposób. Np. niemodne Polki, z tego co zdążyłam zauważyć, wprawdzie piszą krytycznie, ale w taki sposób, że nikogo nie poniżają, nie opluwają, jedynie przedstawiają świat modowych blogerek z dystansem, lekkim przymrużeniem oka, humorem, to taka trochę satyra na blogi modowe. Nie ma tu mowy o uwłaczaniu czyjejś godności, to potraktowanie określonego tematu w sposób żartobliwy. Nie ma tu takiej postawy, że ten czy tamten upadł na głowę, bo w tym czy tamtym wieku już nie wypada, nie ma popisywania się zasobem słownictwa i opisywania siebie dziwnymi określeniami w stylu "samozwańcza prezeska", jest tylko i wyłącznie żartobliwe podejście do określonego rodzaju blogów i osób. I na tym właśnie polega różnica między krytycznym blogiem niemodnepolki a krytycznym blogiem mariimargaryny. Tak mi się przynajmniej wydaje, być może się mylę. Jest krytyka i jest krytyka- tak w skrócie można by podsumować mój wywód".
Wydaje mi się, że niemodnepolki, które z resztą strasznie lubię, bo po prostu nie da się ich nie lubić (chyba, że jest się blogerką przez nich wspominaną) są naprawdę dużo bardziej kąśliwe, nieraz po prostu szydercze, nazywając blogerki po imieniu, a jeżeli nie, to i tak wiadomo o kogo chodzi. Nie wiem, czy nazwanie JLo starszą panią, która upadła na głowę bo fika-mika po scenie i robi z siebie szesnastkę jest tak straaaaasznie bolesne dla pani-autorki, jeżeli tak, to przepraszam. I chciałabym zaznaczyć, że nie podaję linka do bloga mojej nowej, miłej koleżanki, nie śledzę jej poetyckich poczynań (czy wspominałam, że jestem wrogiem okropnej poezji?), nie zostawiam śladu pod jej wierszami, w ogóle mam to w nosie, ale nikt nie zabroni skomentować złego zdania na mój temat. Więc może nie jestem aż taka bezkompromisowa i surowa?
Zamiast podsumowania
I właśnie dlatego nie chce mi się pisać postów - wszystko, co wymyślę, już gdzieś kiedyś zostało napisane, może nawet lepiej. Po co więc się trudzić, skoro to i tak wtórne przerabianie tego samego? Co komu z tego, że ostatnio oglądałam "Skyfall" i uważam tę część Bonda z jedną z najlepszych w historii, ale nadal liczę, że kiedyś w tę postać wcieli się Clive Owen? Albo że najnowsza część Zmierzchu to sieczka? Albo że jestem w trakcie lektury "Limonov" i uderza mnie w niej wiele rzeczy, ale przede wszystkim parcie autora do sławy, przekonanie o swoim talencie, niezwykła arogancja, ale taka sama determinacja? No dobra, na temat tej książki coś jednak chyba napiszę.
Jako, że niedługo przyjdzie mi się zmierzyć z tematem blogów z naukowej strony - będę pisać na ten temat pracę zaliczeniową - postanawiam tu i teraz przyjrzeć się polskiej blogosferze
Od blogera do milionera
Blogerki to gwiazdy. Chyba jest to główny powód zakładania modowych blogów - splendor, chwała i fejm - niektórym udaje się to osiągnąć. Zdaję sobie sprawę, że prowadzenie bloga o modzie nie jest rzeczą prostą - czasami nawet zrobienie dobrych zdjęć wymaga czasu i pewnej energii. Widać to zwłaszcza w beznadziejnych pod względem jakości zdjęć blogaskach. I za tą energię blogerki chcą być wynagradzane, to wydaje się oczywiste. Zakupy, prezenty, bony, a czasami nawet wycieczki - nie jest to niczym nowym. Ale czy status sławnej blogerki jest jednoznaczny? Moim zdaniem nie. Firma X proponuje znanej faszonistce współpracę, na co ona przystaje, czasami zaznaczając reklamę otwarcie, a czasami demonstrując, że po prostu coś poleca z własnej i nieprzymuszonej woli. Jak dla mnie taki produkt traci na wiarygodności i absolutnie nie mam ochoty po niego sięgnąć - blogerka za reklamę wzięła na pewno sporą kasę i guzik ją obchodzi, czy dana prostownica naprawdę jest warta swojej ceny.
Najlepsze jest jednak coś innego. Zapraszanie blogerek na różne spotkania itp. z których one nawet nie piszą żadnych sprawozdań. Rozumiem ideę firm - chcą rozpropagować markę i wydarzenie, w blogerkach widząc wielki potencjał marketingowy. Ale, na Boga, niech wybierają takie, które przynajmniej włożą trud w zdanie relacji! Jedna z dziewczyn np. otwarcie przyznaje, że pisać o wydarzeniach nie będzie, bo nie umie i nie lubi. Jedyne, co dodaje to zdjęcia. Naprawdę, fest.
Pała z polskiego
Moim najskromniejszym zdaniem największą bolączką blogerek są ich umiejętności językowe. Większość blogerek modowych posługuje się językiem infantylnym, pisząc notki krótkie, niepoprawne i płytkie. Jakaś swada, żart, ironia - najczęściej nie ma o tym mowy. Ale są też wyjątki: blogerki, które fenomenalnie posługują się piórem (klawiaturą)- venilakostis, szafasztywniary, raspberryandred, styledigger - piszą naprawdę rewelacyjnie, dodają świetne zdjęcia - kwintesencja dobrego bloga.
Krytyczne oko czuwa
Z prawdziwymi wypiekami na twarzy czytam teksty wystawiające gorzką opinię polskiej blogosferze - niemodnepolki, addicted-tattwa i the-wearability. Piszą teksty, których nie wstydziłaby się niejedna redakcja, kąśliwe, nieraz szydercze, ale szalenie trafne i bardzo potrzebne - boginie mody tracą ten wesoły status, by w krytycznych oczach stać się przewidywalnymi, nudnawymi dziewczynkami, lubiącymi zarówno przebieranki, jak i prezenty. O to właśnie chodzi
Nie samą modą człowiek żyje
Oprócz rozpalających największe emocje blogerek modowych jest cała rzesza innych, nieraz bardziej interesujących miejsc w sieci. Nie wyobrażam sobie np. że mogłabym nie skonfrontować przeczytanej książki z opinią innego blogera (nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się, żeby na jakiś tytuł wyszukiwarka milczała - KAŻDĄ książkę czytał jakiś bloger). Oczywiście, i w tym światku panuje hierarchia. Ciekawy post zamieściła ostatnio jedna z najpopularniejszych blogerek o książkach i szeroko pojętej kulturze - kreatywa - że blogerzy oceniają swój gust, niżej traktując blogi, gdzie oceniane są książki dla młodzieży, obok "poważnej" literatury. Zastanawiam się nad tym intensywnie i chociaż autorka jest oburzona na taki proceder, to chyba ja tak mam - chociaż sama jestem wielką fanką kryminałów, o czym piszę często, to jednak nigdy nie napisałabym recenzji jakiejś powieści dla młodzieży o wampirach, jakoś... wstyd by mi było. Nie muszę dbać o bon ton, silić się na kurtuazję, bo nikt mnie nie czyta - więc mogę swoje zdanie wypowiedzieć jasno i wyraźnie.
Mam natomiast swoje wyrocznie literackie wśród blogerów - miastoksiążek i blog Bernadetty Darskiej atoksiazkawlasnie. Znamienne jest, że obie panie są badaczkami literatury, ale na blogach wypowiadają się fachowo, ale przystępnie; profesjonalnie, ale z pasją prawdziwych moli książkowych. Jeżeli autorki polecają jakiś tytuł, nie wyobrażam sobie, że nawet w sporym odstępie czasowym mogłabym nie sięgnąć. Później mam jednak problem z napisaniem recenzji - wiem, że nie jestem w stanie napisać tak dobrej recenzji jak autorki, wszystko, co udaje mi się wykrzesać z siebie jest gorsze i wtórne, więc po co pisać w ogóle?
Foch osobisty
Ostatnio na prośbę autorki bloga pretensjonalnie wypowiedziałam się o moim kryzysie blogotwórczym, o tym, że każdy chce być czytany, a jeżeli nie jest - nic go nie zmusza do intensywnej pracy, a prowadzenie bloga dla siebie do ściema. W komentarzu jedna z blogerek następująco wypowiedziała się na mój temat:
Z ciekawości weszłam na blog mariimargaryny i wydaje mi się, że w tym konkretnym przypadku mała ilość komentarzy wynika m. in. z faktu, iż ludzie po prostu z lekka obawiają się dodać tam swój wpis. Autorka wydaje się być osobą bezkompromisową, bezwzględną i niezwykle surowo oceniającą otoczenie (np. wpis o jennifer lopez, która ponoć "upadła na głowę", bo zamiast schować się w mysiej norze i rozpaczać z powodu "zaawansowanego" wieku, bezczelnie kręci teledyski czy też wpis w profilu "wróg okropnej poezji"). Mnie osobiście taka postawa odrzuca i skutecznie zniechęca do zostawiania po sobie jakiegokolwiek śladu. Być może inni odbiorcy mają podobne odczucia wobec bloga mariimargaryny i stąd wynika ten brak komentarzy. Oczywiście to tylko moja opinia, być może mylna. Gdybam tylko.
(...) "
Gdyby nie to, że przeczytałam ten komentarz jakiś tydzień po zajściu, to miałabym konkretną sprzeczkę z autorką - bardzo mnie zdenerwowała i nawet trochę obraziła, zwłaszcza późniejszym komentarzem:
"To prawda, że konsekwencją pisania krytycznego nie zawsze jest zniechęcenie czytelników. Jednak krytycznie też można pisać w różny sposób. Np. niemodne Polki, z tego co zdążyłam zauważyć, wprawdzie piszą krytycznie, ale w taki sposób, że nikogo nie poniżają, nie opluwają, jedynie przedstawiają świat modowych blogerek z dystansem, lekkim przymrużeniem oka, humorem, to taka trochę satyra na blogi modowe. Nie ma tu mowy o uwłaczaniu czyjejś godności, to potraktowanie określonego tematu w sposób żartobliwy. Nie ma tu takiej postawy, że ten czy tamten upadł na głowę, bo w tym czy tamtym wieku już nie wypada, nie ma popisywania się zasobem słownictwa i opisywania siebie dziwnymi określeniami w stylu "samozwańcza prezeska", jest tylko i wyłącznie żartobliwe podejście do określonego rodzaju blogów i osób. I na tym właśnie polega różnica między krytycznym blogiem niemodnepolki a krytycznym blogiem mariimargaryny. Tak mi się przynajmniej wydaje, być może się mylę. Jest krytyka i jest krytyka- tak w skrócie można by podsumować mój wywód".
Wydaje mi się, że niemodnepolki, które z resztą strasznie lubię, bo po prostu nie da się ich nie lubić (chyba, że jest się blogerką przez nich wspominaną) są naprawdę dużo bardziej kąśliwe, nieraz po prostu szydercze, nazywając blogerki po imieniu, a jeżeli nie, to i tak wiadomo o kogo chodzi. Nie wiem, czy nazwanie JLo starszą panią, która upadła na głowę bo fika-mika po scenie i robi z siebie szesnastkę jest tak straaaaasznie bolesne dla pani-autorki, jeżeli tak, to przepraszam. I chciałabym zaznaczyć, że nie podaję linka do bloga mojej nowej, miłej koleżanki, nie śledzę jej poetyckich poczynań (czy wspominałam, że jestem wrogiem okropnej poezji?), nie zostawiam śladu pod jej wierszami, w ogóle mam to w nosie, ale nikt nie zabroni skomentować złego zdania na mój temat. Więc może nie jestem aż taka bezkompromisowa i surowa?
Zamiast podsumowania
I właśnie dlatego nie chce mi się pisać postów - wszystko, co wymyślę, już gdzieś kiedyś zostało napisane, może nawet lepiej. Po co więc się trudzić, skoro to i tak wtórne przerabianie tego samego? Co komu z tego, że ostatnio oglądałam "Skyfall" i uważam tę część Bonda z jedną z najlepszych w historii, ale nadal liczę, że kiedyś w tę postać wcieli się Clive Owen? Albo że najnowsza część Zmierzchu to sieczka? Albo że jestem w trakcie lektury "Limonov" i uderza mnie w niej wiele rzeczy, ale przede wszystkim parcie autora do sławy, przekonanie o swoim talencie, niezwykła arogancja, ale taka sama determinacja? No dobra, na temat tej książki coś jednak chyba napiszę.
środa, 5 grudnia 2012
Ciemno, prawie noc.
Nawet w zasadzie nie wiem co napisać.
Wczoraj przeczytałam "Ciemno, prawie noc" Joanny Bator, której po prostu nie mogłam odstawić ani na chwilę, musiałam przeczytać całą naraz. Jest to jedna z najbardziej niezwykłych powieści, jakie kiedykolwiek wpadły mi w ręce, powieść, która nie pozwala jeść, spać, myśleć o czymś innym.
Na razie nie napiszę niczego więcej, bo jest to powieść miażdżąca, która zmieniła moje nastawienie do literatury i chyba nastawienie do życia w ogóle.
Joannę Bator uważam za najlepszą polską pisarkę, niesamowicie włada piórem, opowiada niesamowite historie, jest wrażliwa, ale potrafi hardkorowo przywalić. Na razie tyle. Jak się ogarnę, to jeszcze do tej powieści tutaj wrócę.
Bo "Ciemno, prawie noc" to mistrzostwo świata, rzecz, której nie można pominąć.
Wczoraj przeczytałam "Ciemno, prawie noc" Joanny Bator, której po prostu nie mogłam odstawić ani na chwilę, musiałam przeczytać całą naraz. Jest to jedna z najbardziej niezwykłych powieści, jakie kiedykolwiek wpadły mi w ręce, powieść, która nie pozwala jeść, spać, myśleć o czymś innym.
Na razie nie napiszę niczego więcej, bo jest to powieść miażdżąca, która zmieniła moje nastawienie do literatury i chyba nastawienie do życia w ogóle.
Joannę Bator uważam za najlepszą polską pisarkę, niesamowicie włada piórem, opowiada niesamowite historie, jest wrażliwa, ale potrafi hardkorowo przywalić. Na razie tyle. Jak się ogarnę, to jeszcze do tej powieści tutaj wrócę.
Bo "Ciemno, prawie noc" to mistrzostwo świata, rzecz, której nie można pominąć.
czwartek, 22 listopada 2012
Ruski świat w wersji polskiej
Potrzeba podzielenia się z kimś wrażeniami nad lekturą Piaskowej góry Joanny Bator towarzyszyła mi już po przeczytaniu kilkunastu stron. Potrzeba ta nie stygnie po przeczytaniu (niemalże, co zostało mi jeszcze tych stron kilkanaście) całości.
Jest to książka przedziwna, która zachwyca i odrzuca jednocześnie. Bohaterami jest rodzina Chmurów - Jadzia, Dominika i Stefan, ich przodkowie, sąsiedzi, ludzie i rzeczywistość wokół której żyją. A jest to rzeczywistość trawiona szarzyzną, rzeczywistość statystyczna, rzeczywistość z kroniki. Akcja rozpoczyna się gdzieś w latach 70., których mamy naprawdę niezwykły obraz - pragnienia ludzi, ich dążenia i nadzieje. Ale też ich pospolitość, zaściankowość, prowincjonalność. Wydaje mi się, że większość bohaterów jest taka "ruska" - w znaczeniu, w jakim słowa "ruski" używała Masłowska - taka tania, niewybredna. złotozębna, prosta, a niekiedy i prostacka.Nawet nazwiska bohaterów są właśnie takie: Chmura, Maślak, Śledź, Pasiak, Mucha.
Narracja Joanny Bator jest jak rzeka - płynie gładko, ale czasami zbacza w odnóże, czasami rozmywa się gdzieś po drodze. Wątek główny dzieli się na kilka, czy kilkanaście wątków pomniejszych. Poznajemy ludzi, którzy może nie do końca są warci poznania, którzy nie są niesamowici i wyjątkowi, ale powiem najszczerzej - żadna książka ostatnio nie zrobiła na mnie takiego wrażenia, jak Piaskowa góra. Niby nie jest to jakaś nadzwyczajna historia - ot, rodzina, blokowisko, zwyczajne życie. Z jednej strony nie dowiedziałam się z kart powieści niczego nadzwyczajnego, ale z drugiej... to wszystko jest takie magnetyczne, przyciągające, ciężko się oderwać, strony uciekają nie wiadomo kiedy, a na zegarze wskazówka pokazuje drugą w nocy, chociaż przysięglibyśmy, że może być co najwyżej jedenasta. Wielka to zasługa pisarstwa Bator. Wiele, naprawdę wiele można z niego wyciągnąć - chyba Joanna Bator miejscami nawet troszkę szydzi z tej polskiej "ruskości". Widać też, że bardzo pociąga ją "inność" (a w zasadzie Inny) - ten motyw jest fantastycznie wpleciony, ale nienachalny - to właśnie Inny, moim skromnym zdaniem, pełni jedną z ważniejszych funkcji w powieści. Już ani słowa więcej - uzbrójmy się w lektury i odpłyńmy.
Najgoręcej polecam. To moja pierwsza przygoda z pisarstwem Joanny Bator, ale na pewno nie ostatnia.
wtorek, 13 listopada 2012
"Neurotyczna potrzeba miłości przyprawia mnie o mdłości"
Z wielkim zainteresowaniem przyglądam się moim rówieśnikom robiącym przeróżne ciekawe rzeczy - od prowadzenia blogów do pisania książek. Jestem strasznie ciekawa, jak wygląda ich młode życie, z jakim bagażem doświadczeń żegnają się z dzieciństwem, witając dorosłość, kim są i kim chcą być. Czy ich życie jest diametralnie różne od mojego, czy ich głowy wypełniają inne myśli. A może wszyscy jesteśmy tacy sami?
Naładowana taką ciekawością sięgnęłam po książkę Dominiki Dymińskiej o wdzięcznym tytule Mięso i jest mi strasznie przykro, bo muszę po niej pojechać z góry na dół, nie widząc w niej ani jednej pozytywnej strony.
Ale po kolei.
