środa, 28 grudnia 2011

Czy Haruki Murakami daje się lubić?

Murakami to pisarz tak popularny, że jego prozę po prostu wypada znać. Na fali tej szczególnej mody, już dawno temu, sięgnęłam po "Sputnik Sweetheart". Przedziwna opowieść. Nie chcąc się zniechęcać, wydawać negatywnych osądów, niedługo później przeczytałam "Na południe od granicy, na zachód od słońca". I znowu coś zgrzytało - bohaterowie opisywani są jak ludzie, którzy dryfują, zamiast z werwą płynąć naprzód. Bezwolni, obojętni, nawet nijacy.
Chociaż te dziwaczne historie nie przypadły mi do gustu, na lekturę świąteczną sięgnęłam właśnie po jedną z książek Murkamiego. A dodam, że nie mam teraz zbytnio czasu na beztroskie lektury, tkwi we mnie głód fabuły, zmyślenia. Wybrałam jego i nie wiem, czy to jest przypadek.

Akcja "Po zmierzchu", bo o tej książce mówię, toczy się podczas jednej nocy. Opowiada min. o dwóch siostrach - pięknej Eri Asai, modelce, pogrążonej w dziwnym śnie i będącej zawsze w jej cieniu Mari. Mari siedzi w kawiarni, czyta, nie chce wracać do domu. Przysiada się do niej Takahasi, muzyk i student prawa. Razem odbędą wędrówkę po nocnym Tokio, spotkają chinkę - prostytutkę i Kaoru, administratorkę love hotelu.

Nie ma sensu streszczać fabuły, bo w tych książkach nie fabuła rządzi, a klimat. To coś, co jest nieodłączną częścią prozy Murakamiego. Miejscami jest niesamowicie, miejscami dziwacznie, a przede wszystkim... intymnie. Chociaż nie ma w "Po zmierzchu" żadnych spektakularnych scen, mamy wrażenie, że bohaterowie dzielą z nami najintymniejsze rewiry swojej duszy.

Pytanie w tytule posta zadałam dość przewrotnie, bo jest to pytanie do mnie samej. Czy Haruki Murakami, jego proza, daje się lubić? Po przeczytaniu "Po zmierzchu" stwierdzam, że tak - to moja do tej pory ulubiona jego książka. To szczególny malarz poetyckich scen, bohaterów, którzy nie do końca nam odpowiadają, ale coś w tym rzeczywiście intryguje. I każe sięgać po następne powieści.





Nie czytałam "Po zmierzchu" po angielsku, ale ta okładka bardzo pasuje do klimatu.

poniedziałek, 26 grudnia 2011

Anatomia jąkania

Wybór o filmu "Jak zostać królem" (chociaż polski przekład tytułu uważam za niezbyt fortunny - oryginalny "King's Speech" jest dużo lepszy) na czas pomiędzy kolacją wigilijną a pasterką uważam za jak najbardziej udany, ba! najlepszy z możliwych.

Opowiada on autentyczną historię króla Jerzego VI, jeszcze przed objęciem tronu i tuż po tym. Otóż książę Albert miał bardzo nieprzyjemną i utrudniającą życie przypadłość - jąkał się. Może się to wydawać dość błahe, ale dla kogoś, kto musi przemawiać publicznie i nie jest w stanie wymówić poprawnie właściwie żadnego słowa - tak, to może być problem, niezależnie od tego, czy należy do rodziny królewskiej, czy nie.

Widzimy księcia podczas oficjalnych przemówień, który musi znosić spuszczony wzrok poddanych, ich niecierpliwość, zakłopotanie. Widzimy też próby przezwyciężenia, wyleczenia tego przykrego natręctwa. "Normalne" terapie okazują się kompletnie bezskuteczne.
Książę udaje się do specjalisty, który nie dość, że ma niekonwencjonalne metody, to jeszcze nie ma w tym kierunku żadnego dyplomu!

Jak ta cała historia się potoczy - nie będę już opowiadać, omawiać, ale gorąco polecam każdemu, aby po ten film sięgnął.
Co mnie w nim ujęło szczególnie? Kilka rzeczy. Przede wszystkim oparty na faktach, a historia tak podana zawsze jest fascynująca. Zwłaszcza historia rodziny królewskiej, zza kuluarów, ma szczególny posmak.
Następnie - ukazuje, że jąkanie się to nie jest przypadłość fizyczna, a ma swoje korzenie w psychice, korzenie głębokie  i nieświadome.
Jest to też przepięknie opowiedziana historia przyjaźni, nietypowej, ale ciepłej i dozgonnej. Jest to też po części historia Europy.
Przewspaniałe aktorstwo - zarówno Colin Firth, jak i Geoffrey Rush, ale tak naprawdę ujęła mnie Helena Bonham Carter - w roli Królowej Elżbiety po prostu zjawiskowa, postaci tej nie da się nie lubić - z jednej strony przecież skrępowana sztywnymi więzami konwenansu, ale z drugiej - naprawdę czuła, naprawdę kochająca, naprawdę dbająca, by na końcu być naprawdę dumną z męża.

Przewspaniała opowieść, fascynująca i zapadająca w pamięć, ale opowiedziana bez patosu, bez kiczu i lukru. Polecam.


Ostatnia scena jest wręcz majstersztykiem - słowa przemówienia trzymają w napięciu tak, że widz niemalże śledzi akcję na wdechu tylko, odczuwając każdą sylabę.

piątek, 23 grudnia 2011

Film na święta, part 2

Kolejnym filmem, który absolutnie ze świątecznym szałem nie ma nic wspólnego, ale który mam ochotę sobie przypomnieć, jest "Irina Palm".

Opowiada on o starszej kobiecie, chyba z tego co pamiętam Maggie jest wdową, ma rodzinę, wnuka. I w rodzinie pojawiają się problemy, choroba, potrzebne jest kosztowne leczenie, żeby wnuczek mógł wyzdrowieć. Maggie podciąga rękawy i... bierze sprawy w swoje ręce. Proszę mi wierzyć - w dosłownym tego słowa znaczeniu, gdyż zajęcie, którego się podejmuje jest bardzo specyficzne. Nic więcej nie powiem:)

Po ten film naprawdę warto sięgnąć, a powodów jest kilka i każdy jest dobry. Po pierwsze - opowiada historię niby znaną i banalnie brzmiącą, ale zupełnie nieprzewidywalną.
Po drugie - bardzo ciekawy scenariusz - pamiętam, że rozbawił mnie i wzruszył.
Po trzecie - świetny aktorsko.
Polecam, bardzo polecam.

czwartek, 22 grudnia 2011

Film na święta

W tym roku mikołaje, ciężarówka coca - coli i "jest taki dzień, tak świąteczny, choć grudniowy" po prostu mnie drażnią. Zazwyczaj jest mi to obojętne, a nawet ten kicz jakoś mnie nastraja, ale w tym roku nie jestem w zbyt świątecznym nastroju.
Ale nie będę się nad tym rozwodzić, bo kogo to tak naprawdę obchodzi?