Mięso jest takim trochę nie wiadomo czym. Ani to powieść, ani pamiętnik, ani dziennik. Jakieś postmodernistyczny twór, który mógłby być wszystkim, gdyby nie był niczym (tak tak, wyznanie na miarę postmodernisty). Jest to opowieść o dojrzewaniu. O brzydkiej dziewczynce, która nie totalnie nie akceptuje siebie i swojego ciała, ale ciało ma swoje potrzeby, więc dziewczynka je zaspokaja. Chodzi oczywiście o chuć. Opisy seksualnych doznań wychodzą na plan pierwszy. Bohaterka lubi się pieprzyć (bo słowa "uprawiać seks" są jakoś tak boleśnie bezbarwne, a "kochać się"... wobec tych wyrażeń bohaterka nawet nie stoi), nie jest w doborze partnerów jakoś wybredna, nie próbuje czytelnika przekonać, że chodzi jej o cokolwiek ponadto.
Mogłabym się naprawdę długo pastwić nad tą książeczką, która jest strasznie smutna i strasznie wkurwiająca (spieszę wyjaśnić dlaczego). Smutna, bo jest mi strasznie przykro, co bohaterka ma w głowie - okazuje się bowiem, że niewiele. Jest czystym uosobieniem wyrażenia zwiastującego klęskę i apokalipsę - POKOLENIA NIC. Wszystko jest tam takie NICowe, przeNICowujące, i, co najważniejsze, po NIC.
Relacje, nawet te, które mają być najgłębsze, nie wywołują w czytelniku żadnych uczuć, jedynie konsternację. Bardzo oczywiście spodobało mi się to, że bohaterka jest strasznie oczytana, czyta tyle, że hoho. Tylko książki czyta się po coś, najlepiej, żeby w głowie coś po nich zostało, a nie po to, żeby się chwalić samą czynnością.
Kiedyś pisałam o kolorach literatury. Ta ksiażka ma kolor zmarnowanego papieru, kolor dziury po drzewie, które mogłoby kwitnąć.
A, miałam napisać, co mnie w niej wkurwia. Nie wiem, czy to lęk, fobia, może frustracja, ale po prostu agresywnie reaguję na beznadziejną poezję. Rozumiem, że pisanie ma terapeutyczne właściwości i do szuflady może pisać każdy. Ale jeżeli każdy chce publikować i męczyć swoimi dokonaniami ewentualnych czytelników, to już jest dla mnie powód do otwarcia pudełka z napisem LINCZ. A niestety takie pseudo-coś funduje nam Pani Dominika, wplatając w swoje prozatorskie dokonania dokonania poetyckie. I ja naprawdę nie rozumiem jak można takie coś wydawać.
Pani Kinga Dunin napisała na tyle okładki tak:
"Neurotyczna potrzeba miłości przyprawia mnie o mdłości. Nienawidzę młodzieżowych powieści, dojrzewania, wrażliwych poetek i książek pisanych w pierwszej osobie, która nazywa się tak, jak autorka."
I tutaj, Pani Kingo, zgadzam się z Panią po prostu całkowicie, totalnie.
JA TEŻ TEGO NIENAWIDZĘ!
No ale niestety, opis ma ciąg dalszy, z którym nie tylko się nie zgadzam, ale po prostu nie rozumiem, nie ogarniam:
"Nienawidzę siebie za to, że czterdzieści lat temu ta książka by mi się spodobała. [mnie też może czterdzieści lat temu by się podobała. w innym życiu hue hue hue] Ba, uznałabym ją za genialną. Nienawidzę, ale czytam i nie mogę przestać. Bo to jest bardzo dobra książka!"
W sumie to polecam - ta przykra lektura sprawia ból i zostawia ślad w głowie, ale jest przykładem, jak nie pisać i czego nie wydawać.
Ale żeby nie było, że jestem niemiła (no, francowaty ten post trochę) - pani Dominika prowadzi naprawdę ciekawego bloga kulinarnego.
http://tastespotting.wordpress.com/
Naładowana taką ciekawością sięgnęłam po książkę Dominiki Dymińskiej o wdzięcznym tytule Mięso i jest mi strasznie przykro, bo muszę po niej pojechać z góry na dół, nie widząc w niej ani jednej pozytywnej strony.
Ale po kolei.
Mięso jest takim trochę nie wiadomo czym. Ani to powieść, ani pamiętnik, ani dziennik. Jakieś postmodernistyczny twór, który mógłby być wszystkim, gdyby nie był niczym (tak tak, wyznanie na miarę postmodernisty). Jest to opowieść o dojrzewaniu. O brzydkiej dziewczynce, która nie totalnie nie akceptuje siebie i swojego ciała, ale ciało ma swoje potrzeby, więc dziewczynka je zaspokaja. Chodzi oczywiście o chuć. Opisy seksualnych doznań wychodzą na plan pierwszy. Bohaterka lubi się pieprzyć (bo słowa "uprawiać seks" są jakoś tak boleśnie bezbarwne, a "kochać się"... wobec tych wyrażeń bohaterka nawet nie stoi), nie jest w doborze partnerów jakoś wybredna, nie próbuje czytelnika przekonać, że chodzi jej o cokolwiek ponadto.
Mogłabym się naprawdę długo pastwić nad tą książeczką, która jest strasznie smutna i strasznie wkurwiająca (spieszę wyjaśnić dlaczego). Smutna, bo jest mi strasznie przykro, co bohaterka ma w głowie - okazuje się bowiem, że niewiele. Jest czystym uosobieniem wyrażenia zwiastującego klęskę i apokalipsę - POKOLENIA NIC. Wszystko jest tam takie NICowe, przeNICowujące, i, co najważniejsze, po NIC.
Relacje, nawet te, które mają być najgłębsze, nie wywołują w czytelniku żadnych uczuć, jedynie konsternację. Bardzo oczywiście spodobało mi się to, że bohaterka jest strasznie oczytana, czyta tyle, że hoho. Tylko książki czyta się po coś, najlepiej, żeby w głowie coś po nich zostało, a nie po to, żeby się chwalić samą czynnością.
Kiedyś pisałam o kolorach literatury. Ta ksiażka ma kolor zmarnowanego papieru, kolor dziury po drzewie, które mogłoby kwitnąć.
A, miałam napisać, co mnie w niej wkurwia. Nie wiem, czy to lęk, fobia, może frustracja, ale po prostu agresywnie reaguję na beznadziejną poezję. Rozumiem, że pisanie ma terapeutyczne właściwości i do szuflady może pisać każdy. Ale jeżeli każdy chce publikować i męczyć swoimi dokonaniami ewentualnych czytelników, to już jest dla mnie powód do otwarcia pudełka z napisem LINCZ. A niestety takie pseudo-coś funduje nam Pani Dominika, wplatając w swoje prozatorskie dokonania dokonania poetyckie. I ja naprawdę nie rozumiem jak można takie coś wydawać.
Pani Kinga Dunin napisała na tyle okładki tak:
"Neurotyczna potrzeba miłości przyprawia mnie o mdłości. Nienawidzę młodzieżowych powieści, dojrzewania, wrażliwych poetek i książek pisanych w pierwszej osobie, która nazywa się tak, jak autorka."
I tutaj, Pani Kingo, zgadzam się z Panią po prostu całkowicie, totalnie.
JA TEŻ TEGO NIENAWIDZĘ!
No ale niestety, opis ma ciąg dalszy, z którym nie tylko się nie zgadzam, ale po prostu nie rozumiem, nie ogarniam:
"Nienawidzę siebie za to, że czterdzieści lat temu ta książka by mi się spodobała. [mnie też może czterdzieści lat temu by się podobała. w innym życiu hue hue hue] Ba, uznałabym ją za genialną. Nienawidzę, ale czytam i nie mogę przestać. Bo to jest bardzo dobra książka!"
W sumie to polecam - ta przykra lektura sprawia ból i zostawia ślad w głowie, ale jest przykładem, jak nie pisać i czego nie wydawać.
Ale żeby nie było, że jestem niemiła (no, francowaty ten post trochę) - pani Dominika prowadzi naprawdę ciekawego bloga kulinarnego.
http://tastespotting.wordpress.com/
środa, 24 października 2012
Weno, wróć!
Nie wiem dlaczego, ale ostatnio mam blogowy kryzys i to kryzys wręcz totalny - nie mam kompletnie pomysłów na posty. Każdy wydaje mi się banalny, oklepany, wtórny, dlatego nie piszę nic. Już mi trochę tego brakuje, więc, tak jak w tytule:
WENO WRÓĆ!
Na razie jednak, póki nie mam lepszego pomysłu, podzielę się przemyśleniami dotyczącymi różności z sieci.
Nowa płyta Marii Peszek zmiotła mnie z czasoprzestrzeni. Jest rewelacyjna, niesamowite teksty, hipnotyczny wokal i jak zawsze - to piosenka aktorska, na granicy performance, która wszczepia się w mózg i nie puszcza, oj, długo nie puszcza.
Moja mama słucha jakiegoś komercyjnego radia i naprawdę rzadko kiedy udaje się znaleźć jakąś ciekawą nowość. Ale... czasami jednak się udaje. Ta piosenka spodobała mi się w remiksie, ale akustycznie brzmi dużo lepiej. Podobnie stylem troszkę do CocoRosie, trochę nawet do Joanny Newsom. Polecam.
Ostatnio oglądałam kawałek jakiegoś żenującego filmu o tematyce więziennej i wiecie Państwo kto tam śpiewał? W dosłownie epizodzie, jako więzienny występ - Anthony! Zdziwiłam się wielce, może oznacza to, że film nie był tak żenujący jak o nim myślę? Niestety, nie obejrzałam go ani nawet do połowy, ba! nawet nie wiem, jaki nosi tytuł. Prawdziwie profesjonalny bloger.
Jak oglądam teledyski często przewija się przez moją głowę dość banalne pytanie:
Czy Jennifer Lopez upadła na głowę?
Takie teledyski pasują do stylistyki jakiejś gorącej dwudziestki, a nie do gorącej niemal pięćdziesiątki, nawet, jeżeli wygląda tak jak ona. fenomenu pana Pitbulla to nie pojmę po prostu nigdy.
Podobne odczucia mam podczas oglądania nowego teledysku Edyty Górniak. Dziwny, bardzo dziwny.
Chciałabym bardzo polecić dwa miejsca w sieci:
Fanpage na fejsie firmy Lady Sloth - dla miłośniczek tego rodzaju mody jest to pozycja wręcz obowiązkowa. Moja przyjaciółka, która projektuje wszystkie ubrania, jest najbardziej kreatywną osobą, jaką znam. Nie jest to firma oparta na chińskiej masówce, a prawdziwa manufaktura, gdzie o każdy detal dbają niesamowite ręce świetnej krawcowej. Nie polecałabym żadnej ściemy, proszę mi wierzyć, nie ten nastrój.
tutaj
Drugim miejscem w sieci, które chciałabym polecić, to blog największego mola książkowego, jakiego znam, Pieguski. Ona naprawdę ZAWSZE czyta - na wykładach, ćwiczeniach, przerwach - korzysta z każdej wolnej chwilki i wyciąga książki, których pochłania nieprawdopodobne ilości. Jej miejsce w sieci jest naprawdę wyjątkowe i można ją poznać jako niezwykle taktowną krytyczkę, o dobrym guście i interesującym piórze.
Poza tym do Pieguski zawsze będę miała słabość. Podczas gdy siebie mogłabym porównać do kundla, który ciągle szczeka, na co bądź macha ogonem i ogólnie jest niezbyt rozgarnięty, to ona jest jak piękny, rasowy kot. Zawsze taktowna, z wrodzonym wdziękiem, klasą. Mam nadzieję, że się na mnie nie obrazi za taką specyficzną laurkę, ale... liczę na Twoją wielkoduszność, Piegusko!:)
http://ksiazkojady.blogspot.com/
Swoją drogą... czy zdarza się Państwu porównywać siebie lub znajomych do zwierząt? Mnie tak, i to bardzo często. Mam dużo koleżanek-kotów, sama jednak, co już wspomniałam, zdecydowanie byłabym psem. Znam też kogoś, kto przypomina konia, czarnego Araba, o dość podłym usposobieniu. I tak mu się zawsze przypatruję, z podziwem i zachwytem, jak patrzy się na rasowe konie.
Teraz piosenka, której już tak dawno nie słuchałam, że aż wspominając na początku posta - zatęskniłam:
Czas zakończyć tą radosną twórczość i pokontemplować jakąś lekturę. Ale jednak wołam ponownie - WENO, WRÓĆ!
WENO WRÓĆ!
Na razie jednak, póki nie mam lepszego pomysłu, podzielę się przemyśleniami dotyczącymi różności z sieci.
Nowa płyta Marii Peszek zmiotła mnie z czasoprzestrzeni. Jest rewelacyjna, niesamowite teksty, hipnotyczny wokal i jak zawsze - to piosenka aktorska, na granicy performance, która wszczepia się w mózg i nie puszcza, oj, długo nie puszcza.
Moja mama słucha jakiegoś komercyjnego radia i naprawdę rzadko kiedy udaje się znaleźć jakąś ciekawą nowość. Ale... czasami jednak się udaje. Ta piosenka spodobała mi się w remiksie, ale akustycznie brzmi dużo lepiej. Podobnie stylem troszkę do CocoRosie, trochę nawet do Joanny Newsom. Polecam.
Ostatnio oglądałam kawałek jakiegoś żenującego filmu o tematyce więziennej i wiecie Państwo kto tam śpiewał? W dosłownie epizodzie, jako więzienny występ - Anthony! Zdziwiłam się wielce, może oznacza to, że film nie był tak żenujący jak o nim myślę? Niestety, nie obejrzałam go ani nawet do połowy, ba! nawet nie wiem, jaki nosi tytuł. Prawdziwie profesjonalny bloger.
Jak oglądam teledyski często przewija się przez moją głowę dość banalne pytanie:
Czy Jennifer Lopez upadła na głowę?
Takie teledyski pasują do stylistyki jakiejś gorącej dwudziestki, a nie do gorącej niemal pięćdziesiątki, nawet, jeżeli wygląda tak jak ona. fenomenu pana Pitbulla to nie pojmę po prostu nigdy.
Podobne odczucia mam podczas oglądania nowego teledysku Edyty Górniak. Dziwny, bardzo dziwny.
Chciałabym bardzo polecić dwa miejsca w sieci:
Fanpage na fejsie firmy Lady Sloth - dla miłośniczek tego rodzaju mody jest to pozycja wręcz obowiązkowa. Moja przyjaciółka, która projektuje wszystkie ubrania, jest najbardziej kreatywną osobą, jaką znam. Nie jest to firma oparta na chińskiej masówce, a prawdziwa manufaktura, gdzie o każdy detal dbają niesamowite ręce świetnej krawcowej. Nie polecałabym żadnej ściemy, proszę mi wierzyć, nie ten nastrój.
tutaj
Drugim miejscem w sieci, które chciałabym polecić, to blog największego mola książkowego, jakiego znam, Pieguski. Ona naprawdę ZAWSZE czyta - na wykładach, ćwiczeniach, przerwach - korzysta z każdej wolnej chwilki i wyciąga książki, których pochłania nieprawdopodobne ilości. Jej miejsce w sieci jest naprawdę wyjątkowe i można ją poznać jako niezwykle taktowną krytyczkę, o dobrym guście i interesującym piórze.
Poza tym do Pieguski zawsze będę miała słabość. Podczas gdy siebie mogłabym porównać do kundla, który ciągle szczeka, na co bądź macha ogonem i ogólnie jest niezbyt rozgarnięty, to ona jest jak piękny, rasowy kot. Zawsze taktowna, z wrodzonym wdziękiem, klasą. Mam nadzieję, że się na mnie nie obrazi za taką specyficzną laurkę, ale... liczę na Twoją wielkoduszność, Piegusko!:)
http://ksiazkojady.blogspot.com/
Swoją drogą... czy zdarza się Państwu porównywać siebie lub znajomych do zwierząt? Mnie tak, i to bardzo często. Mam dużo koleżanek-kotów, sama jednak, co już wspomniałam, zdecydowanie byłabym psem. Znam też kogoś, kto przypomina konia, czarnego Araba, o dość podłym usposobieniu. I tak mu się zawsze przypatruję, z podziwem i zachwytem, jak patrzy się na rasowe konie.
Teraz piosenka, której już tak dawno nie słuchałam, że aż wspominając na początku posta - zatęskniłam:
Czas zakończyć tą radosną twórczość i pokontemplować jakąś lekturę. Ale jednak wołam ponownie - WENO, WRÓĆ!
czwartek, 18 października 2012
Film, który mnie zabił
Dzisiaj na TVP2 o 22.10 będzie nadawany film Cztery miesiące, trzy tygodnie, dwa dni. Oglądałam go tylko raz i już wiem, że więcej go nie obejrzę, że będę uciekać przed nim z daleka. Żaden inny mną tak nie wstrząsnął. Nawet więcej - ten film mnie po prostu rozwalił. Oglądałam go na uczelni, na zajęciach z analizy dzieła filmowego i po prostu jak w amoku wracałam do domu, nie wiedząc nawet, jak się w nim znalazłam.
Straszny, straszny to film, miażdżący i wchodzący w krwiobieg, bez litości wpijający się w mózg.
Ale trzeba go obejrzeć. Innej recenzji nie będzie.
Straszny, straszny to film, miażdżący i wchodzący w krwiobieg, bez litości wpijający się w mózg.
Ale trzeba go obejrzeć. Innej recenzji nie będzie.
sobota, 13 października 2012
Jesień, wieczór i kryminał
Nadchodzi jesień, idealny czas na wieczory z książką. Tak jak w tytule, a do tego można dodać kubek kakao, herbaty, ewentualnie lampkę wina - wtedy nawet ulewy za oknem nie tylko nie przeszkadzają, ale podkręcają atmosferę w domowym zaciszu.
Chciałabym dzisiaj polecić dwie lektury idealne na ponury wieczór z książką. Są to powieści polskiej autorki, Joanny Bujak, która ma bardzo interesujące pióro.
Najpierw przeczytałam Bilbord, bardzo mroczny kryminał, którego akcja dzieje się w Kazimierzu nad Wisłą. Ktoś dokonuje bardzo wyrafinowanych i okrutnych zbrodni na kobietach. Wszystko to ma związek z Krzysztofem, właścicielem kwiaciarni, jego ojcem, zagadką z przeszłości. Nic więcej nie napiszę o fabule, nie ma sensu psuć efektu.
Drugą powieścią (chociaż chyba powstała jako pierwsza) jest Spadek. Mniej to kryminał, a bardziej thriller, który, powiem dosłownie - przeraził mnie nie na żarty. Wczoraj spędzałam wieczór sama w domu i naprawdę ze strachu mnie ponosiło. Historia dość banalna - młoda dziewczyna dostaje po dawno niewidzianej ciotce piękną kamienicę w centrum Krakowa. Ma dylemat, czy zdecydować się opuścić rodzinny Gdańsk, jednak decyduje się przyjąć spadek i zamieszkać w nowym miejscu naznaczonym przez siły, które ciężko ogarnąć rozumem.Wiele przedziwnych sytuacji autorka opisuje bardzo zręcznie i pozwala czytelnikowi zatracić się w lekturze. Chociaż końcówka też nieco rzewna, ale, niech będzie:) No i - gdyby pani Bujak zdecydowała się na opisanie dalszych losów tych przedziwnych przyjaciół - bardzo chętnie bym ten ciąg dalszy przeczytała!
Pisarstwo Bujak ma sporo zalet - autorka zręcznie buduje napięcie, sprawnie operuje słowem. Ma też oryginalne pomysły, nietuzinkowo rozwija fabułę. Ale jej styl niekiedy również i drażni - np. w Bilbordzie często kończyła zdanie trzykropkiem, czego po prostu nienawidzę i co mnie strasznie drażni. Moim zdaniem ten zabieg brzmi infantylnie i nadużywany sprawia wrażenie stylu pisarskiego z taniego czasopisma dla pań. Również zakończenie było nieco rzewne i banalne.
W Spadku natomiast główną bohaterkę, Małgorzatę, narrator opatrzył cudownym po prostu pseudonimem MEGI. Chyba przez 100 stron nie mogłam przestać się zastanawiać, jak można do żywego (a nie lalki, na przykład) , dorosłego człowieka (bo dla psa takie imię już bardziej rozumiem) zwracać się MEGI??
Przeszkadzała mi również przesadna racjonalność głównej bohaterki, już niemalże wymuszona przez narratora.
Powiem jednak szczerze, że pisarka ta jest warta zwrócenia na nią uwagi - pisze ciekawie, czasami nawet hardkorowo (opisy zbrodni w Bilbordzie są bardzo mroczne). Jedną z większych zalet jest miejsce akcji - Kraków czy Kazimierz to miasta piękne, pełne uroku, magii, a w pewnym sensie nawet i nieco mroczne. Autorka dodaje do fabuły, poprzez umiejscowienie jej tam, a nie gdzie indziej, nieco tajemnicy, często niewyjaśnionej, dziwnych zdarzeń, które ciężko wytłumaczyć.
Więc powiem tak - zamiast szukać minusów (mówię to głównie do siebie:P) warto dać się ponieść lekturze, odpłynąć na jej kartach. Myślę, że będzie warto.
poniedziałek, 8 października 2012
Czy da się uratować beznadziejny film?
Oglądając kilka lat temu zwiastuny wchodzącego wtedy do kin dzieła pod tytułem "Tron" miałam przeczucie, że to będzie obraz wyjątkowo żenujący. Ale ostatnio, z braku zupełnie innych możliwości i przemożnej chęci obejrzenia czegokolwiek, włączyliśmy z mężem tv na ten właśnie obraz.
I cóż mogę powiedzieć? No nie ma w "Tronie" niczego nadzwyczajnego, przeciętny filmik, nawet mniej niż przeciętny, bo oprócz tego, że jest dość mierny wizualnie, to jeszcze rości sobie prawo do metafizycznych rozważań, z czego wychodzi pseudointelektualny bełkot. Nie będę się nawet rozwodzić nad fabułą, która jest banalna jak telenowela i w ogóle bym nie traciła czasu na dywagacje gdyby nie
MUZYKA
która jest po prostu niesamowita. Tylko dla tej warstwy dało się obejrzeć "Tron" w całości, a nawet dzięki soundrackowi Daft Punkt (którzy za niego odpowiadają ) mogłabym ten film po prostu polecić. Zaznaczając oczywiście wszystkie jego minusy:)
Ścieżkę dźwiękową miałam już od dawna i nawet sama brzmi świetnie, ale razem z obrazem tworzy coś niesamowitego.
Odpowiadając na tytułowe pytanie : tak, beznadziejny film da się uratować (w tym sensie, że widz obejrzy go do końca), ale tylko pod warunkiem, że jeden z jego elementów będzie genialny.
Nie dodaję linków z jednego powodu - polecam obejrzeć całość.
I cóż mogę powiedzieć? No nie ma w "Tronie" niczego nadzwyczajnego, przeciętny filmik, nawet mniej niż przeciętny, bo oprócz tego, że jest dość mierny wizualnie, to jeszcze rości sobie prawo do metafizycznych rozważań, z czego wychodzi pseudointelektualny bełkot. Nie będę się nawet rozwodzić nad fabułą, która jest banalna jak telenowela i w ogóle bym nie traciła czasu na dywagacje gdyby nie
MUZYKA
która jest po prostu niesamowita. Tylko dla tej warstwy dało się obejrzeć "Tron" w całości, a nawet dzięki soundrackowi Daft Punkt (którzy za niego odpowiadają ) mogłabym ten film po prostu polecić. Zaznaczając oczywiście wszystkie jego minusy:)
Ścieżkę dźwiękową miałam już od dawna i nawet sama brzmi świetnie, ale razem z obrazem tworzy coś niesamowitego.
Odpowiadając na tytułowe pytanie : tak, beznadziejny film da się uratować (w tym sensie, że widz obejrzy go do końca), ale tylko pod warunkiem, że jeden z jego elementów będzie genialny.
Nie dodaję linków z jednego powodu - polecam obejrzeć całość.
wtorek, 2 października 2012
Wyższy level hardkoru czyli jestę filozofę
Zacznę od razu z grubej rury, bez żadnej ściemy - wybrałam się na studia filozoficzne. Po czterech miesiącach intensywnego i bezowocnego poszukiwania pracy (miałam tylko dwa wymagania - żeby nie był to sklep spożywczy i mięsny) pomyślałam sobie - a co, będę chociaż mądrzejsza, dopełnię swoje humanistyczne wykształcenie, a i może do doktoratu się to jakoś przyda.
Tak więc dzisiaj zasiadłam po raz pierwszy w ławie instytutu filozofii i do tej pory nie mogę się połapać.
Rano mieliśmy wykład z logiki i wykładowca był... wyjątkowo charyzmatyczny i raczył studentów takimi tekstami, których jeszcze w swojej karierze nie słyszałam. Jednakże oceniam go bardzo na plus i chociaż przedmiot wydaje mi się wyjątkowo hermetyczny, to z przyjemnością będę na niego chodzić i przypatrywać się, co Pan jeszcze wymyśli.
Najbardziej jednak, co mnie zdziwiło, to porządek organizacyjny, we wszelkim tego słowa znaczeniu. U nas, na polonistyce, w pierwszym tygodniu października panowała walka i chaos (żeby nawet nie powiedzieć - burdel). A tutaj? Kultura, nikt się nie bije o miejsca na seminarium, nikomu nie skacze ciśnienie przy wyborze grup, każdy grzecznie czeka przed sekretariatem na wpisanie się w odpowiednią listę (to już mnie rozwaliło! W moim dotychczasowym doświadczeniu na zajęcia, które były najbardziej atrakcyjne - tematycznie czy "godzinowo" - robiło się jakąś szemraną listę i kto pierwszy ją zaniósł wykładowcy, ten miał farta. Reszta przeklinała w głos i odgrażała się, że sobie to zapamięta i w następnym semestrze pomści sprawę nie umieszczając delikwenta/delikwentki na wybranym przedmiocie. I tak co semestr).
Wydaje mi się, że klimat zajęć będzie zupełnie różny od tych znanych mi dotychczas. A co się okaże? Zobaczymy, ale pewnie jeszcze napiszę na ten temat kilka słów w przyszłości.
Można się zastanawiać - po co ten post? Jest niezbyt długi, bardzo niekonkretny.
Co, Margaryno, chciałaś się pochwalić, jaka jesteś mądra?
Odpowiedź jest banalna - każda nowość w życiu musi być oswojona. W ten sposób ja oswajam nowy rozdział o nazwie studia filozoficzne. Czy okaże się to wyborem dobrym, czy złym - czas pokaże. Liczę tylko na jedno - że będzie to fascynująca podróż intelektualna.
Tak więc dzisiaj zasiadłam po raz pierwszy w ławie instytutu filozofii i do tej pory nie mogę się połapać.
Rano mieliśmy wykład z logiki i wykładowca był... wyjątkowo charyzmatyczny i raczył studentów takimi tekstami, których jeszcze w swojej karierze nie słyszałam. Jednakże oceniam go bardzo na plus i chociaż przedmiot wydaje mi się wyjątkowo hermetyczny, to z przyjemnością będę na niego chodzić i przypatrywać się, co Pan jeszcze wymyśli.
Najbardziej jednak, co mnie zdziwiło, to porządek organizacyjny, we wszelkim tego słowa znaczeniu. U nas, na polonistyce, w pierwszym tygodniu października panowała walka i chaos (żeby nawet nie powiedzieć - burdel). A tutaj? Kultura, nikt się nie bije o miejsca na seminarium, nikomu nie skacze ciśnienie przy wyborze grup, każdy grzecznie czeka przed sekretariatem na wpisanie się w odpowiednią listę (to już mnie rozwaliło! W moim dotychczasowym doświadczeniu na zajęcia, które były najbardziej atrakcyjne - tematycznie czy "godzinowo" - robiło się jakąś szemraną listę i kto pierwszy ją zaniósł wykładowcy, ten miał farta. Reszta przeklinała w głos i odgrażała się, że sobie to zapamięta i w następnym semestrze pomści sprawę nie umieszczając delikwenta/delikwentki na wybranym przedmiocie. I tak co semestr).
Wydaje mi się, że klimat zajęć będzie zupełnie różny od tych znanych mi dotychczas. A co się okaże? Zobaczymy, ale pewnie jeszcze napiszę na ten temat kilka słów w przyszłości.
Można się zastanawiać - po co ten post? Jest niezbyt długi, bardzo niekonkretny.
Co, Margaryno, chciałaś się pochwalić, jaka jesteś mądra?
Odpowiedź jest banalna - każda nowość w życiu musi być oswojona. W ten sposób ja oswajam nowy rozdział o nazwie studia filozoficzne. Czy okaże się to wyborem dobrym, czy złym - czas pokaże. Liczę tylko na jedno - że będzie to fascynująca podróż intelektualna.
środa, 26 września 2012
Pakiet wrześniowy
Oj, we wrześniu mój blog zarósł pajęczyną! Nie wiem na co zwalić taki stan rzeczy - po prostu czytelniczo czy filmowo niewiele się u mnie działo. Nadal brnę przez "Braci Karamazow" - nadal przez to samo okropne wydanie, które utrudnia mi lekturę. Do tego stopnia, że raczę się co jakiś czas jakimiś przerywnikami.
Kryminał niekryminalny
Jestem właśnie przy lekturze "Grabarza lalek" niemieckiej pisarki Petry Hammesfahr i zachowam się nieprofesjonalnie, a wręcz infantylnie, gdyż zachwycę się książką przed skończeniem jej, ba! przed połową! (Drogie Dzieci, nie próbujcie tego na swoich blogach). Jednakże ujmuje mnie swoim... no właśnie, czym? Przede wszystkim warstwą obyczajową, a nie wątkiem kryminalnym. Rzecz dzieje się w 1995 roku, kiedy w niemieckiej wsi giną młode kobiety. Ale to tylko, zdaje się, pretekst, do snucia bardzo gorzkiej refleksji na temat natury i kondycji ludzkiej.
Centralną postacią jest Ben, niepełnosprawny intelektualnie, ale niesamowicie rozwinięty fizycznie młody chłopak. Poznajemy jego dzieciństwo i młodość, rodziców, siostry, otoczenie. Bardzo, bardzo interesująca lektura. Z jednej strony ma w sobie coś maksymalnie odpychającego, ale z drugiej - hipnotyzuje i nie pozwala się oderwać. Mam przeczucie, że to dobry wybór na jesienny wieczór.
Przy okazji chciałabym pozwolić sobie na drobną dygresję. Wspominałam już, że bardzo lubię początek "Biegunów" Olgi Tokarczuk. Ilekroć czytam powieść z postacią (lub postaciami) w jakimś sensie odstającymi od szeroko rozumianej "normalności" (tak było również z niedawną lekturą "Ty pierwszy, Max"), tyle razy mam w pamięci ten (moim zdaniem absolutnie wyjątkowy) cytat:
"Mój zespół objawów polega na tym, że pociąga mnie wszystko, co popsute, niedoskonałe, ułomne,
pęknięte. Interesują mnie formy byle jakie, pomyłki w dziele stworzenia, ślepe zaułki. To, co miało się
rozwinąć, ale z jakichś względów pozostało niedorozwinięte; albo wręcz przeciwnie - przerosło plan.
Wszystko, co odstaje od normy, co jest za małe albo za duże, wybujałe lub niepełne, monstrualne i odrażające. Formy, które nie pilnują symetrii, które się multiplikują, przyrastają po bokach, pączkują, lub przeciwnie, redukują wielość do jedności. Nie interesują mnie wydarzenia powtarzalne, te, nad którymi z uwagą pochyla się statystyka, te, które wszyscy celebrują z zadowolonym, familiarnym uśmiechem
na twarzach. Moja wrażliwość jest teratologiczna, monstrofilalna. Mam nieustanne i męczące przekonanie, że właśnie tutaj prawdziwy byt przebija się na powierzchnię i ujawnia swoją naturę. Nagłe, przypadkowe odsłonięcie. Wstydliwe "ups", rąbek bielizny spod starannie uplisowanej spódnicy.Metalowy, ohydny szkielet wyłazi nagle spod aksamitnego obicia; erupcja sprężyny z pluszowego fotela, która bezwstydnie demaskuje iluzję wszelkiej miękkości. Gabinet osobliwości Nigdy nie byłam zbyt ochoczą bywalczynią muzeów sztuki, i jeżeli to miałoby zależeć ode mnie, zamieniłabym je z chęcią na gabinety osobliwości, gdzie zbiera się i eksponuje to, co rzadkie i niepowtarzalne, dziwaczne i monstrowate. To, co istnieje w cieniu świadomości, a kiedy tam spojrzeć - umyka z pola widzenia. Tak, z pewnością mam ten nieszczęsny syndrom. Nie pociągają
mnie kolekcje w centrum miast, lecz te małe, przyszpitalne, często zniesione do piwnic jako niegodne cenionych miejsc wystawienniczych i wskazujące na podejrzany gust dawnych kolekcjonerów. Salamandra z
dwoma ogonami w owalnym słoju, pyszczkiem ułożona ku górze, czekająca dnia sądnego, gdy wszystkie
preparaty świata w końcu zmartwychwstaną. Nerka delfina w formalinie. Czaszka owcy, czysta anomalia, podwójną liczbą oczu, uszu i pysków, piękna jak wizerunek starożytnego bóstwa o wieloznacznej naturze.(...)
wszystkie dziwaczne, o nienormalnych kształtach; widocznie ktoś uznał, że tym wybrykom natury należy się nieśmiertelność i że przetrwa tylko to, co inne. Właśnie ku temu się cierpliwie poruszam w moich
podróżach, tropiąc błędy i wpadki stworzenia. Nauczyłam się pisać w pociągach, hotelach i poczekalniach. Na rozkładanych stolikach samolotów. Notuję w czasie obiadu pod stołem albo w toalecie. Piszę w muzeum na schodach, w kawiarniach, w zaparkowanym na poboczu samochodzie. Zapisuję na skrawkach papieru, w notesach, na pocztówkach, na skórze dłoni, na serwetkach, na marginesach książek. Najczęściej są to krótkie zdania, obrazki, ale czasem przepisuję fragmenty z gazet. Bywa, że uwiedzie mnie jakaś wyłuskana z tłumu postać i wtedy zbaczam z mojej marszruty, żeby za nią przez chwilę podążać, zacząć opowieść. To dobra metoda; doskonalę się w niej. Z roku na rok moim sprzymierzeńcem staje się czas, jak dla każdej kobiety - zrobiłam się niewidoczna, przezroczysta. Mogę poruszać się jak duch, zaglądać ludziom przez ramię, przysłuchiwać się ich kłótniom i patrzeć, jak śpią z głową na plecaku, jak mówią do siebie, nieświadomi mojej obecności, poruszając samymi wargami, formułując słowa, które to ja zaraz za nich wypowiem. Widzieć to wiedzieć Celem mojej pielgrzymki jest zawsze inny pielgrzym.
Tym razem ułomny, w częściach. (...)"
Taka właśnie jest ta powieść - pokazuje to wstydliwe "ups" - coś, co skrzętnie grzebiemy za drzwiami naszego domu, co grzebią nasi sąsiedzi, o czym szepcą całe wsie. Nie przeczytałam jeszcze tej lektury do końca i na pewno do niej tutaj wrócę.
Kryminał zdecydowanie niestandardowy
"W labiryncie ulubionych miejsc" Susan Hill przeczytałam niemalże w jeden wieczór, co nie było sprawą niesamowicie wciągającej zagadki kryminalnej, a również, jak w przypadku powyżej, tła obyczajowego. Tutaj jednak silniej wysuwa się na prowadzenie jednak podążanie za rozwiązaniem, z tym, że autorka dokonała bardzo, ale to bardzo dziwnego (i niezwykle wkurzającego!) zabiegu. Kto chce wiedzieć, o czym mowa, ten niech przeczyta poniższy akapit, jednak jeżeli Czytelniku zechcesz sięgnąć po tę książkę (uważam, że warto, ale bez jakiś spektakularnych doznań), niech akapit ominie.