Chciałabym polecić Wszystkim film, który ze świętami nie ma absolutnie nic wspólnego. Wpisuje się on w nurt, który chyba można określić "kinem drogi". Chodzi mi o "Małą Miss".

Fabuła jest następująca: Mała pyzowata Olive (którą gra absolutnie czarująca i urocza Abigail Breslin) ma marzenie, aby zostać miss. W jakimś międzystanowym konkursie zwalnia się miejsce i dziewczynka może wystartować. Cała rodzina pakuje się do busa i wyruszają w podróż po praktycznie całych Stanach, by dziewczynka mogła zrealizować swoje marzenia. Nie wiem, jak banalnie to brzmi, ale tak słodko - gorzkiego filmu  nie oglądałam dawno. Z jednej strony - jest naprawdę zabawny, ale to humor ironiczny, miejscami nawet - sarkastyczny. Cała plejada niby barwnych postaci, oryginałów, a z drugiej strony - ludzi takich normalnych.
A na końcu - po prostu końcówka jest odjazdowa i dla samego zakończenia, nawet, jeżeli komuś się film nie spodoba, warto poczekać.

Nie będę pisać wiele więcej, ale bardzo polecam, chociaż oglądałam go już dawno, właśnie teraz mam na niego ochotę i myślę, że Widzowie się nie rozczarują, taką mam nadzieję.

Na pewno po ten film warto sięgnąć właśnie teraz, w tym czasie wszech - słodyczy i kiczu, aby zobaczyć, że czasami śmiejemy się przez łzy. Ot, życie.

niedziela, 18 grudnia 2011

Trudna sztuka pisania o niczym

Z felietonem jak z deserem - ma być lekki, ale pyszny i - co najważniejsze - musi sprawiać przyjemność. W pismach kobiecych, o których zaraz będę pisać, felietonistami są osoby znane, lubiane, które mają coś do powiedzenia (w założeniach). Piszą o sprawach, które ich nurtują, obchodzą, bawią lub po prostu o sprawach, które, ich zdaniem, są godne uwagi i podzielenia się z Czytelnikami.

Lubię czytać felietony dokładnie z tego samego powodu, dla którego przepadam za słodyczami. Ale nie wszystkie słodycze są pyszne, nie po wszystkie warto sięgnąć - są tylko zapychaczami, pod ładnym papierkiem kryje się czekoladopodobna zlepka, a do tego odkładają się w biodrach. Tak. Dokładnie tak samo jest z felietonem. 

Ostatnio miałam w rękach dwie gazety - Zwierciadło (po które sięgam bardzo często) oraz PANIĄ (po którą sięgam dużo rzadziej, nie bez przyczyny). Są na kartach tych czasopism stałe rubryki z felietonami, które pokrótce omówię, gdyż wydają mi się omówienia warte. Wzięłam pod lupę tylko dwa numery czasopism, aby pokrótce scharakteryzować tematykę, a nie robić jej przekrój. Ocena dotyczy poszczególnych tekstów. 
Deserowe porównania nieprzypadkowe. 

Zwierciadło, grudzień 2011 


Felieton gościnny, ANNE APPLEBAUM - SIKORSKA, Z ogrodu nad Notecią

Pani Applebaum pisze na temat swojej fascynacji kulinarnym światem - ku własnemu sporemu zdziwieniu wydała książkę kucharską. Może to się wydawać dziwne w przypadku uznanej, nagrodzonej Pulitzerem, pisarki. Jednakże bardzo przekonująco pisze o swej fascynacji polską kuchnią - szuka nowych składników, miesza, uczy się, poznaje - dla osoby obcej takie odkrywanie może być czymś w rodzaju zapuszczania korzeni - poznawanie kultury od strony smaku. Wydaje mi się to bardzo trafne. I wspaniale napisane. 
Ocena: Sałatka owocowa. Nie z granatów, ananasów, papai i liczi, ale z truskawek, malin, porzeczek, agrestu i borówek. 



MACIEJ STUHR, Zawracanie Wisły... biustem

Wszyscy wiemy, że cały szereg ludzi nie wiadomo skąd istnieje w polskim szoł - bizie. Pan Maciej, którego nota bene nie da się nie lubić, szeroko się na temat pani z biustem imponującym, ale bezmózgą główką, rozpisuje. Tyle, że czytelnik już to wszystko od dawna wie. Ale naprawdę świetne pióro. 
Ocena: Ciasto z proszku. Ładnie wygląda, nawet smakuje, ale banalne. 



PAULINA PRZYBYSZ, Gwiazdka pomyślności

Gdybym miała oceniać poprzednie felietony Pauliny Przybysz, nie byłaby to zbyt dobra ocena. Ale skoro uparłam się, że oceniam tylko z tych pojedynczych numerów... Ten naprawdę mi się spodobał, bo zgadzam się, że nacisk społeczny na odświętność tych dni jest jednak piękny. Pani Paulina pisze, że utknęli niegdyś z chłopakiem 23. grudnia na lotnisku w Sri Lance i istniało prawdopodobieństwo, iż nie wrócą na Święta do domu - co ich, dorosłych przecież ludzi, przejęło. Niby święta to amok i trochę tandeta, ale każdy z nas chce je przeżyć. Przeżywać co rok. 
Ocena: Piernik ze śliwkami i polewą czekoladową. 




KATARZYNA MILLER, Bezimienna

Pani Katarzyna pisze o dziewczynie, która całkowicie zatraciła się w życiu rodzinnym, zapominając o sobie. Ile razy już to słyszeliśmy?
Ocena: Ekler z kiepskiej cukierni. Ciężko dokończyć. 



TOMASZ JASTURN, Jak dostałem Nobla

Mądry i wspaniale napisany komentarz o przyznaniu literackiego Nobla Transtromerowi. Przykład, jak pisać felietony - dygresje, anegdoty, swój punkt widzenia - na jednej stronie a4. 
Ocena: Ciasto czekoladowe z czekoladową masą i wiśniami z galaretką na górze. Mam nieustanną ochotę na dokładkę. 



Dorota Masłowska, Wek z latem

Chociaż felietony Masłowskiej z "Przekroju" dostałyby ode mnie kiszonego ogórka, mam ochotę kupić następny numer "Zwierciadła"  właśnie dla jej rubryki. Pisze ona o kwestiach... kulinarnych. Ale jak! W  zadziorno - ironiczny sposób, charakterystycznym dla siebie stylem. Dobrego pisarza można poznać po tym, że dobrze pisze na każdy temat. 
Ocena: Oglądałam kiedyś jakiś program kulinarny i pani robiła bekon z czekoladą. Niby dziwaczne, niedobre - a pani stwierdziła, że pyszne. 