Autorka bowiem bardzo interesująco przedstawia postaci. No, nie ona pierwsza, można rzecz - wielu autorów bardzo interesująco przedstawia postaci. Susan Hill pozwala sobie jednak iść o krok dalej - każe niejako poczuć sympatię z ofiarą. Np. Grubą, zakompleksioną nastolatką z depresją, która już powoli wychodziła na prostą. I nagle - TRACH! Morderca!
Polskie kino na miarę reszty z piątki*
Złapałam się na tym, że traktuję polskie kino trochę jak młodszego brata - niby surowo i karcąco, ale jednak zawsze bronię. Oczywiście mówię o produkcjach ambitniejszych nieco od, dajmy na no, komedyjek romantycznych. Zauważyłam na blogach miażdżącą krytykę "Yumy", o której nie napisałam niczego złego i trzymam się swojego zdania. Może niewiele od kina wymagam?
Ale...
Jak tu wymagać więcej, kiedy w Polsce kręci się filmy (chociaż powinnam się wyrazić precyzyjniej - koszmary) na miarę obejrzanej przeze mnie niedawno niejakiej "Randki w ciemno"? Nie istnieje żadne pozytywne słowo na obronę tego żenującego obrazu. Zero, ale to absolutne zero plusów. Zacznę od głównej bohaterki, granej przez Katarzynę Maciąg (nie znałam jej, szczerze powiem), która ma w swoim aktorskim dorobku trzy miny na krzyż. Nikt i nic w tym filmie nie wypada przekonująco, obiecująco, ani nawet przyzwoicie. Scenariusz, moim zdaniem, powinien dostać nagrodę BEZNADZIEI WSZECHCZASÓW. Mogłabym się nadal wysilać i pastwić nad tym czymś, ale szkoda mi czasu, ciekawa książka na mnie czeka.
* w moim i moich znajomych prywatnym slangu określenie, że coś jest "jak za resztę z piątki" jest prawdziwą obelgą. Np. pan w szykownym dresie w starym golfie (samochodzie, nie swetrze:P ) jest jak cwaniak za resztę z piątki.
Ale dużo literek! Jeżeli, Czytelniku, dobrnąłeś do tego miejsca, to nie jesteś Czytelnikiem za resztę z piątki:)
Kryminał niekryminalny
Jestem właśnie przy lekturze "Grabarza lalek" niemieckiej pisarki Petry Hammesfahr i zachowam się nieprofesjonalnie, a wręcz infantylnie, gdyż zachwycę się książką przed skończeniem jej, ba! przed połową! (Drogie Dzieci, nie próbujcie tego na swoich blogach). Jednakże ujmuje mnie swoim... no właśnie, czym? Przede wszystkim warstwą obyczajową, a nie wątkiem kryminalnym. Rzecz dzieje się w 1995 roku, kiedy w niemieckiej wsi giną młode kobiety. Ale to tylko, zdaje się, pretekst, do snucia bardzo gorzkiej refleksji na temat natury i kondycji ludzkiej.
Centralną postacią jest Ben, niepełnosprawny intelektualnie, ale niesamowicie rozwinięty fizycznie młody chłopak. Poznajemy jego dzieciństwo i młodość, rodziców, siostry, otoczenie. Bardzo, bardzo interesująca lektura. Z jednej strony ma w sobie coś maksymalnie odpychającego, ale z drugiej - hipnotyzuje i nie pozwala się oderwać. Mam przeczucie, że to dobry wybór na jesienny wieczór.
Przy okazji chciałabym pozwolić sobie na drobną dygresję. Wspominałam już, że bardzo lubię początek "Biegunów" Olgi Tokarczuk. Ilekroć czytam powieść z postacią (lub postaciami) w jakimś sensie odstającymi od szeroko rozumianej "normalności" (tak było również z niedawną lekturą "Ty pierwszy, Max"), tyle razy mam w pamięci ten (moim zdaniem absolutnie wyjątkowy) cytat:
"Mój zespół objawów polega na tym, że pociąga mnie wszystko, co popsute, niedoskonałe, ułomne,
pęknięte. Interesują mnie formy byle jakie, pomyłki w dziele stworzenia, ślepe zaułki. To, co miało się
rozwinąć, ale z jakichś względów pozostało niedorozwinięte; albo wręcz przeciwnie - przerosło plan.
Wszystko, co odstaje od normy, co jest za małe albo za duże, wybujałe lub niepełne, monstrualne i odrażające. Formy, które nie pilnują symetrii, które się multiplikują, przyrastają po bokach, pączkują, lub przeciwnie, redukują wielość do jedności. Nie interesują mnie wydarzenia powtarzalne, te, nad którymi z uwagą pochyla się statystyka, te, które wszyscy celebrują z zadowolonym, familiarnym uśmiechem
na twarzach. Moja wrażliwość jest teratologiczna, monstrofilalna. Mam nieustanne i męczące przekonanie, że właśnie tutaj prawdziwy byt przebija się na powierzchnię i ujawnia swoją naturę. Nagłe, przypadkowe odsłonięcie. Wstydliwe "ups", rąbek bielizny spod starannie uplisowanej spódnicy.Metalowy, ohydny szkielet wyłazi nagle spod aksamitnego obicia; erupcja sprężyny z pluszowego fotela, która bezwstydnie demaskuje iluzję wszelkiej miękkości. Gabinet osobliwości Nigdy nie byłam zbyt ochoczą bywalczynią muzeów sztuki, i jeżeli to miałoby zależeć ode mnie, zamieniłabym je z chęcią na gabinety osobliwości, gdzie zbiera się i eksponuje to, co rzadkie i niepowtarzalne, dziwaczne i monstrowate. To, co istnieje w cieniu świadomości, a kiedy tam spojrzeć - umyka z pola widzenia. Tak, z pewnością mam ten nieszczęsny syndrom. Nie pociągają
mnie kolekcje w centrum miast, lecz te małe, przyszpitalne, często zniesione do piwnic jako niegodne cenionych miejsc wystawienniczych i wskazujące na podejrzany gust dawnych kolekcjonerów. Salamandra z
dwoma ogonami w owalnym słoju, pyszczkiem ułożona ku górze, czekająca dnia sądnego, gdy wszystkie
preparaty świata w końcu zmartwychwstaną. Nerka delfina w formalinie. Czaszka owcy, czysta anomalia, podwójną liczbą oczu, uszu i pysków, piękna jak wizerunek starożytnego bóstwa o wieloznacznej naturze.(...)
wszystkie dziwaczne, o nienormalnych kształtach; widocznie ktoś uznał, że tym wybrykom natury należy się nieśmiertelność i że przetrwa tylko to, co inne. Właśnie ku temu się cierpliwie poruszam w moich
podróżach, tropiąc błędy i wpadki stworzenia. Nauczyłam się pisać w pociągach, hotelach i poczekalniach. Na rozkładanych stolikach samolotów. Notuję w czasie obiadu pod stołem albo w toalecie. Piszę w muzeum na schodach, w kawiarniach, w zaparkowanym na poboczu samochodzie. Zapisuję na skrawkach papieru, w notesach, na pocztówkach, na skórze dłoni, na serwetkach, na marginesach książek. Najczęściej są to krótkie zdania, obrazki, ale czasem przepisuję fragmenty z gazet. Bywa, że uwiedzie mnie jakaś wyłuskana z tłumu postać i wtedy zbaczam z mojej marszruty, żeby za nią przez chwilę podążać, zacząć opowieść. To dobra metoda; doskonalę się w niej. Z roku na rok moim sprzymierzeńcem staje się czas, jak dla każdej kobiety - zrobiłam się niewidoczna, przezroczysta. Mogę poruszać się jak duch, zaglądać ludziom przez ramię, przysłuchiwać się ich kłótniom i patrzeć, jak śpią z głową na plecaku, jak mówią do siebie, nieświadomi mojej obecności, poruszając samymi wargami, formułując słowa, które to ja zaraz za nich wypowiem. Widzieć to wiedzieć Celem mojej pielgrzymki jest zawsze inny pielgrzym.
Tym razem ułomny, w częściach. (...)"
Taka właśnie jest ta powieść - pokazuje to wstydliwe "ups" - coś, co skrzętnie grzebiemy za drzwiami naszego domu, co grzebią nasi sąsiedzi, o czym szepcą całe wsie. Nie przeczytałam jeszcze tej lektury do końca i na pewno do niej tutaj wrócę.
Kryminał zdecydowanie niestandardowy
"W labiryncie ulubionych miejsc" Susan Hill przeczytałam niemalże w jeden wieczór, co nie było sprawą niesamowicie wciągającej zagadki kryminalnej, a również, jak w przypadku powyżej, tła obyczajowego. Tutaj jednak silniej wysuwa się na prowadzenie jednak podążanie za rozwiązaniem, z tym, że autorka dokonała bardzo, ale to bardzo dziwnego (i niezwykle wkurzającego!) zabiegu. Kto chce wiedzieć, o czym mowa, ten niech przeczyta poniższy akapit, jednak jeżeli Czytelniku zechcesz sięgnąć po tę książkę (uważam, że warto, ale bez jakiś spektakularnych doznań), niech akapit ominie.
Autorka bowiem bardzo interesująco przedstawia postaci. No, nie ona pierwsza, można rzecz - wielu autorów bardzo interesująco przedstawia postaci. Susan Hill pozwala sobie jednak iść o krok dalej - każe niejako poczuć sympatię z ofiarą. Np. Grubą, zakompleksioną nastolatką z depresją, która już powoli wychodziła na prostą. I nagle - TRACH! Morderca!
Zapewniam,
to nie jedyny ciekawy zabieg, i jedno mogę powiedzieć - powieść ta
zapada w pamięć. I również zadaje pytanie o kondycję czytelnika. Bo z
jednej strony współczesny czytelnik domaga się dzieł nietuzinkowych,
gardzi banałem, w dalekim poważaniu ma schematy. Ale kiedy funduje mu
się zakończenie inne niż typowy happy end - czuje głębokie
rozczarowanie, a wręcz złość - no jak to tak!? kto by pomyślał?!
Skandal!! Mówię Państwu - zdziwiłam się własną reakcją.
Polskie kino na miarę reszty z piątki*
Złapałam się na tym, że traktuję polskie kino trochę jak młodszego brata - niby surowo i karcąco, ale jednak zawsze bronię. Oczywiście mówię o produkcjach ambitniejszych nieco od, dajmy na no, komedyjek romantycznych. Zauważyłam na blogach miażdżącą krytykę "Yumy", o której nie napisałam niczego złego i trzymam się swojego zdania. Może niewiele od kina wymagam?
Ale...
Jak tu wymagać więcej, kiedy w Polsce kręci się filmy (chociaż powinnam się wyrazić precyzyjniej - koszmary) na miarę obejrzanej przeze mnie niedawno niejakiej "Randki w ciemno"? Nie istnieje żadne pozytywne słowo na obronę tego żenującego obrazu. Zero, ale to absolutne zero plusów. Zacznę od głównej bohaterki, granej przez Katarzynę Maciąg (nie znałam jej, szczerze powiem), która ma w swoim aktorskim dorobku trzy miny na krzyż. Nikt i nic w tym filmie nie wypada przekonująco, obiecująco, ani nawet przyzwoicie. Scenariusz, moim zdaniem, powinien dostać nagrodę BEZNADZIEI WSZECHCZASÓW. Mogłabym się nadal wysilać i pastwić nad tym czymś, ale szkoda mi czasu, ciekawa książka na mnie czeka.
* w moim i moich znajomych prywatnym slangu określenie, że coś jest "jak za resztę z piątki" jest prawdziwą obelgą. Np. pan w szykownym dresie w starym golfie (samochodzie, nie swetrze:P ) jest jak cwaniak za resztę z piątki.
Ale dużo literek! Jeżeli, Czytelniku, dobrnąłeś do tego miejsca, to nie jesteś Czytelnikiem za resztę z piątki:)
czwartek, 30 sierpnia 2012
Christophera Nolana gry z czasem i tożsamością
Czasami, a w zasadzie niezbyt często, zdarza się, że można zobaczyć jakiś ciekawy film w telewizji. To, co jest serwowane na co dzień, przebija nieraz definicje miernoty i jedynym ratunkiem są kanały popularno-naukowe oraz oczywiście teledyski.
Wczoraj jednak nadarzyła się okazja do obejrzenia świetnego filmu, o normalnej porze. Mowa o "Prestiżu" Christophera Nolana, który okazał się interesującą rozrywką i niemałą łamigłówką.
Zacznę nieco o fabule. Początki XX wieku, dwóch iluzjonistów marzy o wielkiej karierze, obaj są bardzo utalentowani i ambitni. Jednakże już na początku zdarza się tragedia - podczas występu przez jednego z kumpli ginie żona drugiego. Wdowiec przez całe życie nie może zapomnieć, zaczyna się rywalizacja, która kosztuje wiele, bardzo wiele.
Tyle o fabule. Mało? No, mało. Ale jest ona tak zagmatwana, jak tylko Nolan może zagmatwać (jest on również autorem scenariusza), ciężko wyjaśnić wszelkie zawiłości.
O czym jednak to jest film? Przede wszystkim o ambicjach, chyba nawet chorobliwych. I jeden i drugi iluzjonista chcieli wejść do panteonu legend w swojej dziedzinie, a za sławę płacili bardzo wysoką cenę.
Czy warto go obejrzeć? Oj tak, bardzo bardzo warto! Powodów jest kilka i każdy jest dobry.
Przede wszystkim scenariusz - jest naprawdę niebanalny, na początku nieco zagmatwany, wymaga od widza wiele uwagi i cierpliwości, ale warto czekać - to taki hiperkryminał - niby wiemy, jak się skończy, ale wiemy też, że nastąpi jakaś sztuczka, jakiś trick, który przewróci wszystko do góry nogami.
Powód drugi, tak samo ważny jak i pierwszy - obsada. Postaci w filmie nie jest wiele (oprócz oczywiście statystów-publiczności teatru), ale każda, ale absolutnie każda rola jest fantastyczna. Zacznijmy od postaci głównych: Hugh Jackman w roli wdowca, Christian Bale w roli przeraźliwie ambitnego Alfreda. Na deser smaczki drugoplanowe - Michael Caine, Scarlett Johansson, Rebecca Hall (naprawdę, bardzo wzruszająca rola, świetna kreacja aktorska), demoniczny David Bowie czy znany przede wszystkim z roli Golluma Andy Serkis. Powiem Państwu, że dawno nie widziałam tak świetnej gry, gdzie każda rola jest naprawdę wyjątkowa.
Chciałabym powiedzieć, że Bale przyćmiewa Jackmana, ale nie przyćmiewa. Jest bardziej demoniczny i charyzmatyczny, ale taka natura jego postaci. Jackman nie ustępował mu miejsca, nie pozwalał się zdominować.
Tak na marginesie - ciekawa sprawa z tym Nolanem-reżyserem i Nolanem-scenarzystą. Nie ma jakiejś niezwykle imponującej ilościowo biografii filmowej, ale widać jego wyraźne fascynacje. Przede wszystkim zmienne plany czasowe - częste retrospekcje. Z jednej strony wydaje się to chaotyczne, ale z drugiej - niezwykle dopełnia wizję. Mieliśmy to już np. w niesamowitym Memento, filmie, który oglądałam, żeby nie przesadzić, chyba z 10 lat temu, a nadal wyśmienicie pamiętam. W Prestiżu retrospekcje są nieodłączne.
Ale wyraźniejsza fascynacja to temat tożsamości. Kim jestem, i dlaczego jestem tym, kim jestem? Czy na pewno jestem tym, kim jestem? Takie pytanie zadaje wielu bohaterów jego filmów, poczynając właśnie od Memento, przez Bezsenność i wszystkie części Batmana (przecież Bruce zdawał się nieustannie zadawać sobie właśnie te pytania, filmy ukazują jego złożoną psychikę i powody, dla których stał się taki, a nie inny), na Incepcji kończąc.
Bardzo, bardzo polecam ten film i zapoznanie się z niezwykłą jak na Hollywood wyobraźnią Nolana, który stanie chyba niedługo w jednym szeregu moich ulubionych reżyserów, obok Davida Finchera.
środa, 22 sierpnia 2012
Krótko na temat "Yumy"
Dzisiejszy post będzie bardzo krótki, ale bardzo konkretny. Oglądałam wczoraj "Yumę" i polecam. Zapewne usłyszą Państwo, że potencjał obrazu jest zmarnowany, niektóre wątki chaotyczne, a gra nieprzekonująca. Moim zdaniem jednak jest to bardzo ciekawy i wart obejrzenia obraz. Fakt, niektóre wątki nie były poprowadzone do końca, a co do gry - troszkę mi przeszkadzała Katarzyna Figura z tego powodu, że zagrała zgodnie z emploi, seks bomba w połączeniu z nowoczesną "kobietą sukcesu" (burdel mama).
Bardzo podobał mi się natomiast Kuba Gierszał, dopiero teraz uświadamiam sobie, że jest on bożyszczem nastolatek, jakoś wcześniej mi to umknęło. W każdym radę przekonał mnie do Zygi, bohatera wrażliwego, niepokornego, popełniającego dużo błędów.
Pierwsza część jest bardzo zabawna, rzeczywiście się ośmiałam - w kinie ten efekt śmiechu trzeba pomnożyć razy ilość widzów, tyle razy jest silniejszy. Druga część jest bardzo gorzka, wręcz smutna.
Jest to na pewno zupełnie inne polskie kino, niż można się spodziewać.
Polecam, warto.
sobota, 18 sierpnia 2012
Stracone złudzenia, niespodziewany sukces i natapirowane matrony
Przyznaję szczerze i otwarcie - film "Fighter" obejrzałam tylko i wyłącznie dla Christiana Bale'a. Nie zachęcała mnie bowiem fabuła, która wydawała się czymś w stylu "Rocky'ego" i ogólnie nurtem American dream - od zera do bohatera.
Mamy historię dwóch braci - Mickey i Dickey (tak, czyta się Miki i Diki, co jest po prostu idiotyczne). Obaj są bokserami, tyle że Mickey (Mark Wahlberg) stoi dopiero u progu kariery, a Dicky (Christian Bale) niegdyś utytułowany zawodnik, teraz - uzależniony od narkotyków, przegrany trener brata.