PANI, wrzesień 2011


Krystyna Janda, Pyta Pani dlaczego?

Pani Janda odpowiada Czytelniczkom na listy. W tym numerze - kobiecie, która straciła dziecko. Pani Janda bezbłędna, nawet w takiej delikatnej kwestii.
Ocena: Nic w tym ze słodyczy. 



Paulo Coelho, Religia i grzech

I mam ochotę napisać: BUAHAHAHAHA!! Zawsze, jak czytam Coelho, mam wrażenie, że ktoś sobie robi ze mnie jaja. Odkąd wyrosłam z tego w gimnazjum, nie widzę ani jednego powodu, żeby czytać cokolwiek spod Jego pióra. Brednie do pierwiastka wszechświatowego. Dosłownie. 
Ocena: Makowiec, pięknie wyglądający i wylukrowany, a w środku - zakalec. Zakalec jakich mało. 



Roma Ligocka, Franciszka

Nie wiem, po co pisać takie felietony, O kobiecie, jakich wiele - pięknej, zdolnej, bogatej, ale mającej problemy. Może kobiety piękne, zdolne, bogate i z problemami lubią to czytać. Może dlatego. I przepraszam bardzo - kończenie jakiegokolwiek tekstu trzykropkiem - "I tak pozwalam, żeby pochłonęła ją noc..."? Takie coś pisało się w gimnazjum. Jeśli nie w podstawówce. 
Ocena: Jakieś takie ciastko w witrynie cukierni, na które wcale a wcale nie ma się ochoty. 



Janusz L. Wiśniewski, O układaniu kwiatów

Jeszcze lepiej niż powyżej. O bajecznie bogatym synu potentata Rolniczych Sił Zbrojnych czyli kombajnów, który kocha układać kwiaty i chce, zamiast pracy w kombajnowej korporacji, być biedny.  I ten koniec: "On nienawidzi rzeczy. On chce być...". No tu się naprawdę zdziwiłam. Wątpliwości dokładnie te same co powyżej. 
Ocena: Sernik "inwencja kuchrza" - dodajemy wszystko, co tylko mamy pod ręką, a i tak zapominamy o proszku do pieczenia. 



Sylwia Chutnik, Niezbędne tarcze

Sylwia Chutnik udowadnia, że ma świetne pióro. O prawa kobiet walczy w najlepszy z możliwych sposobów - taktownie, ale dobitnie. Bez agresji - ale tak, że słowa zapadają w pamięć. I jakoś bez trzykropka kończy. Klasa.
Ocena: Gorzkie, bardzo gorzkie ciasto. 



Wnioski: 
Wyższość Zwierciadła nad Panią. 
Młode pisarki rządzą. 
Kategoria obchodzi mnie to jest subiektywna. Dokładnie tak, jak wybór deserów - każdemu smakuje co innego, ja na przykład nie lubię orzechów, podobnie jak nie lubię Coelho. Ale są osoby, które lubią orzechy.


Wniosek ostateczny:

Pisanie o wszystkim i niczym tak, żeby zainteresować czytelnika to rzeczywiście sztuka. Trudna sztuka. 

wtorek, 29 listopada 2011

Odmóżdżacze

Nie ukrywajmy. Każdy z nas chciałby się chwalić intelektualną wyżyną - że to niby słuchamy Brahmsa,czytujemy Biblię po hebrajsku , każda płyta Bjork jest dla nas rozkoszą intelektualną, awangardowe kino zostawiamy sobie na deser po ciężkim dniu, dbamy o piękną i poprawną polszczyznę, a zamiast natrętnych amerykańskich wtrąceń cytujemy poetów. Jea, right.

Pomimo słabości zjawisk kultury "wielkich", "intelektualnie wysokich" (oczywiście nie licząc słabości do kina klasy Z), czasami przychodzi taka chwila, że trzeba się po prostu dobrze pośmiać. Na taką okazję dobrze jest mieć dobrą komedię, jednakże o to w naszych ciężkich czasach trudno. Trudniej nawet, niż o dobry horror. Przede wszystkim dobra komedia:
- zaskakuje
- nie jest w cukierkowym, romantycznym stylu holiłudu, gdzie wiadomo, że ta Najpiękniejsza będzie z tym Najpiękniejszym, oczywiście po całej serii uroczych mniej lub bardziej pomyłek, które można też nazywać tragifarsami
- nie jest kloaczną opowiastką dla amerykańskich nastolatków
- i - co najważniejsze - BAWI

Sięgnęliśmy więc wczoraj z mężem po filmy w swej wymowie lekkie, aby się dobrze bawić. Nota bene mój mąż wyrasta powoli na pierwszoplanowego bohatera bloga:)

W każdym razie pierwszym obrazem był Shrek 4. Niezbyt śmieszny, ale kilka razy oczywiście z Osła i Puszka rechotaliśmy. To tyle na temat Shreka.

Drugi film - Zła kobieta. Och, i tu opis będzie dłuższy. Opowiada o nauczycielce, granej przez Cameron Diaz. Jest to zdecydowanie zła kobieta - na lekcjach uczniowie tygodniami oglądają filmy, ona pali trawkę, zbiera na operację biustu i, co nader istotne - nienawidzi swojej pracy. Kiedy okazuje się, że nauczyciel, którego uczniowie zdobędą najlepsze wyniki w teście stanowym, zostanie nagrodzony premią - zła kobieta bierze się do pracy. O fabule to by było na tyle, ale powiem szczerze - zaskoczył mnie ten film, i to pozytywnie. Okazał się łatwą i przyjemną rozrywką, z niestandardowo rozwiniętymi wątkami. Przystanę w tej kwestii na dłużej - przede wszystkim: zła kobieta jest naprawdę zła i nie powinniśmy jej lubić, a jednak lubimy. Jej kontrastem jest nauczycielka, która lubi swój zawód, traktuje go z powagą (może nadgorliwością nawet), złej nie lubi za ignorancję, czyli - "good guy", ale coś nam w tej rudej zgrzyta... No i Justin Timberlake jako deser, który za dystans do siebie powinien dostać Oscara, a piosenka przez niego wykonana powinna dostać Oscara też! Idiota pierwszorzędny:)

Reasumując - naprawdę na jesienną chandrę film godny polecenia - bez większych ambicji, początkowo nawet nudny, ale z niespodziewanym, chociaż jednak, happy endem i brylantowym Justinem T.

czwartek, 17 listopada 2011

Jeszcze dziwniej niż u Wyspiańskiego czyli Lars, och Lars, cóżeś ty narobił

Jeżeli ktokolwiek myślał, że opis najdziwniejszego wesela wyszedł spod pióra Wyspiańskiego, to moim skromnym zdaniem srogo się pomylił.
Otóż najdziwniejsze wesele jest ukazane w "Melancholii" Larsa von Triera.
I w tym miejscu czas na dygresję - von Trier, o czym już kiedyś wspominałam, należy do grona moich ulubionych reżyserów, ale pod pewnymi warunkami - dozuję sobie jego filmy, wnikliwie analizując, czy chcę je zobaczyć, czy nie. Na "Antychrysta" jeszcze nie przyszedł czas. Ale po "Tańcząc w ciemnościach", "Przełamując fale" i "Dogville" jest dla mnie geniuszem i wizjonerem, który przy minimum środków potrafi wykrzesać maksymalne emocje, wręcz hiper - emocje. Każdy z tej wielkiej trójki film jest dla mnie jednakowo ważny, siedzi mi w głowie i gra na strunach mojej wyobraźni.
"Melancholia" musiała poczekać, aż znajdę w sobie gotowość do podjęcia gry z von Trierem, aż będę miała ochotę rozpamiętywać i nie spać w nocy, analizując obrazy z kolejnego dzieła.
Jednakże było zupełnie przeciwnie. Film ten nużył mnie od pierwszej do ostatniej minuty. Zaczyna się monumentalnym wstępem, w którym dowiadujemy się końcówki.
Wesele. Piękny zamek, otoczony polami golfowymi, sąsiadujący z jeziorem. Piękna i szczęśliwa panna młoda. Przystojny (ba! superprzystojny!) pan młody. Przepych.
Niby wszystko jest, jak powinno być, ale coś jest nie tak. Pani młodej (w tej roli naprawdę świetna Kirsten Dunst) szybko opada entuzjazm, widzimy, jak powoli stacza się w ramiona depresji, tak naprawdę nie ma i chyba nie miała ochoty na ślub, nieustannie powtarza "jak bardzo się stara" by w końcu zdradzić męża z przygodnym chłopkiem i patrzeć, jak mąż odchodzi na dobre. Tak. To wszystko to akcja jednego wieczoru. Niby wiele, a flaki z olejem (rym nieprzypadkowy).

Druga część dzieje się jakiś czas później. Była pani młoda nadal ma depresję, mieszka u swojej siostry i jej męża i syna w tym pięknym zamku, w którym odbyło się to urocze wesele. Do Ziemi zbliża się planeta , Melancholia. Początkowo jej lot ma ominąć ziemię, ale na końcu wszyscy giną. Ludzkość, znaczy się. Wszyscy w sensie absolutnie dosłownym.
Uff, na samo wspomnienie chce mi się spać...
Naprawdę ten film oceniam jako katastrofalnie słaby. Nie wzbudził we mnie absolutnie żadnych emocji. Nic mnie w nim nie interesowało i gdyby nie przekora, wyłączyłabym po 45 minutach. Przy końcu poczułam ulgę, że te dwie siostry zmiotło z powierzchni ziemi.
Kiedy przeczytałam informację, że von Trier pracuje z taką obsadą, o takiej tematyce - byłam zachwycona i czułam najwyższy stopień ciekawości. Całość okazała się najwyższym stopniem rozczarowania.

Gdybym powiedziała, że wszystko w obrazie było złe, to grubo bym skłamała. Naprawdę fantastyczne aktorstwo. Dunst w roli staczającej się w depresji pani młodej - mistrzostwo świata.
Zdjęcia - naprawdę piękne, ale z tym akurat mam problem - lubiłam ascezę wykonawczą von Triera - surowość, wręcz naturalizm, brak muzyki, a w "Dogville" hiper - umowność. Ten przepych wręcz wykonawczy nie był mi potrzebny. Zachwycił, ale to jeszcze za mało.

Aha. I jest jeszcze opcja i to spora, że ja tego filmu po prostu nie rozumiem. Chętnie posłucham co widzowie mają na jego temat do powiedzenia.

P.S. Na Sci - Fi, na którym nigdy jeszcze nie widziałam czegoś, o czym można powiedzieć "normalny" lub "przyzwoity" film, leci akurat taki, w którym szukają czaszki Schillera. Nie mam pojęcia co to, ale brzmi dobrze! Chwytać za piloty i zmieniać kanał!
Ooo! Padło nazwisko Goethe! Węszę kosmiczny spisek, transcendencję i mistyczny atrybut, np. sarkofag jakiegoś tajnego członka tajnego stowarzyszenia, który rozwikła tajemnice (wszystkie tajemnice!) ludzkości.

poniedziałek, 14 listopada 2011

Filmy, dla których warto zarwać noc

Przez ostatnie tygodnie oglądałam trzy filmy, przez które mocno się nie wyspałam i absolutnie tego nie żałuję:)
Trzeba zaznaczyć dwie rzeczy:
- filmy te nie są nowe
- ich tematyka nie jest z gatunku lekkich i przyjemnych

Kto ma ochotę dowiedzieć się więcej, zapraszam - opiszę je w porządku chronologicznym, który przez przypadek jest też porządkiem alfabetycznym.

Czerwony Smok

"Czerwonego Smoka" oglądam zawsze, kiedy leci w tv i zawsze podoba mi się tak samo, zawsze tak samo wywołuje we mnie falę przerażenia i zawsze tak samo zachwycam się grą aktorską.
Jest to pierwsza chronologicznie część o losach Hannibala Lectera, lecz obraz ma też innych głównych bohaterów: Willa Grahama i seryjnego mordercę, Francisa. Morderca jest nad zwyczaj okrutny i nad zwyczaj psychopatyczny, Graham to agent FBI, który na początku filmu domyśla się, że to Lecter stoi za tajemniczymi zniknięciami wielu ludzi i ich zjada, by później prowadzić śledztwo Czerwonego Smoka.
Napięcie od pierwszej do ostatniej minuty sprawia, że ten film to prawdziwa uczta dla widza, jednakże uczta gorzka i przygnębiająca - na wpół surowa wątroba wieprzowa, pysznie przyrządzona, ale i obrzydliwa - tylko dla fanów wątróbki:)
I aktorzy... Edward Norton - rewelacja
Ralph Finnes - gra olśniewająco, uważam, że mógłby zagrać każdą rolę, a jego aktorskie CV potwierdza te słowa
Emily Watson - gra jeszcze bardziej olśniewająco niż Ralph Finnes, od czasu tego filmu jest jedną z moich ulubionych aktorek. Zapytałam współtowarzyszy seansu czy wierzą, że ona jest tylko aktorką i że tak naprawdę widzi - odpowiedzieli: ciężko uwierzyć, że ona nie jest niewidoma
Phillip Seymour Hoffman - odrażający, ale dokładnie taki miał być
Jeżeli ktoś jeszcze nie widział - musi uzbroić się w nastrój, nastawić się na odkrywanie najmroczniejszych zakamarków duszy i smakować, jaki by ten smak nie był.