Rzecz dzieje się w małej mieścinie w Stanach, skąd wyrwać się trudno. Mickey zarabia na życie zamiatając ulice, po godzinach trenuje z bratem. Boks to jedyna szansa. I udaje mu się, po prostu mu się udaje, co widz przyjmuje z wielkim uśmiechem, bo był pracowity i zdeterminowany. To jednak nie Mickey nie jest bohaterem tego filmu, a jego brat. Christian Bale jest po prostu
ZAJEBISTY
(urocze słowo!)
i kradnie Markowi W. całą uwagę na ekranie. Jest nadpobudliwy, dowcipny, ale też żałosny i niezwykle wiarygodny. Jest po prostu wręcz genialnie wiarygodny i Oscar naprawdę mu się należał. Nie ukrywam, że Christian Bale wyrasta powoli na mojego ulubionego aktora, nie tylko po wspaniałych kreacjach w Batmanie, ale całej masie innych filmów, lepszych lub gorszych, w których zagrał świetnie. Poza tym - co ten człowiek wyczynia ze swoim ciałem, jest zadziwiające. W Mechaniku ważył jakieś 50 kg, co jest szczytem poświęcenia. Tutaj znowu jest wychudzony, by za chwilę przecież przybrać na wadze do roli w ostatniej części trylogii Nolana. Zadziwiające.
"Fighter" ma bardzo interesujące tło, ponieważ bracia wywodzą się z wielodzietnej rodziny i widok tych sióstr chyba każdego przyprawi o 1) salwy śmiechu 2) pytanie - SKĄD ONI WZIĘLI TAKIE NATAPIROWANE MATRONY???
Rodzina w życiu głównych bohaterów jest bardzo ważna i chociaż wydaje się patologiczna, toksyczna, okazuje się, że przyczynia się do sukcesu życiowego Micky'ego.
To również film o straconych szansach i złudzeniach. Dicky stracił swoją szansę przez narkotyki, jednak fantastycznie potrafił się po niej podnieść i przestać. Swoją szansę na lepsze życie straciła także dziewczyna Micky'ego, Charlene, która przez imprezowy styl życia została wyrzucona z College'u. Muszę wyróżnić w tym miejscu Amy Adams, która na ekranie wypada po prostu świetnie.
I na koniec - czy ten film jest wart obejrzenia? Serwuje on tysiące razy odgrzewanego kotleta, czyli historię kogoś, komu się udało. Nie robi tego w jakiś niesamowicie wyjątkowy sposób. Ale zapada w pamięć i jakoś krzepi, daje kopa.
Jednak gdyby nie moja lekka fascynacja Christianem Bale'm, na pewno bym go nie obejrzała i w sumie niewiele bym straciła. Najgorsza z możliwych końcówka recenzji, ale, no cóż, innej nie będzie.
Mamy historię dwóch braci - Mickey i Dickey (tak, czyta się Miki i Diki, co jest po prostu idiotyczne). Obaj są bokserami, tyle że Mickey (Mark Wahlberg) stoi dopiero u progu kariery, a Dicky (Christian Bale) niegdyś utytułowany zawodnik, teraz - uzależniony od narkotyków, przegrany trener brata.
Rzecz dzieje się w małej mieścinie w Stanach, skąd wyrwać się trudno. Mickey zarabia na życie zamiatając ulice, po godzinach trenuje z bratem. Boks to jedyna szansa. I udaje mu się, po prostu mu się udaje, co widz przyjmuje z wielkim uśmiechem, bo był pracowity i zdeterminowany. To jednak nie Mickey nie jest bohaterem tego filmu, a jego brat. Christian Bale jest po prostu
ZAJEBISTY
(urocze słowo!)
i kradnie Markowi W. całą uwagę na ekranie. Jest nadpobudliwy, dowcipny, ale też żałosny i niezwykle wiarygodny. Jest po prostu wręcz genialnie wiarygodny i Oscar naprawdę mu się należał. Nie ukrywam, że Christian Bale wyrasta powoli na mojego ulubionego aktora, nie tylko po wspaniałych kreacjach w Batmanie, ale całej masie innych filmów, lepszych lub gorszych, w których zagrał świetnie. Poza tym - co ten człowiek wyczynia ze swoim ciałem, jest zadziwiające. W Mechaniku ważył jakieś 50 kg, co jest szczytem poświęcenia. Tutaj znowu jest wychudzony, by za chwilę przecież przybrać na wadze do roli w ostatniej części trylogii Nolana. Zadziwiające.
"Fighter" ma bardzo interesujące tło, ponieważ bracia wywodzą się z wielodzietnej rodziny i widok tych sióstr chyba każdego przyprawi o 1) salwy śmiechu 2) pytanie - SKĄD ONI WZIĘLI TAKIE NATAPIROWANE MATRONY???
Rodzina w życiu głównych bohaterów jest bardzo ważna i chociaż wydaje się patologiczna, toksyczna, okazuje się, że przyczynia się do sukcesu życiowego Micky'ego.
To również film o straconych szansach i złudzeniach. Dicky stracił swoją szansę przez narkotyki, jednak fantastycznie potrafił się po niej podnieść i przestać. Swoją szansę na lepsze życie straciła także dziewczyna Micky'ego, Charlene, która przez imprezowy styl życia została wyrzucona z College'u. Muszę wyróżnić w tym miejscu Amy Adams, która na ekranie wypada po prostu świetnie.
I na koniec - czy ten film jest wart obejrzenia? Serwuje on tysiące razy odgrzewanego kotleta, czyli historię kogoś, komu się udało. Nie robi tego w jakiś niesamowicie wyjątkowy sposób. Ale zapada w pamięć i jakoś krzepi, daje kopa.
Jednak gdyby nie moja lekka fascynacja Christianem Bale'm, na pewno bym go nie obejrzała i w sumie niewiele bym straciła. Najgorsza z możliwych końcówka recenzji, ale, no cóż, innej nie będzie.
piątek, 17 sierpnia 2012
Pakiet ambitny (tudzież snobski)
Przychodzi taki moment w życiu każdego człowieka, że ma on (czasami na bardzo, bardzo krótko, ale jednak) ochotę porzucić wszelkie tandetne czytadła, zaprzestać oglądania przyjemnych filmów i przełączyć się na wyższy kulturalny level. I mnie ostatnio zdarzył się taki ambitny incydent, więc jak się tym nie pochwalić?
Turandot, reż. Paweł Passini
Moja pierwsza przygoda z tym spektaklem zaczęła się jeszcze w ziemie, wyemitowano go w TVP Kultura. Zrobił na mnie ogromne wrażenie. Bardzo przenikliwy, lecz również brutalny obraz, który wszczepia się w świadomość i przechodzi do krwiobiegu. Niesamowita strona wizualna w połączeniu ze wspaniałą warstwą muzyczną to prawdziwa feta. Jest to jednak dzieło dość trudne w odbiorze, hermetyczne, zwłaszcza dla laika, którym jestem. Brakuje mi narzędzi, aby obiektywnie i rzetelnie ocenić adaptację tej opery, jednak na stałe wbiła mi się w pamięć.
Przewodnik operowy, Jacek Marczyński
Obcowanie z tworzywem jakim jest opera uświadomiło mi, jak wielkie braki mam w tej materii. Postanowiłam więc uzupełnić biblioteczkę o Przewodnik operowy, niewielką w sumie książkę, która omawia najważniejszych twórców i dzieła tego gatunku. Bardzo polecam, ale laikom. Znawcy opery będą bowiem zniesmaczeni. To tak, jakby wydać dzieje literatury powszechnej i zamknąć je w jednym tomie, na np. 300 stronach. Wiadomo, że takie przedsięwzięcie wymaga szczególnej dbałości o detale, omawiany przewodnik jest jednak pozycją dla laika konieczną na początek przygody z operą. W dodatku dodam, że kupiłam go w księgarni za zawrotną kwotę 16.90 zł.
Casanova, reż. Federico Fellini
No i proszę Państwa, mamy prawdziwą ucztę dla kinomana. Casanova w wydaniu Felliniego jest dziełem po prostu tak dziwnym, że aż hipnotyzującym, od którego nie sposób się oderwać. Legendarny uwodziciel kobiet jest przedstawiony od czasów swojej świetności po upadek. Scenariusz jest dość prosty - perypetie Casanovy na salonach Europy, jego liczne romanse, podboje, awantury. Zwróćmy jednak szczególną uwagę na dialogi - są niezwykle intrygujące, obfitują w gry słowne pomiędzy bohaterami. Jednakże prawdziwą potęgą tego obrazu jest jego niesamowita strona wizualna, oniryzm, głęboka symbolika. Weźmy na pulpit sceny erotyczne - z jednej strony jest to film bardzo śmiały, ale z drugiej - metaforyczny, alegoryczny wręcz.
Warstwa wizualna obfituje w przepych, ale w ujęciu barokowym, opartym na kontrastach. Film bowiem jest... brzydki i bardzo brzydcy w nim aktorzy, wyjaskrawieni, w pewnym sensie wynaturzeni, groteskowi. To niesamowite dzieło po prostu trzeba obejrzeć, a jak już się zacznie oglądać - nie można, po prostu nie można się oderwać.
Znakomity, po prostu genialny Donald Sutherland:
Ta scena tańca wgniotła mnie w podłogę. Niestety, nie mogłam znaleźć filmiku z fragmentem, dodaję więc tylko zdjęcie:
Cremaster, reż. Matthew Barney
Cykl Cremaster to jeden z najbardziej niezwykłych przedsięwzięć artystycznych ostatnich (dwudziestu bodajże) lat. Oczywiście, moim skromnym zdaniem. Cykl pięciu filmów, które są bardzo śmiałymi artystycznymi wizjami, to prawdziwie malarska uczta. Hipnotyczne. Nie mam w zasadzie co więcej napisać, każdy powinien zobaczyć sam, w internecie można znaleźć czy we fragmentach, czy nawet w całości poszczególne części i na wolnej chwili nadrobić.
Turandot, reż. Paweł Passini
Moja pierwsza przygoda z tym spektaklem zaczęła się jeszcze w ziemie, wyemitowano go w TVP Kultura. Zrobił na mnie ogromne wrażenie. Bardzo przenikliwy, lecz również brutalny obraz, który wszczepia się w świadomość i przechodzi do krwiobiegu. Niesamowita strona wizualna w połączeniu ze wspaniałą warstwą muzyczną to prawdziwa feta. Jest to jednak dzieło dość trudne w odbiorze, hermetyczne, zwłaszcza dla laika, którym jestem. Brakuje mi narzędzi, aby obiektywnie i rzetelnie ocenić adaptację tej opery, jednak na stałe wbiła mi się w pamięć.
Przewodnik operowy, Jacek Marczyński
Obcowanie z tworzywem jakim jest opera uświadomiło mi, jak wielkie braki mam w tej materii. Postanowiłam więc uzupełnić biblioteczkę o Przewodnik operowy, niewielką w sumie książkę, która omawia najważniejszych twórców i dzieła tego gatunku. Bardzo polecam, ale laikom. Znawcy opery będą bowiem zniesmaczeni. To tak, jakby wydać dzieje literatury powszechnej i zamknąć je w jednym tomie, na np. 300 stronach. Wiadomo, że takie przedsięwzięcie wymaga szczególnej dbałości o detale, omawiany przewodnik jest jednak pozycją dla laika konieczną na początek przygody z operą. W dodatku dodam, że kupiłam go w księgarni za zawrotną kwotę 16.90 zł.
Casanova, reż. Federico Fellini
No i proszę Państwa, mamy prawdziwą ucztę dla kinomana. Casanova w wydaniu Felliniego jest dziełem po prostu tak dziwnym, że aż hipnotyzującym, od którego nie sposób się oderwać. Legendarny uwodziciel kobiet jest przedstawiony od czasów swojej świetności po upadek. Scenariusz jest dość prosty - perypetie Casanovy na salonach Europy, jego liczne romanse, podboje, awantury. Zwróćmy jednak szczególną uwagę na dialogi - są niezwykle intrygujące, obfitują w gry słowne pomiędzy bohaterami. Jednakże prawdziwą potęgą tego obrazu jest jego niesamowita strona wizualna, oniryzm, głęboka symbolika. Weźmy na pulpit sceny erotyczne - z jednej strony jest to film bardzo śmiały, ale z drugiej - metaforyczny, alegoryczny wręcz.
Warstwa wizualna obfituje w przepych, ale w ujęciu barokowym, opartym na kontrastach. Film bowiem jest... brzydki i bardzo brzydcy w nim aktorzy, wyjaskrawieni, w pewnym sensie wynaturzeni, groteskowi. To niesamowite dzieło po prostu trzeba obejrzeć, a jak już się zacznie oglądać - nie można, po prostu nie można się oderwać.
Znakomity, po prostu genialny Donald Sutherland:
Ta scena tańca wgniotła mnie w podłogę. Niestety, nie mogłam znaleźć filmiku z fragmentem, dodaję więc tylko zdjęcie:
Cremaster, reż. Matthew Barney
Cykl Cremaster to jeden z najbardziej niezwykłych przedsięwzięć artystycznych ostatnich (dwudziestu bodajże) lat. Oczywiście, moim skromnym zdaniem. Cykl pięciu filmów, które są bardzo śmiałymi artystycznymi wizjami, to prawdziwie malarska uczta. Hipnotyczne. Nie mam w zasadzie co więcej napisać, każdy powinien zobaczyć sam, w internecie można znaleźć czy we fragmentach, czy nawet w całości poszczególne części i na wolnej chwili nadrobić.
czwartek, 16 sierpnia 2012
"Mamy butelki z benzyną i kamienie, wymierzone w ciebie!"
Ten tytuł piosenki zespołu Cool Kids Of Death jest maksymalnie adekwatny do filmu Waldemara Krzystka "80 milionów". Ale dlaczego, o tym później, najpierw troszkę o fabule.
Akcja dzieje się na początku lat 80. na dolnym śląsku, bohaterami są czołowi działacze tamtejszej Solidarności. Już wiadomo, na jakie skandaliczne prowokacje pozwala sobie władza, aby podporządkować ludzi, nastroje w opozycji są coraz bardziej nastawione na konfrontację. Tytułowe 80 milionów nie pochodzi z żadnego obrabowanego banku, są to pieniądze należące do związku, które działacze chcieli po prostu wypłacić. Gdy im się to udało, władze zrobili z nich malwersantów, złodziei i (cytuję) dziwkarzy. W zasadzie nie widzę sensu dokładnie opowiadać o całej akcji (właściwie "akcja" wypłacenia pieniędzy była akurat bardzo prosta - panowie weszli do banku, wypłacili czek i wyszli z pieniędzmi). Uważam bowiem, że każdy powinien zobaczyć ten film i powodów jest co najmniej kilka.
Po pierwsze - to naprawdę świetne kino. Waldemar Krzystek odwalił kawał dobrej roboty, unikając tandety i patosu. Po drugie - obsada, bardzo mocny atut - gra aktorska jest znakomita, zarówno młodzi aktorzy, jak i starsi - wszyscy rewelacyjni. W tym miejscu naprawdę muszę wyróżnić jedną rolę - Piotra Głowackiego, oficera SB. Jest on tak obleśny, wyrachowany, cyniczny - naprawdę nie jest łatwo zagrać przekonująco czarny charakter, który nawet fizycznie wygląda "ślisko" - wielkie brawa ze tę rolę.
Po trzecie - historia. Nie wiem, co z tego obrazu jest zaczerpnięte z faktów, a co jest wariacją scenarzystów, ale po prostu wyszło bardzo wiarygodnie. Szara rzeczywistość, kolejki, ale też podsłuchy, dochodzenia, przesłuchania, a nawet pościgi, i to czym! ha! fiatami 125 p!
Obraz ten pokazuje również, jak niejednoznaczna była postawa tamtych ludzi, nie wiadomo było w zasadzie, komu ufać, a komu nie - bohaterem okazuje się np. dyrektor banku, który zawiadomił władze o wypłacie, kiedy panowie zdążyli już opuścić bank czy major, najbardziej niejednoznaczna postać w filmie. Walkę, bo można przecież używać słowa "walka", bo wtedy walczono o wolność, toczono różnymi sposobami.
Ten film ma wielką siłę, pokazuje, że gotowość na poświęcenia naprawdę potrafi zmienić rzeczywistość. W tym właśnie kojarzy mi się z piosenką CKOD - oba teksty kultury wyrastają z (przepraszam wrażliwców językowych) wkurwienia na to, co dzieje się za oknem. Różne są czasy, ale to uczucie pozostaje. I wrażenie, że wkurwieni obywatele mogą jednak coś zdziałać. O tym mówi "80 milionów" - o czasach, w których ludzie powiedzieli DOŚĆ! na zastaną rzeczywistość i udało im się ją zmienić.
Przeczytałam wiele opinii, że ten film to jedna wielka propaganda. Nie wiem, być może, ja jednak daję się na nią nabrać i bardzo miło jest mi wierzyć, że tak było. Polecam, pozycja obowiązkowa.
Akcja dzieje się na początku lat 80. na dolnym śląsku, bohaterami są czołowi działacze tamtejszej Solidarności. Już wiadomo, na jakie skandaliczne prowokacje pozwala sobie władza, aby podporządkować ludzi, nastroje w opozycji są coraz bardziej nastawione na konfrontację. Tytułowe 80 milionów nie pochodzi z żadnego obrabowanego banku, są to pieniądze należące do związku, które działacze chcieli po prostu wypłacić. Gdy im się to udało, władze zrobili z nich malwersantów, złodziei i (cytuję) dziwkarzy. W zasadzie nie widzę sensu dokładnie opowiadać o całej akcji (właściwie "akcja" wypłacenia pieniędzy była akurat bardzo prosta - panowie weszli do banku, wypłacili czek i wyszli z pieniędzmi). Uważam bowiem, że każdy powinien zobaczyć ten film i powodów jest co najmniej kilka.
Po pierwsze - to naprawdę świetne kino. Waldemar Krzystek odwalił kawał dobrej roboty, unikając tandety i patosu. Po drugie - obsada, bardzo mocny atut - gra aktorska jest znakomita, zarówno młodzi aktorzy, jak i starsi - wszyscy rewelacyjni. W tym miejscu naprawdę muszę wyróżnić jedną rolę - Piotra Głowackiego, oficera SB. Jest on tak obleśny, wyrachowany, cyniczny - naprawdę nie jest łatwo zagrać przekonująco czarny charakter, który nawet fizycznie wygląda "ślisko" - wielkie brawa ze tę rolę.