"Naprawdę" puste i niewidzące oczy Emily Watson:



Lęk pierwotny


W tym filmie również zagrał Edward Norton i jest to chyba jego debiut. Młodziutki, ale... genialny. Wciela się w rolę chłopca, nastolatka, który zabija bardzo wpływowego biskupa. Nawet słowo "zabija" jest nie na miejscu - brutalnie morduje. Jego obrony podejmuje się cyniczny adwokat, którego gra Richard Gere  (pewnie było w tamtych czasach tak, że to Norton wystąpił u boku mega gwiazdy - Gere'a. Teraz ten film zupełnie wywraca status: jakiś aktorzyna z "Pretty Woman" zagrał u boku Nortona). Chłopak okazuje się mieć rozdwojenie jaźni i to, co zrobił początkujący aktor zasługuje na owacje na stojąco - w trakcie przemiany z jąkającego się, zagubionego w świecie frajera w brutalnego, aroganckiego typka Norton zmienia się wręcz fizycznie. To jest naprawdę niesamowite, już dla samych wyczynów Nortona warto zobaczyć.
Film należy do gatunków, które nazwałabym jakimś dramatem sądowym - wiele okazuje się właśnie na sali rozpraw, a ja bardzo lubię ten gatunek (należą do niego jeszcze np. Czas zabijania czy Uśpieni). Nie jest spektakularny scenograficznie, chodzi o historię, która rozwija się w błyskawicznym tempie by na końcu zmiażdżyć widza. Bardzo polecam i już nic więcej nie powiem.

Malutki dowód:
Before:


After:



Sin city

Ten film również należy do mojego gatunku: ile razy będzie leciał w tv, tyle razy będę go oglądać. Wystarczy dodać, że trwał od 0.10 do 2.30 w nocy, a dla mnie jako widza jest to pora absolutnie nieosiągalna. Ale jak już tylko zaczęłam - wsiąknęłam.
Film jest na podstawie komiksu i ta komiksowa stylistyka odpowiada mi w najwyższym stopniu. Składa się na kilka scenek - od odrażającego typa, który mści się za śmierć przygodnie poznanej prostytutki, po dzielnicę rządzoną przez współczesne Amazonki.
Doborowa obsada to jeden z wabików filmu, który ani na chwilę nie zawodzi. Nie jest całkiem na serio, ale jest mroczny, brutalny - dokładnie taki, jakie powinno być Miasto Grzechu.
I jeszcze jedno - gdybym miała wybrać Najczarniejszy z Czarnych Filmowych Charakterów, na pewno byłby to ten żółty typek - do tej pory, kiedy śni mi się jakiś mrożący krew w żyłach koszmar, żółty typek odgrywa w nim znaczącą rolę. Jest przerażający maksymalnie, hiperodrażający, ucieleśnia wszystko to, czego nienawidzimy wszyscy i czego wszyscy się boimy. Jak patrzę na jego facjatę, to aż boję się być sama w domu. Dobrze, że mam dwa waleczne psy.

What a mess, Mr. Anderson

Pamiętam po dziś dzień, kiedy wiele lat temu mój brat wrócił z kina i pół nocy opowiadał mi o filmie, który nim wstrząsnął (bo zwykłe słowo "poruszył" jest absolutnie nie na miejscu), myślał o nim jeszcze bardzo długo, zachowując obrazy i fabułę w pamięci na jawie i w snach. Tym fenomenem był Matrix.
Kiedy ja go obejrzałam czułam dokładnie to samo, podobnie jak całe rzesze innych fanów, ba! maniaków. Śmiało mogę powiedzieć, że w tamtym okresie oglądałam Matrixa naprawdę kilkanaście razy, bez cienia znużenia, nawet za każdym razem z taką samą fascynacją, ciągle odkrywając nowy dialog, wątek, coś, czego nie dostrzegałam wcześniej.
Film ten to szczególny fenomen - chociaż jest science - fiction, obfituje w formalną niesamowitość, a przede wszystkim - dowodzi istnienia czegoś, o czym marzą uśpione w letargu codzienności dusze - oferuje rzeczywistość równoległą, świat "po przebudzeniu" - to szalenie atrakcyjna wizja, nieprawdaż? Uwolnić się od nudnego i rozczarowującego "teraz", przestać żyć w systemie, zacząć żyć naprawdę. Jakkolwiek banalnie to nie brzmi, film ten miał siłę, pozwalał uwierzyć w serwowany w nim świat, wierzyć choćby na chwilę i bajkowo, ale jednak.
TVN Siedem przypominał przez ostatnie całą Trylogię i jeżeli wspomnianą pierwszą część obejrzę zapewne nieraz (już z delikatnie ironicznym wykrzywieniem ust, nie zatracając się w jakiś fantazmatach, jak za szczenięcych lat), to kolejne części mogę nazwać tylko jednym słowem - bullshit.
Nawet powiem szczerze - nie odróżniam części drugiej od trzeciej, nie wiem dokładnie które wątki pojawiają się w której części. Wiem jedno - chaos, bałagan i zdecydowany przerost formy nad treścią. Mamy cały świat maszyn, wojny, walki, bunty, rebelie i rewolucje oraz postać wybrańca. Cały scenariusz wypowiadany jest z takim namaszczeniem, jakby układał się w słowa mitycznej Księgi (już dosłownie patos powoli zmiatał mnie z powierzchni ziemi! Wypowiadane u wyroczni kwestie są tak miałkie i żałosne, że dialogi w stylu "Neo: Co mam zrobić? Babka Wyrocznia: Doskonale wiesz, co masz zrobić. Neo: Czy mam tam iść? Babka Wyrocznia: Doskonale wiesz, że masz tam iść." były dla mnie nawet nie ciężkostrawne, tylko absolutnie niestrawne i musiałam przełączyć na Taniec z Gwiazdami - akurat Mongoł tańczył quick stepa więc się opłacało). Właściwie całe aktorstwo jest dokładnie takie - najwyższe rejestry patosu, troszkę więcej muzyki i odrobinę kwestii śpiewanych, a wyszłaby z tego opera! Kiedy widziałam na ekranie agenta Smitha to chciało mi się już po prostu wyć. Nie chodzi o "nie rozumiem" lecz "szkoda czasu na analizowanie tego".
Przerost formy nad treścią tyczy się również postaci - te mityczne nazwy może mają i sens, ale ja nawet nie mam ochoty zastanawiać się jaki. Kiedy podczas pierwszej części dokładnie zastanawiałam się nad znaczeniem imion, w drugiej i trzeciej - już mi się nie chciało.
Ponoć sceny walki i pościgi kosztowały majątek i były hiperdrogie. Wnoszą do filmu tylko tyle, że zabijają czas. Są efektowne, fakt, ale dla mnie na takiej samej zasadzie jak walki w filmach Stevena Segala oraz Chucka Norrisa.
Kończę już  post, zmęczona myślą o tych dwóch przytłaczających mój umysł częściach, które - powtórzę się - są przerostem formy nad treścią. Poniżej plakaty, który dokładnie oddają ten charakter - Serafin - karateka oraz elitarny zespół Twins w matrixowej stylistyce, pasujący charakterem do dwóch ostatnich części trylogii.  Czy coś więcej trzeba dodawać?



wtorek, 8 listopada 2011

" - Hanka... - Co? - Pudło!" czyli motyw vanitas w polskim serialu

Wczoraj niemalże 8.5 miliona widzów zasiadło przed telewizorami, aby zobaczyć jak umiera Hanka Mostowiak. Odcinek dłużył się niemiłosiernie, a mój mąż zaczął się niecierpliwić i bezlitośnie komentował "ej no, niech już umrze bo poszedłbym zapalić". Ignorant!

Hanna nie umarła byle jak, jak plebs, o nie. Ona umarła niczym z serialu "Moda na sukces" - zdążyła bowiem opowiedzieć dzieciom kilka odcinków wcześniej jak bardzo je kocha itp., zdążyła odwiedzić miejsce śmierci swoich rodziców, zdążyła też zbliżyć się do siostry (w "Modzie na sukces" bowiem każda tragedia jest zapowiedziana poprzez pean na cześć zmarłego/zaginionego/uprowadzonego przez szaloną Sheilę, która zawsze powraca, aby właśnie kogoś uprowadzić).
Hanna umarła niczym Aragorn oczywiście z "Władcy pierścieni" - bohatersko ratując życie dziewczynce, która nieprawidłowo poruszała się po jezdni. Teraz wszystkie dziewczynki - strzeżcie się! Jesteście na celowniku!
Hanna umarła też jak postać z serialu "Dr House" - przyczyną śmierci nie był wypadek, lecz tajemniczy tętniak, który pękł. Ekipa House'a na pewno by na to wpadła!
Ale co nader ważne, a może nawet i najważniejsze, Hanna umarła niczym z serialu "Jaś Fasola" lub "Benny Hill" wjeżdżając w puste kartony, równiutko ułożone przy zakręcie. I niech nikt nie waży się ironizować! Ile to razy widzieliśmy puste kartony przy drogach!? Ile razy puste kartony stawały się przyczyną śmierci!? Ile razy puste kartony spowodowały pęknięcie tętniaka!? Ile matek puste kartony odebrały dzieciom, ile żon, ile sióstr, ile córek...
Tak - Hanna to nie jest zwykła postać, która odeszła. To królowa umarłych postaci serialowych, która na facebooku jednoczy fanów w słusznej idei - z Hanką na Wawel!

Tym razem, w tej chwili szczególnej powagi, daruję sobie puentę, jednakże wszystkie moje uczucia doskonale oddaje profil użytkownika Mordercze Kartony na fejsie. Oto jeden z wpisów:
Każdy jest mądry siedząc za ekranem komputera ale pytanie brzmi "Jak Ty się zachowujesz gdy jadąc spokojnie jezdnią zauważasz na poboczu Mordercze Kartony?"

a) Zwalniam i cicho szlochając wspominam Hankę Mostowiak        b) Podkręcam radio i wjeżdżam z impetem w stertę
c) Biorę to za zły omen, zawracam do domu i dzwonię na policję    d) Wyskakuję z auta i wzniecam Mordercze Ognisko
 
 

piątek, 4 listopada 2011

Kto jest Twoim Autorem?

Dzisiejszy post będzie nietypowy i być może nawet niestosowny, gdyż dotyczy filmu, którego nie oglądałam do końca i składać się będzie z wielu dygresji.

"Przypadek Harolda Cricka" to film bardzo oryginalny, i nawet intrygujący. Bohater, owy Harold, to osobnik z jednej strony neurotyczny, którego życie składa się z samych malutkich i większych dziwactw, a z drugiej - synonim przeciętności, banału i nudy. Pracuje jako poborca podatkowy, prowadzi skrajnie samotne życie, niczego od życia nie chce oprócz tego, żeby zawsze było tak jak "teraz". Żaden dzień nie różni się od poprzedniego, wszystko jest ciągle i od nowa takie samo.

Pewnego dnia Harold poznaje Anę - niegdyś studentkę prawa, które rzuciła na rzecz prowadzenia własnej cukierni. Ana nie zapłaciła całości podatku, gdyż nie chciała finansować działań zbrojnych, korporacji, biurokracji etc. To, co zapłaciła - jej zdaniem - pójdzie na cele tj. szkoły, drogi, służba zdrowia. Słowem - rewolucjonistka. Ale jak to w życiu bywa - ta z pozoru skrajnie odmienna dwójka zakochuje się w sobie.
I nagle odkrywamy, a właściwie to Harald odkrywa, że jest ... bohaterem powieści. Słyszy narratora, nie wie jednak, jak powieść się zakończy.
Udaje się do profesora literatury, aby z jego pomocą odkryć, cóż to za powieść i kto jest jej autorem (rewelacyjne momenty w filmie!). Widz już wie, że autorką jest... no jakby to powiedzieć... ogarnięta manią samobójczą, niechlujna i skrajnie znerwicowana pisarka (genialna rola Emmy Watson! Od tego momentu kocham tę aktorkę!), która cierpi na niemoc twórczą, gdyż nie wie jak uśmiercić główną postać. Od tego momentu Harold robi wszystko, aby znaleźć pisarkę i przekonać ją, aby nadała powieści inny ton.

W tym miejscy mój opis filmowy się urywa, gdyż reszty nie oglądałam. Jednakże ten film zadał mi pytanie: a co, jeśli jesteśmy tylko bohaterami powieści, postaciami zmyślonymi, czyimś złudzeniem?

Tak więc pytam - kto jest Twoim Autorem? Czy neurotyk, który zastanawia się w ile dziwactw ubrać swoich bohaterów i ich otoczenie?
Czy mikro - sadysta, który umiejscawia akcję w obcym, nieprzyjaznym świecie, z nieobliczalnymi i bezwzględnymi ludźmi dokoła, bez możliwości wyjścia z życiowego marazmu?
Czy eksperymentator - naturalista, który testuje ludzką wytrzymałość, sprawdza, ile można jeszcze znieść życiowej goryczy?
A może nieudolny komediant - w książce wszystko jest złe - kiepskie dialogi, nijakie otoczenie, bezbarwni bohaterowie... Niby ma być śmiesznie, a wychodzi tak, że nikt nie ma ochoty poczytać. Happy end, nawet jeżeli jest, to marny i bez polotu - nikt się nie śmieje, nikt nie zazdrości.