Po trzecie - historia. Nie wiem, co z tego obrazu jest zaczerpnięte z faktów, a co jest wariacją scenarzystów, ale po prostu wyszło bardzo wiarygodnie. Szara rzeczywistość, kolejki, ale też podsłuchy, dochodzenia, przesłuchania, a nawet pościgi, i to czym! ha! fiatami 125 p!
Obraz ten pokazuje również, jak niejednoznaczna była postawa tamtych ludzi, nie wiadomo było w zasadzie, komu ufać, a komu nie - bohaterem okazuje się np. dyrektor banku, który zawiadomił władze o wypłacie, kiedy panowie zdążyli już opuścić bank czy major, najbardziej niejednoznaczna postać w filmie. Walkę, bo można przecież używać słowa "walka", bo wtedy walczono o wolność, toczono różnymi sposobami.
Ten film ma wielką siłę, pokazuje, że gotowość na poświęcenia naprawdę potrafi zmienić rzeczywistość. W tym właśnie kojarzy mi się z piosenką CKOD - oba teksty kultury wyrastają z (przepraszam wrażliwców językowych) wkurwienia na to, co dzieje się za oknem. Różne są czasy, ale to uczucie pozostaje. I wrażenie, że wkurwieni obywatele mogą jednak coś zdziałać. O tym mówi "80 milionów" - o czasach, w których ludzie powiedzieli DOŚĆ! na zastaną rzeczywistość i udało im się ją zmienić.
niedziela, 12 sierpnia 2012
Gorycz życia
Właśnie przeczytałam ostatnie zdanie książki Leeny Parkkinen "Ty pierwszy, Max" i przyznaję, że już dawno nie czytałam tak przedziwnej książki. Najpierw krótko o fabule. Głównymi bohaterami powieści są bracia syjamscy, Izaak i Max, rzecz dzieje się na początku XX wieku. Poznajemy całe ich życie - od porzucenia przez rodziców, pobyt u ciotki i dziadka, tułaczkę po cyrkach Europy, po śmierć. Przez karty przewija się cała paleta barwnych postaci, które występują w cyrku. Wtedy każda medyczna anomalia była godna wystawienia, do cyrków przychodziły tłumy, by oglądać "potworów" - kobietę o zdeformowanych nogach, rodzeństwo ze złuszczoną skórą, dziewczynkę o kościach tak giętkich, jakby wydawały się z galarety i wielu innych. Autorka portretuje całą gamę kuriozalnych postaci, ale też - zwykłych ludzi umieszczonych w kalekim ciele. Wspaniale udało jej się ukazać dramat tych postaci, ich nieszczęśliwe życie.
Świat poznajemy oczami jednego z braci, Izaaka. To bardzo wrażliwy, ale też i ironiczny narrator. Życie jego i Maxa było wyjątkowo trudne - skazani na siebie w każdej chwili, bez żadnej opcji prywatności. Ich relacje są opisane po mistrzowsku - niewiarygodnie silna więź, ale też przemęczenie, marzenia o normalności.
Niestety, książka ta ma swoje słabe strony - nie wszystkie postaci i wątki zostały należycie rozwinięte, a niektóre wydają się niepotrzebne.
Jednak nawet ta nie-idealność czyni z powieści bardzo interesującą lekturę, ukazującą, że szczęście jest bardzo rzadkim i drogocennym kruszcem, a marzenia o nim to mrzonki. Cała plejada tych barwnych postaci marzy o normalności, o szczęśliwym domu, miłości, bezpieczeństwie - a wszystko to bez pokrycia.
Gorzka lektura ukazująca gorycz życia. Polecam.
Świat poznajemy oczami jednego z braci, Izaaka. To bardzo wrażliwy, ale też i ironiczny narrator. Życie jego i Maxa było wyjątkowo trudne - skazani na siebie w każdej chwili, bez żadnej opcji prywatności. Ich relacje są opisane po mistrzowsku - niewiarygodnie silna więź, ale też przemęczenie, marzenia o normalności.
Niestety, książka ta ma swoje słabe strony - nie wszystkie postaci i wątki zostały należycie rozwinięte, a niektóre wydają się niepotrzebne.
Jednak nawet ta nie-idealność czyni z powieści bardzo interesującą lekturę, ukazującą, że szczęście jest bardzo rzadkim i drogocennym kruszcem, a marzenia o nim to mrzonki. Cała plejada tych barwnych postaci marzy o normalności, o szczęśliwym domu, miłości, bezpieczeństwie - a wszystko to bez pokrycia.
Gorzka lektura ukazująca gorycz życia. Polecam.
poniedziałek, 6 sierpnia 2012
Pakiet polski
Ostatnimi czasy wpadały mi w ręce same polskie powieści. Nie jest to przypadek, ale o powodach powiem za niewiele ponad miesiąc. W każdym razie dodawanie postów każdej książki z osobna byłoby nie tylko czasochłonne, ale powiem szczerze - również nudne, dlatego postanawiam zrobić pakiet.
"Trza być w butach na weselu"
Jako intro omówię film, którego nawet nie powinnam się przyznawać, że nie oglądałam - mianowicie "Wesela" Wojciecha Smarzowskiego. No i co tu dużo mówić? Rewelacja, bardzo mi się podobał. Chociaż oczywiście jest to pewien wyjaskrawiony obraz wsi, to jest on tylko nieco wyjaskrawiony, bo że wiejskie wesela są pewnego rodzaju hardkorem wie każdy - spoceni wujkowie, morze wódki, zespół grający disco polo, uginające się pod ciężarem jedzenia stoły, a później, wraz z upływem nocy, chwiejący się goście. No, może przesadzam, moje pokolenie chce się już bawić zupełnie inaczej i te wesela łagodnieją w wizerunku, ale na każdym można spotkać taki relikt przeszłości. Smorzowski trochę przesadził, pojechał po ludziach ze wsi dość ostro, ale czy nie zasadnie? Po prostu wsadził do jednego filmu wszystkie przywary, wszystkie negatywne cechy. Zwykle bronię wizerunku wsi, ale tutaj jakoś nie sposób zaprzeczyć. Nie będę się rozwodzić nad fabułą, bo każdy "Wesele" zapewne widział, ale moim ulubionym momentem była wypowiedź dla pary młodej jednej z pań bawiącej na weselu, że w życiu najważniejsze są prawda, dobro, piękno, A później wypowiada się pewien dziadzio, że "to nieprawda, że bigos był nieświeży". Triada platońska i bigos.
Reportaż dziwaczany
Powieść Wojciecha Tochmana "Córeńka" czyta się jednym tchem, ale jest to książka dziwaczna. Niby reportaż, a powieść. Rzecz rozgrywa się na Bali, narratorka szuka swojej zaginionej po zamachu terrorystycznym koleżanki, wierzy, że żyje. Spotyka się z każdym, kto mógłby coś o Beacie wiedzieć, ujawnia jakiś portret osoby, poprzez relacje ludzi, którzy ją choć raz spotkali. Dziwna to proza, w dziwnym klimacie. Niezbędną lekturą do niej jest chociażby ta recenzja z wyborczej - autor kreuje powieść, ale o pewnym reportażowym klimacie, szukając na rajskiej wyspie koleżanki-dziennikarki, która zaginęła po ataku terrorystycznym. Znajduje w plecaku Beaty zapisane dwa zeszyty, a pierwszym rozdział powieści nosi tytuł "trzeci zeszyt" - to, co stworzyła realna Beata miesza się w powieści Tochmana z jego wizją zdarzeń, z fikcją, ze światem, który kreuje.
Powieść obleśna
Nad powieścią Michała Witkowskiego "Margot" nie będę się długo rozwodzić, ponieważ jest wyjątkowo obleśna. Ale, niestety, ma coś w sobie - jakiś pierwiastek ciekawości, że trzeba ją doczytać do końca. Lecz, ogólnie - nie polecam.
Powieść, do której wracam
Do "Kilku nocy poza domem" Tomasza Piątka wracam bardzo często, cały czas podziwiając szalony koncept powieści, intrygujący pomysł i świetne wykonanie. Gdybym nawet chciała powiedzieć, o czym ona opowiada, byłoby bardzo ciężko - tak dziwacznej fabuły nie czytałam od dawna. Polecam czytelnikom wejść w ten zakręcony świat, moim zdaniem naprawdę warto.
Zawsze od początku
Niestety, "Biegunów" Olgi Tokarczuk czytam wciąż od początku, zawsze zatrzymując się w tym samym momencie - po kilkunastu stronach. Nie wiem co jest dla mnie dalej w tej powieści takiego, że mówię sobie stop i odkładam. Początek jest wspaniały, a reszta musi jeszcze poczekać.
Odkrycie lata
Książka ta zagościła na moim regale zupełnie przez przypadek, ale kompletnie nie żałuję i nie tracę przed nią czasu. Mowa o "Tratwie" Artura Olechniewicza. Za oknem temperatura przekracza 30 stopni i powoduje to, że bardzo ciężko mi się myśli, ale naprawdę chciałabym tę książkę polecić - jest to proza gęsta, świetnie napisana, bardzo... malarska. Zwykle naładowanie szczegółami bardzo mi przeszkadza w odbiorze, bo ile można czytać o barwach, detalach, szczegółach. Ale w tej powieści jest zupełnie przeciwnie - można sobie przypomnieć słoneczny poranek, jakiś zapach, ulotną chwilę... Wracam do niektórych fragmentów i sycę się nimi. Jest to wolna narracja na temat w dużej mierze przeszłości, która ma wpływ na teraźniejszość. Rzadko kiedy sięgam po książki kompletnie mi nieznane, ale przeczytanie tej jest bardzo, ale to bardzo miłym akcentem. W klimacie przypomina z jednej strony "Lalę" Dehnela (ale bez mityzacji), z drugiej strony nasyconą prozę Schulza (ale więcej w niej konkretu). Myślę, że kiedy odwiedzę Sanok, bezczelnie wproszę się do Autora na rozmowę o tej książce, bo jest bardzo intrygująca.
Trociny dosłowne
Teraz czytam najnowszą powieść Krzysztofa Vargi, "Trociny" i być może nie powinnam się wypowiadać, bo przeczytałam zaledwie 20 stron, ale te 20 stron sprawiło mi wielki ból. Przede wszystkim dlatego, że Varga wygenerował takiego bohatera, jakiego najbardziej nie lubię - niby przeciętnaka, typowego przedstawiciela klasy średniej w średnim wieku, którego wszystko wkurwia (podobnie jak Adasia Miauczyńskiego, tyle że filmowy bohater ma, ewentualnie miewa, pewien urok), każdy go irytuje, rzeczywistość jest nędzna i beznadziejna. Prawda jest taka, że każdy z nas mógłby wszystko wyśmiewać - od wieśniackich nastolatków po reklamy podpasek Always, od blogerek po kiepskie powieści, tyle że nie każde wyśmianie służy czemukolwiek. Coś czuję, że się z tym panem nie polubię, ale o tym jeszcze na pewno napiszę, kiedy ogarnę większą część tekstu. Jeżeli nie napiszę, to znaczy, że przegrałam z własnymi nerwami i nie ogarnęłam.
"Trza być w butach na weselu"
Jako intro omówię film, którego nawet nie powinnam się przyznawać, że nie oglądałam - mianowicie "Wesela" Wojciecha Smarzowskiego. No i co tu dużo mówić? Rewelacja, bardzo mi się podobał. Chociaż oczywiście jest to pewien wyjaskrawiony obraz wsi, to jest on tylko nieco wyjaskrawiony, bo że wiejskie wesela są pewnego rodzaju hardkorem wie każdy - spoceni wujkowie, morze wódki, zespół grający disco polo, uginające się pod ciężarem jedzenia stoły, a później, wraz z upływem nocy, chwiejący się goście. No, może przesadzam, moje pokolenie chce się już bawić zupełnie inaczej i te wesela łagodnieją w wizerunku, ale na każdym można spotkać taki relikt przeszłości. Smorzowski trochę przesadził, pojechał po ludziach ze wsi dość ostro, ale czy nie zasadnie? Po prostu wsadził do jednego filmu wszystkie przywary, wszystkie negatywne cechy. Zwykle bronię wizerunku wsi, ale tutaj jakoś nie sposób zaprzeczyć. Nie będę się rozwodzić nad fabułą, bo każdy "Wesele" zapewne widział, ale moim ulubionym momentem była wypowiedź dla pary młodej jednej z pań bawiącej na weselu, że w życiu najważniejsze są prawda, dobro, piękno, A później wypowiada się pewien dziadzio, że "to nieprawda, że bigos był nieświeży". Triada platońska i bigos.
Reportaż dziwaczany
Powieść Wojciecha Tochmana "Córeńka" czyta się jednym tchem, ale jest to książka dziwaczna. Niby reportaż, a powieść. Rzecz rozgrywa się na Bali, narratorka szuka swojej zaginionej po zamachu terrorystycznym koleżanki, wierzy, że żyje. Spotyka się z każdym, kto mógłby coś o Beacie wiedzieć, ujawnia jakiś portret osoby, poprzez relacje ludzi, którzy ją choć raz spotkali. Dziwna to proza, w dziwnym klimacie. Niezbędną lekturą do niej jest chociażby ta recenzja z wyborczej - autor kreuje powieść, ale o pewnym reportażowym klimacie, szukając na rajskiej wyspie koleżanki-dziennikarki, która zaginęła po ataku terrorystycznym. Znajduje w plecaku Beaty zapisane dwa zeszyty, a pierwszym rozdział powieści nosi tytuł "trzeci zeszyt" - to, co stworzyła realna Beata miesza się w powieści Tochmana z jego wizją zdarzeń, z fikcją, ze światem, który kreuje.
Powieść obleśna
Nad powieścią Michała Witkowskiego "Margot" nie będę się długo rozwodzić, ponieważ jest wyjątkowo obleśna. Ale, niestety, ma coś w sobie - jakiś pierwiastek ciekawości, że trzeba ją doczytać do końca. Lecz, ogólnie - nie polecam.
Powieść, do której wracam
Do "Kilku nocy poza domem" Tomasza Piątka wracam bardzo często, cały czas podziwiając szalony koncept powieści, intrygujący pomysł i świetne wykonanie. Gdybym nawet chciała powiedzieć, o czym ona opowiada, byłoby bardzo ciężko - tak dziwacznej fabuły nie czytałam od dawna. Polecam czytelnikom wejść w ten zakręcony świat, moim zdaniem naprawdę warto.
Zawsze od początku
Niestety, "Biegunów" Olgi Tokarczuk czytam wciąż od początku, zawsze zatrzymując się w tym samym momencie - po kilkunastu stronach. Nie wiem co jest dla mnie dalej w tej powieści takiego, że mówię sobie stop i odkładam. Początek jest wspaniały, a reszta musi jeszcze poczekać.
Odkrycie lata
Książka ta zagościła na moim regale zupełnie przez przypadek, ale kompletnie nie żałuję i nie tracę przed nią czasu. Mowa o "Tratwie" Artura Olechniewicza. Za oknem temperatura przekracza 30 stopni i powoduje to, że bardzo ciężko mi się myśli, ale naprawdę chciałabym tę książkę polecić - jest to proza gęsta, świetnie napisana, bardzo... malarska. Zwykle naładowanie szczegółami bardzo mi przeszkadza w odbiorze, bo ile można czytać o barwach, detalach, szczegółach. Ale w tej powieści jest zupełnie przeciwnie - można sobie przypomnieć słoneczny poranek, jakiś zapach, ulotną chwilę... Wracam do niektórych fragmentów i sycę się nimi. Jest to wolna narracja na temat w dużej mierze przeszłości, która ma wpływ na teraźniejszość. Rzadko kiedy sięgam po książki kompletnie mi nieznane, ale przeczytanie tej jest bardzo, ale to bardzo miłym akcentem. W klimacie przypomina z jednej strony "Lalę" Dehnela (ale bez mityzacji), z drugiej strony nasyconą prozę Schulza (ale więcej w niej konkretu). Myślę, że kiedy odwiedzę Sanok, bezczelnie wproszę się do Autora na rozmowę o tej książce, bo jest bardzo intrygująca.
Trociny dosłowne
Teraz czytam najnowszą powieść Krzysztofa Vargi, "Trociny" i być może nie powinnam się wypowiadać, bo przeczytałam zaledwie 20 stron, ale te 20 stron sprawiło mi wielki ból. Przede wszystkim dlatego, że Varga wygenerował takiego bohatera, jakiego najbardziej nie lubię - niby przeciętnaka, typowego przedstawiciela klasy średniej w średnim wieku, którego wszystko wkurwia (podobnie jak Adasia Miauczyńskiego, tyle że filmowy bohater ma, ewentualnie miewa, pewien urok), każdy go irytuje, rzeczywistość jest nędzna i beznadziejna. Prawda jest taka, że każdy z nas mógłby wszystko wyśmiewać - od wieśniackich nastolatków po reklamy podpasek Always, od blogerek po kiepskie powieści, tyle że nie każde wyśmianie służy czemukolwiek. Coś czuję, że się z tym panem nie polubię, ale o tym jeszcze na pewno napiszę, kiedy ogarnę większą część tekstu. Jeżeli nie napiszę, to znaczy, że przegrałam z własnymi nerwami i nie ogarnęłam.
środa, 1 sierpnia 2012
Batman królem popkultury
No i stało się. Po wielu miesiącach oczekiwań wreszcie wczoraj obejrzałam "Mroczny Rycerz powstaje". I co ja mam napisać? Że rewelacja? Że genialny film? Że wyborne aktorstwo, bez przypadkowych ról? Tak w istocie jest. Nie zawiodłam się podczas oglądania nawet przez minutę, od samego początku obraz wbija w fotel, a później jest tylko lepiej.
Christian Bale w głównej roli jest po prostu genialny. To wspaniała kreacja aktorska, która przejdzie do historii kina, nie ulega wątpliwości. Jest szorstki, ale wrażliwy. Złamany - a potrafi powstać. No i do tego przystojny, intrygująco przystojny.
Niesamowici: Michael Caine, Morgan Freeman, Gary Oldman (który zmienia się fizycznie nie do poznania, co jest po prostu rewelacyjne). Ale to wszyscy, którzy oglądali poprzednie części, wiemy.
Zaskakują postaci nowe - Kobieta-Kot, Miranda Tate, młody policjant John Blake i przede wszystkim Bane.
Od pierwszych scen Bane'a byłam zarówno przerażona, jak i zachwycona. Po prostu ta postać wbija w fotel, nawet sam sposób mówienia, ta chrypa, przyprawia o dreszcze. Do tego jest inteligentny, charyzmatyczny. Pierwszorzędna postać negatywna.
Niestety, tym razem muszę się ugiąć. Nie napiszę nic nowego niż autorka bloga apetyt na film i bardzo mocno zachęcam do zapoznania się z tą recenzją, ponieważ zgadzam się z nią w stu procentach.
Link tutaj
Bardzo podoba mi się również zdanie jednego z blogerów, który pisze, iż "Mroczny Rycerz powstaje" to film o wojnie sensu stricto.
Cały tekst tutaj
Bardzo, bardzo polecam oba teksty i oba blogi.
Cóż mogę dodać? Że czekam na kolejną część, po prostu. Mam nadzieję, że w takim momencie, ze wszelkimi ewidentnymi znakami kontynuacji, tak to się wszystko nie zakończy.
Batman w wydaniu Nolana wyrasta na prawdziwego króla popkultury. Którego bardzo trudno będzie zdetronizować.
Christian Bale w głównej roli jest po prostu genialny. To wspaniała kreacja aktorska, która przejdzie do historii kina, nie ulega wątpliwości. Jest szorstki, ale wrażliwy. Złamany - a potrafi powstać. No i do tego przystojny, intrygująco przystojny.
Niesamowici: Michael Caine, Morgan Freeman, Gary Oldman (który zmienia się fizycznie nie do poznania, co jest po prostu rewelacyjne). Ale to wszyscy, którzy oglądali poprzednie części, wiemy.
Zaskakują postaci nowe - Kobieta-Kot, Miranda Tate, młody policjant John Blake i przede wszystkim Bane.
Od pierwszych scen Bane'a byłam zarówno przerażona, jak i zachwycona. Po prostu ta postać wbija w fotel, nawet sam sposób mówienia, ta chrypa, przyprawia o dreszcze. Do tego jest inteligentny, charyzmatyczny. Pierwszorzędna postać negatywna.
Niestety, tym razem muszę się ugiąć. Nie napiszę nic nowego niż autorka bloga apetyt na film i bardzo mocno zachęcam do zapoznania się z tą recenzją, ponieważ zgadzam się z nią w stu procentach.
Link tutaj
Bardzo podoba mi się również zdanie jednego z blogerów, który pisze, iż "Mroczny Rycerz powstaje" to film o wojnie sensu stricto.
Cały tekst tutaj
Bardzo, bardzo polecam oba teksty i oba blogi.
Cóż mogę dodać? Że czekam na kolejną część, po prostu. Mam nadzieję, że w takim momencie, ze wszelkimi ewidentnymi znakami kontynuacji, tak to się wszystko nie zakończy.
Batman w wydaniu Nolana wyrasta na prawdziwego króla popkultury. Którego bardzo trudno będzie zdetronizować.
wtorek, 31 lipca 2012
Trwaj Margaryno w blasku i chwale sto lat!
Jakoś sceptycznie podchodziłam na blogach do notek w stylu "mój blog ma już roczek". Ale mój blog ma już roczek i postanawiam sama sobie poświętować i jakoś rozliczyć się z tego czasu. Żeby było prestiżowo, będzie wywiad. Z MariąMargaryną rozmawia MariaMargaryna.
Dlaczego zaczęłam pisać?
Odpowiedź na to pytanie jest banalna - dlatego, żeby nauczyć się pisać. Tylko tworząc teksty można je poprawiać po sobie, udoskonalać. Wiem, że mój styl pisania jest daleki od ideału - często się powtarzam, gubię formy gramatyczne, zjadam końcówki. Nie ma jednak lepszego sposobu na naukę niż praktyka.
Tak więc bloga założyłam po to, żeby pracować z tekstem i na tekście, uczyć się go tworzyć i przetwarzać, aby wychodziło jasno i klarownie. Czy mi się udaje? Nie jestem przekonana, ponieważ nigdy nie podoba mi się to, co piszę, a każdy blog uważam za lepszy od mojego.
No i powodem numer dwa, a może nawet i numer jeden jest to, że uwielbiam komentować, dyskutować, krytykować czy (czasami tylko) nawet szydzić. Miło mieć takie swoje poletko, w którym można pisać co tylko się chce.
Nazwa
Nazwa jest tak głupkowata, że nawet nie ma o czym mówić. Na potrzeby bloga musiałam założyć maila, który szybko stał się moim oficjalnym. Gdy podaję go komukolwiek spotykam różne reakcje - od głupkowatych uśmieszków, po otwarte wyśmianie. No nic, jak mawia moja koleżanka Katarzyna (a przed nią chyba jakiś hiphopowiec) - jakie życie, taki rap.
Szata wizualna
Wygląd bloga, podobnie jak nazwa, jest żałosny. Rzadko dodaję zdjęcia, filmiki od święta, nie mówiąc nawet o jakiś bajerach typu szablony. Dlaczego tak jest? Trochę z nonszalancji - nie przywiązuję wagi do wyglądu blogów, do swojego zatem także. Skoro piszę, to najważniejsze są literki, a nie obrazki. Miłe byłoby urozmaicenie, np. w postaci zdjęć mojej skromnej osoby, ale jak na razie mam zero procent potrzeby pokazania się światu. Specjalnie na potrzeby bloga dodałam takie zdjęcie, że nawet znajome osoby nie potrafią mnie na sto procent zidentyfikować i bardzo mi to odpowiada. Świecenie facjatą jest kompletnie nie dla mnie.
Czytelnicy
Dopiero kilka miesięcy temu odkryłam, że blogger ma taką funkcję jak statystyka i okazało się, że czyta moje teksty więcej niż pięć koleżanek, za co bardzo dziękuję. Mam nadzieję, że będzie tutaj coś, co każe Państwu od czasu do czasu zaglądać. Nie wiem co to takiego mogłoby być, ale jednak mam nadzieję.
Co Czytelnicy o mnie wiedzą?
To jest najciekawsza sprawa, bo sama nie wiem. Wiedzą na pewno, że skończyłam polonistykę w Rzeszowie. Że lubię czytać reportaże, odkrywać historię od kuchni. A co więcej? Nie mam pojęcia. Jestem bardzo ciekawa, ale raczej nie nastawiam się na komentarze w stylu: "och, wiemy o tobie, że jesteś taka strasznie mądra, że tak super piszesz i w ogóle mniam mniam mniam, loff loff". Znaczy nie nastawiam się na żadne komentarze, bo z tym na blogu krucho, ale wcale się nie dziwię - bo nawet, jak już ktoś skomentuje, to ja pozostawiam to bez żadnej odezwy, co jest karygodne i nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.
Co dalej, Margaryno?
Nie mam pojęcia. Na razie blogowanie mi się nie znudziło, chociaż nie dzielę się każdym filmem, książką czy widowiskiem i w ogóle nie piszę tak często jak bym chciała. Na pytanie co dalej, mogę tylko powiedzieć, że dzisiaj idę z Małżonem na Batmana i na pewno jutro będą ochy i achy.
Jako gratkę i prawdziwy deser dla wszystkich, którzy przeczytali tę zacność do końca - uchylę jednak rąbka tajemnicy dotyczącego mojego wyglądu oraz ogólnie imidżu. Jest to skrajna niekonsekwencja, gdyż powyżej napisałam, iż parcia na szkło nie mam za grosz, no ale.... ta kobieca próżność.
Zdjęcie przedstawia mnie podczas tegorocznych lanserskich wakacji w Zakopanem, w Jaskini Mroźnej. Widać na nim moją bardzo modną nonszalancką fryzurę oraz płaszcz w najgorętszym w tym sezonie kolorze neonowym (lub fluo, nie znam się aż tak bardzo)
I żeby sama sobie wmówić, jaka to jestem światowa - widziałam, nie dalej jak przedwczoraj, w Okunince nad Jeziorem Białym gwiazdę "M jak Miłość", Mroczka. Tylko, kurde, nie wiem którego.
Dlaczego zaczęłam pisać?
Odpowiedź na to pytanie jest banalna - dlatego, żeby nauczyć się pisać. Tylko tworząc teksty można je poprawiać po sobie, udoskonalać. Wiem, że mój styl pisania jest daleki od ideału - często się powtarzam, gubię formy gramatyczne, zjadam końcówki. Nie ma jednak lepszego sposobu na naukę niż praktyka.
Tak więc bloga założyłam po to, żeby pracować z tekstem i na tekście, uczyć się go tworzyć i przetwarzać, aby wychodziło jasno i klarownie. Czy mi się udaje? Nie jestem przekonana, ponieważ nigdy nie podoba mi się to, co piszę, a każdy blog uważam za lepszy od mojego.
No i powodem numer dwa, a może nawet i numer jeden jest to, że uwielbiam komentować, dyskutować, krytykować czy (czasami tylko) nawet szydzić. Miło mieć takie swoje poletko, w którym można pisać co tylko się chce.
Nazwa
Nazwa jest tak głupkowata, że nawet nie ma o czym mówić. Na potrzeby bloga musiałam założyć maila, który szybko stał się moim oficjalnym. Gdy podaję go komukolwiek spotykam różne reakcje - od głupkowatych uśmieszków, po otwarte wyśmianie. No nic, jak mawia moja koleżanka Katarzyna (a przed nią chyba jakiś hiphopowiec) - jakie życie, taki rap.
Szata wizualna
Wygląd bloga, podobnie jak nazwa, jest żałosny. Rzadko dodaję zdjęcia, filmiki od święta, nie mówiąc nawet o jakiś bajerach typu szablony. Dlaczego tak jest? Trochę z nonszalancji - nie przywiązuję wagi do wyglądu blogów, do swojego zatem także. Skoro piszę, to najważniejsze są literki, a nie obrazki. Miłe byłoby urozmaicenie, np. w postaci zdjęć mojej skromnej osoby, ale jak na razie mam zero procent potrzeby pokazania się światu. Specjalnie na potrzeby bloga dodałam takie zdjęcie, że nawet znajome osoby nie potrafią mnie na sto procent zidentyfikować i bardzo mi to odpowiada. Świecenie facjatą jest kompletnie nie dla mnie.
Czytelnicy
Dopiero kilka miesięcy temu odkryłam, że blogger ma taką funkcję jak statystyka i okazało się, że czyta moje teksty więcej niż pięć koleżanek, za co bardzo dziękuję. Mam nadzieję, że będzie tutaj coś, co każe Państwu od czasu do czasu zaglądać. Nie wiem co to takiego mogłoby być, ale jednak mam nadzieję.
Co Czytelnicy o mnie wiedzą?
To jest najciekawsza sprawa, bo sama nie wiem. Wiedzą na pewno, że skończyłam polonistykę w Rzeszowie. Że lubię czytać reportaże, odkrywać historię od kuchni. A co więcej? Nie mam pojęcia. Jestem bardzo ciekawa, ale raczej nie nastawiam się na komentarze w stylu: "och, wiemy o tobie, że jesteś taka strasznie mądra, że tak super piszesz i w ogóle mniam mniam mniam, loff loff". Znaczy nie nastawiam się na żadne komentarze, bo z tym na blogu krucho, ale wcale się nie dziwię - bo nawet, jak już ktoś skomentuje, to ja pozostawiam to bez żadnej odezwy, co jest karygodne i nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.
Co dalej, Margaryno?
Nie mam pojęcia. Na razie blogowanie mi się nie znudziło, chociaż nie dzielę się każdym filmem, książką czy widowiskiem i w ogóle nie piszę tak często jak bym chciała. Na pytanie co dalej, mogę tylko powiedzieć, że dzisiaj idę z Małżonem na Batmana i na pewno jutro będą ochy i achy.
Jako gratkę i prawdziwy deser dla wszystkich, którzy przeczytali tę zacność do końca - uchylę jednak rąbka tajemnicy dotyczącego mojego wyglądu oraz ogólnie imidżu. Jest to skrajna niekonsekwencja, gdyż powyżej napisałam, iż parcia na szkło nie mam za grosz, no ale.... ta kobieca próżność.
Zdjęcie przedstawia mnie podczas tegorocznych lanserskich wakacji w Zakopanem, w Jaskini Mroźnej. Widać na nim moją bardzo modną nonszalancką fryzurę oraz płaszcz w najgorętszym w tym sezonie kolorze neonowym (lub fluo, nie znam się aż tak bardzo)
I żeby sama sobie wmówić, jaka to jestem światowa - widziałam, nie dalej jak przedwczoraj, w Okunince nad Jeziorem Białym gwiazdę "M jak Miłość", Mroczka. Tylko, kurde, nie wiem którego.
środa, 25 lipca 2012
Czy każdy z nas jest mrocznym turystą?
Zacznę od dygresji. Ostatnio dość radykalnie odrzuca mnie proza obyczajowa, kryminały, słowem - wszelkie zmyślenia. Reportaż, tak, to jest to. Poczucie, że literatura dotyka problemów bliskich ludziom, że słowa odzwierciedlają rzeczywistość, a nie czyjeś wizje, lęki czy natchnienia.
Na fali tego mojego zainteresowania dostałam świetny prezent urodzinowy od koleżanki, Asi (Asiu, jeszcze raz dziękuję!), o dość intrygującym tytule Witamy w piekle, autorstwa Dom'a Joly. O autorze absolutnie nic nie słyszałam, w trakcie lektury poznajemy go jednak dość dobrze.
Ale po kolei.
Dom Joly zabiera czytelnika na wyprawę po mrocznych miejscach naszego globu. Interesuje go tanatoturystyka, czyli odwiedzanie zakątków w których doszło do mrocznych wydarzeń - zamachów, wybuchów, epidemii, krwawych rządów. Nazywa siebie "mrocznym turystą" - nie chce siedzieć w hotelu, ale realnie uczestniczyć w niebezpiecznych wyprawach. Razem z nim odwiedzamy się Stany Zjednoczone, Kambodżę, Ukrainę, Iran, Koreę Północną i Liban.
Co otrzymuje czytelnik? Książkę bardzo niejednoznaczną, trudną do zdefiniowania. Autorem jest brytyjski komik i ta jego natura aż wylewa się z tekstu, co ma swoje dobre i złe strony. Ośmiałam się niesamowicie, gdy będąc w domu Elvisa rzucił do tłumu pytanie: Elvis? Jaki Elvis? Ale np. jego pobyt w Kijowie dowodzi kompletniej ignorancji, czy wręcz głupocie autora. Zatrzymuje się bowiem w hotelu, który swoją świetność przeżywał w latach 70-tych, nikt nie mówi po angielsku, zatrzaskuje się windzie - historie jak naprawdę z piekła. Ale przecież Kijów to ogromne miasto, prawdziwa metropolia, i wybór akurat takiego miejsca na nocleg jest bardzo przerysowany. Wychodzi bowiem na to, że w zasadzie nie miał innego wyboru.
Pamiętam, jak niedawno rozmawiałam ze studentami z Ukrainy, którzy przyjechali do nas, do Rzeszowa, na wymianę. Bardzo im się Rzeszów podobał, bo jest takim malutkim, przytulnym miasteczkiem, gdzie wszystko w zasadzie jest pod ręką. Przy ogromnym Kijowie wierzę, że stolica Podkarpacia może sprawiać takie wrażenie.
Największe wrażenie zrobił na mnie opis Kambodży. To rzeczywiście jest odpowiednie miejsce dla mrocznego turysty, gdyż historia tego kraju jest niezwykle krwawa. Nie mam nic do zarzucenia autorowi, naprawdę fantastycznie odmalował mroczny klimat, jakby zły duch historii ciągle jeszcze unosił się nad mieszkańcami, którzy chcą żyć normalnie, ale piętno piekła noszą jeszcze na twarzach, które z trudem zastygają w uśmiechu.
Bardzo polecam tę lekturę. Jest ciekawa, napisana z charakterem, co jedni polubią, inni nie. "Ja" autora jest bowiem wszechobecne - wiemy, jakie w danym miejscu ma samopoczucie, co robił, z kim się spotkał, co jadł, że spuchło mu jądro, no - wiele rzeczy. Mógł tego czytelnikom oszczędzić, bo jednak nie jest nam do niczego potrzebne to, że w Korei Północnej codziennie jadł omlet, który przypominał kupę. Ale z drugiej strony - te przemyślenia nadają książce innego charakteru niż zwykły reportaż. Relacja Joly'ego z pobytu w Korei dopełnia historie opowiedziane przez Barbarę Demick w Światu nie mamy czego zazdrościć.
Było dla mnie również bardzo ciekawe, że autor przechadzając się pustymi ulicami Prypeci zdał sobie sprawę, że doskonale je zna. Dopiero po dłuższej chwili uświadomił sobie, że sceneria tego miejsca została doskonale odwzorowana w Call of Duty 4, od której to gry był uzależniony.
Jedyny zarzut, jaki moglibyśmy wnosić do autora jest taki, że przedstawione przez niego miejsca nie zawsze wydają nam się mroczne. Jak chociażby Iran. Jest to kraj uznawany za niebezpieczny, według autora żyje się w nim dość normalnie.
Teraz czas na podsumowanie. Joly, relacjonując pobyt w USA, w miejscach zamachu na JFK czy M.L. Kinga pokazuje, jakim jarmarcznym przemysłem i tanim kultem obrosły miejsca czyjejś śmierci. Powiedzmy szczerze - to tylko miejsce, nic więcej, niemy świadek historii. A może takie miejsce jednak coś znaczy?
Czas więc na pytanie - czy każdy z nas jest mrocznym turystą? Możemy odpowiedzieć - nie, przecież nie byłam w Kambodży czy Korei, nie muszę bywać w miejscach okrytych złą sławą.
Ale każdy z nas zna jakieś okryte złą sławą przestrzenie. Ile razy jadę do rodziny męża, teściowa zawsze pokazuje dom, w którym mąż zabił żonę i dzieci, a sam popełnił później samobójstwo.
No, dom jak dom, murowany, dość duży. Ale wiemy, że to miejsce kaźni i czy kiedykolwiek będzie to zwykły dom?