Pytam raz jeszcze - jaka jest Twoja Książka? Czy jest to melodramat (och! uchowaj Boże - pardon! - Autorze! od melodramatów!!). A może kiepski romans? Komedia pomyłek, tragifarsa, obyczajówka z wątkiem kryminalnym? A może... To po prostu dobra powieść, z niebanalnymi postaciami, gdzie gorycz i optymizm są dozowane po równo, dialogi wartko układają się same, przed co dobrze się je czyta, akcja - niby ta sama, a się nie nudzi...
A jeżeli nie...
... to może po prostu warto zmienić Książkę?

wtorek, 1 listopada 2011

Wygraj albo giń

Nie mogłam tej notki nie napisać. Odkąd skończyłam oglądać pierwszy sezon "Gry o tron", fabuła, świat w nim przedstawiony cały czas siedzi mi w głowie i nasyca wyobraźnię.



Ale po kolei. Mamy do czynienia ze światem wymyślonym przez pisarza, Georga Martina, który przypomina średniowieczną Europę, ale jest jej alternatywną, fantastyczną wersją. Królestwo podzielone jest na kilka landów, części, które ja traktuję jako całą Europę właśnie - ciepłe, słoneczne południe i zimną, nieprzyjazną północ. Północ jest ostatnimi wrotami Świata- dzieli go Mur, za którym jest niepoznany świat Wiecznej Zimy, straszny i skrajnie nieprzyjazny, zamieszkany przez nieznane istoty.




Na północy, w stolicy, nie dzieje się dobrze. Król jest słabym bawidamkiem, z wredną żoną, której serce przelewa czara gorzkich ambicji, synem, który tak naprawdę nie jest jego synem, szwagrem - księciuniem... Król prosi o pomoc swojego przyjaciela, Eddarda Starka, lorda z północy. Życie tam jest zupełnie inne. Eddard ma żonę, liczną, kochającą się rodzinę, wszyscy żyją w szacunku, wierze, poczuciu honoru. Ich sytuacja zmienia się diametralnie, gdy Stark wyjeżdża na półudnie z dwoma córkami. Od tego momentu wszyscy są zaplątani w sieć intryg, kłamstw, niebezpiecznych gier o tytułowy tron właśnie.
Akcja dzieje się też na trzecim, pustynnym planie - żądny władzy brat sprzedaje swą piękną, delikatną, młodziutką siostrę nieokrzesanemu królowi dzikich plemion.



Wszystko w tym serialu mi się podoba, kupuję go po prostu w całości. Na pewno jednym z największych atutów są zdjęcia - tak piękne plenery, że nieraz zapierały dech w piersiach. Południe jest sfilmowane w ciepłych, soczystych barwach, a surowa północ - w zimnych, nieprzyjemnych (choć dużo bardziej podoba mi się właśnie wizja północy).
Po drugie - aktorzy - naprawdę cudowni, fantastycznie dobrani. A do tego - na ich urodę ciężko pozostać obojętnym:).



Po trzecie i najważniejsze - sama historia, choć to zasługa tylko i wyłącznie książek. Gorliwie, a może i nadgorliwie, zapoznałam się już z treścią pierwszej i drugiej części (pierwszą zaczęłam czytać w hipermarkecie, dobrze, że obok stoiska z książkami była ławeczka! Resztę dokończyłam na necie - dla mojego wzroku było to bardzo rozsądne...). Naprawdę serial jest bardzo wierny książce! Zmieniono niezbyt wiele niezbyt ważnych szczegółów. Przede wszystkim różnią się wiekiem - w książce są dużo młodsi, ale zmiana serialowa akurat mnie nie przeszkadza.
Naprawdę największym atutem jest to, że pisarz uwalnia wszystkie postaci od szablonów, łatek, szuflad. Historia jest nieprzewidywalna, a przez to daleka od "holiłuckiego" standardu, który wchodzi wszystkimi oknami i drzwiami. Dobrzy ludzie umierają, źli są przy władzy, do happy endu daleko, sprawy się komplikują w błyskawicznym tempie, mędrcy się mylą, głupcy mają rację, wygrywają tchórze, a prawdziwi dzielni mężowie są straceni. Wydaje mi się, że postaci są skonstruowane tak, że można sobie wybrać swoją ulubioną, dyskutować o swoich wyborach w gronie innych fanów, przekomarzać się, spierać. Ja się przyznaję - uwielbiam (bo już zwykłe "lubię to" nie wystarczy!) Jona Snow i Daenerys Targaryen. Choć przyznam, że karzeł jest mistrzowski:) Ale poniżej jednak Jon:



Nie mogłam nie zapoznać się z treścią książek, nie wiedzieć, jak to się wszystko rozwinie, już na pewno zawsze będą siedzieć mi w pamięci i będę wciskać wszystkim "Grę o tron", rekomendując jako najlepszą rozrywkę, przepiękną opowieść o honorze, miłości, ale też o ludziach pozbawionych skrupułów, intrygach i nieczystych zagrań. Bo "w grze o tron albo się wygrywa, albo się ginie. Nie ma ziemi niczyjej".

niedziela, 23 października 2011

Grypa & CO

Wczoraj mój mąż się rozchorował, więc czekała nas perspektywa spędzenia całej soboty w domu. O godzinie 13. usiedliśmy oboje w salonie i... zaczęliśmy hiperseans. Ja oczywiście, aby nie mieć wyrzutów sumienia, międzyczasie czytałam lektury na pracę magisterską, a mój mąż wszystkie filmy przepijał litrami gorzkiej herbaty (grypa bowiem należała do tych żołądkowych). Opiszę wszystkie zjawiska telewizyjne, których od godziny 13 do 2 w nocy byliśmy świadkami. Dodam, że nie mamy programu tv, a w necie nie chciało nam się szukać, więc wszystkie te filmy (poza ostatnim), były wybrane przypadkowo.