Znam też inne mroczne miejsce. Scena jest następująca: Śliczny, nowy domek, w którym mieszkała rodzina - młode małżeństwo z dzieckiem. Sobotnie południe, lato, słońce. Dziecko się bawi, mężczyzna dłubie coś przy domu, kobieta kosi trawę. Zza zakrętu wypada samochód, z wielką prędkością. Wypada z jezdni, uderza w kobietę, która wpada w słup energetyczny i zostaje dosłownie zmiażdżona. Na oczach dziecka i męża. Chłopak, pijany, jechał do sklepu. Jak zobaczył, co zrobił, zaczął walić głową w asfalt. Czy miał szczęście, czy nieszczęście, że przeżył - nie mnie oceniać.
Mroczne miejsca hipnotyzują, przykuwają uwagę, bo przerażają i przypominają o wielu okropnych rzeczach. Czy każdy z nas jest mrocznym turystą?
Na fali tego mojego zainteresowania dostałam świetny prezent urodzinowy od koleżanki, Asi (Asiu, jeszcze raz dziękuję!), o dość intrygującym tytule Witamy w piekle, autorstwa Dom'a Joly. O autorze absolutnie nic nie słyszałam, w trakcie lektury poznajemy go jednak dość dobrze.
Ale po kolei.
Dom Joly zabiera czytelnika na wyprawę po mrocznych miejscach naszego globu. Interesuje go tanatoturystyka, czyli odwiedzanie zakątków w których doszło do mrocznych wydarzeń - zamachów, wybuchów, epidemii, krwawych rządów. Nazywa siebie "mrocznym turystą" - nie chce siedzieć w hotelu, ale realnie uczestniczyć w niebezpiecznych wyprawach. Razem z nim odwiedzamy się Stany Zjednoczone, Kambodżę, Ukrainę, Iran, Koreę Północną i Liban.
Co otrzymuje czytelnik? Książkę bardzo niejednoznaczną, trudną do zdefiniowania. Autorem jest brytyjski komik i ta jego natura aż wylewa się z tekstu, co ma swoje dobre i złe strony. Ośmiałam się niesamowicie, gdy będąc w domu Elvisa rzucił do tłumu pytanie: Elvis? Jaki Elvis? Ale np. jego pobyt w Kijowie dowodzi kompletniej ignorancji, czy wręcz głupocie autora. Zatrzymuje się bowiem w hotelu, który swoją świetność przeżywał w latach 70-tych, nikt nie mówi po angielsku, zatrzaskuje się windzie - historie jak naprawdę z piekła. Ale przecież Kijów to ogromne miasto, prawdziwa metropolia, i wybór akurat takiego miejsca na nocleg jest bardzo przerysowany. Wychodzi bowiem na to, że w zasadzie nie miał innego wyboru.
Pamiętam, jak niedawno rozmawiałam ze studentami z Ukrainy, którzy przyjechali do nas, do Rzeszowa, na wymianę. Bardzo im się Rzeszów podobał, bo jest takim malutkim, przytulnym miasteczkiem, gdzie wszystko w zasadzie jest pod ręką. Przy ogromnym Kijowie wierzę, że stolica Podkarpacia może sprawiać takie wrażenie.
Największe wrażenie zrobił na mnie opis Kambodży. To rzeczywiście jest odpowiednie miejsce dla mrocznego turysty, gdyż historia tego kraju jest niezwykle krwawa. Nie mam nic do zarzucenia autorowi, naprawdę fantastycznie odmalował mroczny klimat, jakby zły duch historii ciągle jeszcze unosił się nad mieszkańcami, którzy chcą żyć normalnie, ale piętno piekła noszą jeszcze na twarzach, które z trudem zastygają w uśmiechu.
Bardzo polecam tę lekturę. Jest ciekawa, napisana z charakterem, co jedni polubią, inni nie. "Ja" autora jest bowiem wszechobecne - wiemy, jakie w danym miejscu ma samopoczucie, co robił, z kim się spotkał, co jadł, że spuchło mu jądro, no - wiele rzeczy. Mógł tego czytelnikom oszczędzić, bo jednak nie jest nam do niczego potrzebne to, że w Korei Północnej codziennie jadł omlet, który przypominał kupę. Ale z drugiej strony - te przemyślenia nadają książce innego charakteru niż zwykły reportaż. Relacja Joly'ego z pobytu w Korei dopełnia historie opowiedziane przez Barbarę Demick w Światu nie mamy czego zazdrościć.
Było dla mnie również bardzo ciekawe, że autor przechadzając się pustymi ulicami Prypeci zdał sobie sprawę, że doskonale je zna. Dopiero po dłuższej chwili uświadomił sobie, że sceneria tego miejsca została doskonale odwzorowana w Call of Duty 4, od której to gry był uzależniony.
Jedyny zarzut, jaki moglibyśmy wnosić do autora jest taki, że przedstawione przez niego miejsca nie zawsze wydają nam się mroczne. Jak chociażby Iran. Jest to kraj uznawany za niebezpieczny, według autora żyje się w nim dość normalnie.
Teraz czas na podsumowanie. Joly, relacjonując pobyt w USA, w miejscach zamachu na JFK czy M.L. Kinga pokazuje, jakim jarmarcznym przemysłem i tanim kultem obrosły miejsca czyjejś śmierci. Powiedzmy szczerze - to tylko miejsce, nic więcej, niemy świadek historii. A może takie miejsce jednak coś znaczy?
Czas więc na pytanie - czy każdy z nas jest mrocznym turystą? Możemy odpowiedzieć - nie, przecież nie byłam w Kambodży czy Korei, nie muszę bywać w miejscach okrytych złą sławą.
Ale każdy z nas zna jakieś okryte złą sławą przestrzenie. Ile razy jadę do rodziny męża, teściowa zawsze pokazuje dom, w którym mąż zabił żonę i dzieci, a sam popełnił później samobójstwo.
No, dom jak dom, murowany, dość duży. Ale wiemy, że to miejsce kaźni i czy kiedykolwiek będzie to zwykły dom?
Znam też inne mroczne miejsce. Scena jest następująca: Śliczny, nowy domek, w którym mieszkała rodzina - młode małżeństwo z dzieckiem. Sobotnie południe, lato, słońce. Dziecko się bawi, mężczyzna dłubie coś przy domu, kobieta kosi trawę. Zza zakrętu wypada samochód, z wielką prędkością. Wypada z jezdni, uderza w kobietę, która wpada w słup energetyczny i zostaje dosłownie zmiażdżona. Na oczach dziecka i męża. Chłopak, pijany, jechał do sklepu. Jak zobaczył, co zrobił, zaczął walić głową w asfalt. Czy miał szczęście, czy nieszczęście, że przeżył - nie mnie oceniać.
Mroczne miejsca hipnotyzują, przykuwają uwagę, bo przerażają i przypominają o wielu okropnych rzeczach. Czy każdy z nas jest mrocznym turystą?
poniedziałek, 23 lipca 2012
Banalny temat z przeciwnej strony
Bez niej nie wyobrażamy sobie życia. Towarzyszy nam podczas śniadania, jazdy samochodem, podczas wysiłku i relaksu. Muzyka.
Śmiało można powiedzieć, że ktoś, kto w ogóle niczego nie słucha jest niesamowitym nudziarzem. Muzyka podkreśla nasz nastrój - może rozbawić, zdołować, spowodować mandat (są piosenki, przy których wciska się mocniej gaz). Banały gadam, wiem.
Ten post będzie dotyczył jednak tego tematu z drugiej strony. Bowiem okropna piosenka potrafi nieźle wkurwić. Przepraszam za użycie tego przekleństwa, ale ma ono to do siebie, że nie ulega żadnej zamianie - chodzi mi bowiem o takie piosenki, które nie denerwują, ale wkurwiają właśnie. Gdy słyszymy je w radio - musimy wyłączyć. Gdy w lokalu - opuszczamy go, bo tak nas drażnią, że wysiedzieć spokojnie nie można. A jak jakiś taki badziew wejdzie w głowę i nuci się go później przez długie godziny - nie ma opcji, dzień zmarnowany.
Każdy, ale to każdy ma swoją osobistą listę wkurwiaczy, ja przez ostatnie dni zbierałam i intensywnie je notowałam, by każdy mógł mnie później terroryzować.
Na początek piosenka-diagnoza. Jeżeli takiej muzyki słucha się teraz, jeżeli przy takiej się tańczy, to ja naprawdę wątpię w ludzkość. Wszystko mnie w tej muzyce drażni, wszystko. Od początkowych nut, po nawet krzywe zęby tego "wokalisty". Kiedy ją po raz pierwszy usłyszałam, byliśmy na piwku w lokalu i po prostu musiałam wyjść. Przerażające i na wskroś okropne.
Następnie będzie większy format, gdyż chodzi mi o cały zespół. Nie potrafię wskazać najgorszej piosenki zespołu Greenday, ponieważ słyszałam może ze trzy i każda jest tak tragicznie wkurwiająca, że żadną miarą nie mogę ich znieść. Na ogół nie przywiązuję wagi do wyglądu członków zespołu, ale na tych chłopców nie mogę patrzeć. Nie dodam nawet teledysku, bo muszę jakiś wybrać i przez to z minutę posłuchać, a napawa mnie to szczerym bólem, więc sobie daruję.
Twórczość wokalistki, o której chcę napisać teraz jest oceniana jako znakomita, jednakże ja tych zachwytów nie podzielam za grosz. Mowa o Dorocie Miśkiewicz, która ma piękny głos, ale wykonuje takie piosenki, że brzmi on jak jakiś płaczliwy skowyt, nawet gdy tekst traktuje o czymś miłym. No niestety, nie mogę tego znieść, a gdy moja ukochana Trójka puszcza "Sambę z kalendarza" - daję słowo - mam ochotę wyrzucić radio przez okno.
Dokonania artystyczne tego wokalisty są tak osobliwe, że każda jego piosenka mnie wkurwia. Mowa o Lionelu Richie. Sama nie wiem, która z jego piosenek jest najgorsza - czy "Hello", czy "Say you, say me", czy "Angel"... Wrrr! Na samą myśl przechodzą mnie ciarki! Wybieram więc mniej znaną, ale równie zadziwiającą jak cały powyższy panteon skomplikowaną linią melodyczną i autentycznymi, szczerymi tekstami.
Myśl o kolejnym szlagierze napawa mnie przerażeniem. Każda sekunda jest boleśnie nieznośna. Nie ma co się rozwodzić. Chris De Burgh "Lady in red":
Mało kogo darzę taką miłością fana, jak Kasię Nosowską. Z roku na rok jest coraz lepsza, naprawdę chciałabym w taki mądry sposób dojrzewać. Ale "Teksański" wybitnie jej nie wyszedł. Już nawet pal licho, gdy ona to śpiewa. Ale niezliczone covery są po prostu nie do przejścia bez spazmów bólu. Nie dodaję, ponieważ nie chcę upokarzać wokalistów-amatorów, ale można znaleźć takiej radosnej twórczości na yt całe mnóstwo.
Kolejna piosenka - zmora wesel - "Wielka miłość". Taki gniotek, przy którym trzeba skulić wszystkie kości i zdzierżyć. Na moim weselu zaznaczyłam orkiestrze, że o tej piosence nie chcę słyszeć, ale zagrali ją - z wielkim przymrużeniem oka - i tylko do tego nadaje się ten szlagier.
Teraz będzie może nie o piosence, ale teledysku. Właściwie też pozwolę sobie na pewne zdziwienie. Nie rozumiem kompletnie zachwytów nad 30 Second to Mars. Nie wykonują najgorszej muzyki, ale bez przesady - to nie są nieśmiertelne perły, wraz z urodą Jareda Leto przeminą. Ten teledysk jednak mówi coś innego. Ten teledysk mówi - jesteśmy tak nieprawdopodobnie zajebiści, a nasza muzyka ładuje akumulatory w całym wszechświecie. Naprawdę, skromności muszą się jeszcze nauczyć. Bo nastolatkowie, którzy występują w owym filmiku, kiedyś wyrosną, przestaną się buntować i stwierdzą, jak każde pokolenie, że to, czego słuchali w młodości, było po prostu burackie.
I na koniec listy - najgorsze piosenki wszechczasów, bez których... nie ma żadnej imprezy! Kiedy lecą - każdy jest królem parkietu! Najpierw piosenka gorsza trochę mniej:
Zakończę prawdziwym koszmarem - wszystko w tym tworze jest złe, koszmarne, tragiczne - WSZYSTKO! Nie wiadomo nawet, co gorsze - słowa, muzyka, wokalista... Ale proszę ją włączyć na parkiecie i czekać na reakcję uczestników imprezy - bezcenne!
Śmiało można powiedzieć, że ktoś, kto w ogóle niczego nie słucha jest niesamowitym nudziarzem. Muzyka podkreśla nasz nastrój - może rozbawić, zdołować, spowodować mandat (są piosenki, przy których wciska się mocniej gaz). Banały gadam, wiem.
Ten post będzie dotyczył jednak tego tematu z drugiej strony. Bowiem okropna piosenka potrafi nieźle wkurwić. Przepraszam za użycie tego przekleństwa, ale ma ono to do siebie, że nie ulega żadnej zamianie - chodzi mi bowiem o takie piosenki, które nie denerwują, ale wkurwiają właśnie. Gdy słyszymy je w radio - musimy wyłączyć. Gdy w lokalu - opuszczamy go, bo tak nas drażnią, że wysiedzieć spokojnie nie można. A jak jakiś taki badziew wejdzie w głowę i nuci się go później przez długie godziny - nie ma opcji, dzień zmarnowany.
Każdy, ale to każdy ma swoją osobistą listę wkurwiaczy, ja przez ostatnie dni zbierałam i intensywnie je notowałam, by każdy mógł mnie później terroryzować.
Na początek piosenka-diagnoza. Jeżeli takiej muzyki słucha się teraz, jeżeli przy takiej się tańczy, to ja naprawdę wątpię w ludzkość. Wszystko mnie w tej muzyce drażni, wszystko. Od początkowych nut, po nawet krzywe zęby tego "wokalisty". Kiedy ją po raz pierwszy usłyszałam, byliśmy na piwku w lokalu i po prostu musiałam wyjść. Przerażające i na wskroś okropne.
Następnie będzie większy format, gdyż chodzi mi o cały zespół. Nie potrafię wskazać najgorszej piosenki zespołu Greenday, ponieważ słyszałam może ze trzy i każda jest tak tragicznie wkurwiająca, że żadną miarą nie mogę ich znieść. Na ogół nie przywiązuję wagi do wyglądu członków zespołu, ale na tych chłopców nie mogę patrzeć. Nie dodam nawet teledysku, bo muszę jakiś wybrać i przez to z minutę posłuchać, a napawa mnie to szczerym bólem, więc sobie daruję.
Twórczość wokalistki, o której chcę napisać teraz jest oceniana jako znakomita, jednakże ja tych zachwytów nie podzielam za grosz. Mowa o Dorocie Miśkiewicz, która ma piękny głos, ale wykonuje takie piosenki, że brzmi on jak jakiś płaczliwy skowyt, nawet gdy tekst traktuje o czymś miłym. No niestety, nie mogę tego znieść, a gdy moja ukochana Trójka puszcza "Sambę z kalendarza" - daję słowo - mam ochotę wyrzucić radio przez okno.
Dokonania artystyczne tego wokalisty są tak osobliwe, że każda jego piosenka mnie wkurwia. Mowa o Lionelu Richie. Sama nie wiem, która z jego piosenek jest najgorsza - czy "Hello", czy "Say you, say me", czy "Angel"... Wrrr! Na samą myśl przechodzą mnie ciarki! Wybieram więc mniej znaną, ale równie zadziwiającą jak cały powyższy panteon skomplikowaną linią melodyczną i autentycznymi, szczerymi tekstami.
Myśl o kolejnym szlagierze napawa mnie przerażeniem. Każda sekunda jest boleśnie nieznośna. Nie ma co się rozwodzić. Chris De Burgh "Lady in red":
Mało kogo darzę taką miłością fana, jak Kasię Nosowską. Z roku na rok jest coraz lepsza, naprawdę chciałabym w taki mądry sposób dojrzewać. Ale "Teksański" wybitnie jej nie wyszedł. Już nawet pal licho, gdy ona to śpiewa. Ale niezliczone covery są po prostu nie do przejścia bez spazmów bólu. Nie dodaję, ponieważ nie chcę upokarzać wokalistów-amatorów, ale można znaleźć takiej radosnej twórczości na yt całe mnóstwo.
Kolejna piosenka - zmora wesel - "Wielka miłość". Taki gniotek, przy którym trzeba skulić wszystkie kości i zdzierżyć. Na moim weselu zaznaczyłam orkiestrze, że o tej piosence nie chcę słyszeć, ale zagrali ją - z wielkim przymrużeniem oka - i tylko do tego nadaje się ten szlagier.
Teraz będzie może nie o piosence, ale teledysku. Właściwie też pozwolę sobie na pewne zdziwienie. Nie rozumiem kompletnie zachwytów nad 30 Second to Mars. Nie wykonują najgorszej muzyki, ale bez przesady - to nie są nieśmiertelne perły, wraz z urodą Jareda Leto przeminą. Ten teledysk jednak mówi coś innego. Ten teledysk mówi - jesteśmy tak nieprawdopodobnie zajebiści, a nasza muzyka ładuje akumulatory w całym wszechświecie. Naprawdę, skromności muszą się jeszcze nauczyć. Bo nastolatkowie, którzy występują w owym filmiku, kiedyś wyrosną, przestaną się buntować i stwierdzą, jak każde pokolenie, że to, czego słuchali w młodości, było po prostu burackie.
I na koniec listy - najgorsze piosenki wszechczasów, bez których... nie ma żadnej imprezy! Kiedy lecą - każdy jest królem parkietu! Najpierw piosenka gorsza trochę mniej:
Zakończę prawdziwym koszmarem - wszystko w tym tworze jest złe, koszmarne, tragiczne - WSZYSTKO! Nie wiadomo nawet, co gorsze - słowa, muzyka, wokalista... Ale proszę ją włączyć na parkiecie i czekać na reakcję uczestników imprezy - bezcenne!
Subskrybuj:
Posty (Atom)