"Tajemnica Stonehenge" - katastrofa w całym znaczeniu tego słowa (Sci - Fi)

Zaczęliśmy od katastrofy, masakry i dna. Już od pierwszych minut tego filmu wiadomo było, jak bardzo będzie on zły. Fabuła jest zupełnie niepospolita: W okolicach Stonehenge zebrało się wielkie wyładowanie elektromagnetyczne, które pociąga za sobą masę krwawych w skutkach zjawisk na całym świecie. Grupa naukowców próbuje rozszyfrować o co w tym wszystkim chodzi. Jeden z nich kompletnie nie zgadza się z resztą, gdyż jest odrzucony przez elitarne środowisko. I kto będzie miał rację, no kto? Oczywiście dzieło obfituje w bardzo dynamiczne dialogi, akcję, która przez 120 minut rozwija się tak, że brakuje tylko, żeby jeszcze nastąpiło lądowanie człowieka na słońcu - dzieje się tam bowiem wszystko, co tylko możliwe. Globalna katastrofa, jakieś piramidy, wyrastające spod ziemi (dosłownie!), oczywiście zdrada członka ekipy naukowej, który okazał się być DRANIEM i ŁAJDAKIEM (tak się zastanawiam często, czy ktoś używa tych słów w życiu codziennym? Bo ja słyszałam je tylko w filmach i czuję, że jeżeli zwróciłabym się w dramatycznej chwili mojego życia do kogoś "Ty draniu!", to mogłabym zostać srogo wyśmiana...), w każdym razie członek ekipy zdradził, ale my z moim mężem wiedzieliśmy, że to on okaże się łajdakiem, gdyż znamy przysłowie, które powiedział nam pewien przemiły człowiek : gdy zobaczysz rudego, to spierdalaj od niego! Dodam, że ja mam kolor włosów "cośpodrudawy" i to niestety było w tym kontekście. W każdym razie Rudy naukowiec nie był "Good Guy".
Ogólnie, już reasumując, film był denny i żenujący, zero totalne i to jest bardzo smutne, że ktoś wydaje pieniądze na takie coś. Polecam obejrzeć wyłącznie w celach laboratoryjnych, podziwiając efekty specjalne. Bardzo dobrze charakter dzieła ukazuje plakat, poziom dokładnie ten sam, co film:


A tak poza tym, czy ktoś widział już nawet nie tyle dobry, a przyzwoity film na Sci - Fi?

X - factor, edycja amerykańska czyli od pucybuta do milionera (Fox)

Nie będę się zbyt długo rozwodzić nad tym programem, szokuje mnie w nim pewna kwestia: jak bardzo emocjonalnie uczestnicy do niego podchodzą. Krew, pot i łzy. Rodziny sprzedają sprzęty, samochody - byleby tylko ich dziecko mogło się pokazać komuś "z branży", byleby się wybić. Nie wiem, czy oni mają tak szare i beznadziejne życie, że za wszelką cenę chcą je zmienić, czy jest w nich po prostu parcie na szkło, sukces i american dream. U nas uczestnicy traktują to w formie zabawy, a tam zdaje się to ich "być albo nie być". Jeżeli nie uda im się przejść do następnego etapu, są po prostu załamani. Jeżeli oglądam amerykańskie wersje programów rozrywkowych to przede wszystkim po to, aby popatrzeć na zwykłych ludzi. I są to ludzie bardzo dalecy od wyobrażeń, jakie mamy oglądając amerykańskie seriale.


Miasteczko Pleasantville czyli życie z sitcomu nie jest fajne (Ale kino!)

Dwójka rodzeństwa podczas kłótni o to, kto będzie oglądał program w tv, trafia na plan serialu amerykańskiego z lat 50. Wszystko jest tam takie idealne... Gdy mąż wraca do domu, wymawia monumentalne i nieśmiertelne, pastiszowane tysiące razy (nawet mój mąż wypowiada tą kwestię w sarkastycznym tonie): HONEY, I'M HOME! Żona na te słowa uśmiecha się promiennie i wyciąga z piekarnika klopsa tudzież inne cudo kulinarne, siadają wszyscy razem, z całą rodzinką i wcinają, opowiadając sobie o problemach dnia codziennego. Sielanka, ale też synonim kiczu. I gdy rzeczone rodzeństwo trafia w ten idealnie poukładany świat, powolutku zaczyna go zmieniać. Siostra, niezbyt grzeczna dziewczynka, ukazuje mieszkańcom arkany rozkoszy cielesnych a brat pokazuje nieznany im wcześniej świat kolorów. Oczywiście oboje dochodzą też do prawdy o sobie by przenieść się z powrotem do współczesności.
Naprawdę jest to bardzo przyzwoita rozrywka na sobotnie popołudnie, gdzie wszystko się klei i ma sens, prowadzi do oczywistego finału, ale w uroczy sposób.


Życie jest piękne, po prostu (Filmbox)

Jest to, na pewno nie tylko wg mnie, jeden z najpiękniejszych filmów, jakie kiedykolwiek widziałam. Opowieść o rodzinie, która znajduje się w czasie II WŚ w obozie koncentracyjnym przeszła do klasyków i kanonu kina. Ojciec, szalony i niepokorny, udaje przed synem, że obóz to tylko gra, farsa, w której do wygrania jest czołg. Podporządkowuje rzeczywistość nowym regułom, tak, aby ocalić syna. Nie będę nic więcej pisać - naprawdę można się na tym filmie zaśmiać i uronić łzę, a zobaczyć go po prostu trzeba.



The Voice of Poland

Bezbłędna aparycja i inteligencja w wypowiedziach pewnego jurora (bynajmniej nie chodzi o Piaska) każe mi co tydzień usiąść przed telewizorem.

Gra o tron

To był nasz sposób na wieczór. Wiele osób polecało mi ten serial, mówiąc, że jest rewelacyjny, fantastyczny, cudowny. Musiałam więc przekonać się, czy to prawda. I... "Gra o tron" stała się już nawet nie deserem po tych wszystkich wyżej wymienionych filmowych daniach, ale przepysznym daniem głównym. Nie jakimś kurczakiem z frytkami, tylko wyrafinowanym, najpyszniejszym daniem, którym sycimy się z każdym kęsem, i z każdym kęsem podziwiamy maestrię smaku. Tak. Dokładnie taki jest ten serial. Świat w nim przedstawiony jest po prostu... tak wciągający, że nie sposób się oderwać. Ani fabularnie, ani wizualnie. Świetny scenariusz, oparty na książce George'a Martina, do tego wspaniałe aktorstwo i przepiękne zdjęcia. To nie mogło się nie udać. Intrygi, polityczne kuluary, seksualne gierki, ale też opowieść o ludziach honoru, bez skazy, dla których rodzina i ojczyzna jest wartością nadrzędną. Warto, naprawdę bardzo warto. Nawet czołówka jest wspaniała. Wszystko na TAK.

czwartek, 20 października 2011

Parówkowym skrytożercom mówimy stanowcze nie!

Wielkie jest moje zdziwienie, kiedy oglądając seriale natrafiam na niesamowitych rozmiarów bullshit. Ostatnio miałam wątpliwą przyjemność oglądać dwa odcinki "M jak miłość" i naprawdę mnie zdenerwowały. Nie mówię o fabule, aktorstwie, poziomie - nic z tych rzeczy. A o czym mówię?

Babka i Dziadek Mostowiakowie wpadli w finansowe tarapaty. Odkąd wyprowadziła się od nich horda dzieci i wnuków, jakoś tak sobie nie radzą. Postanowili jednak wymienić meble kuchenne, gdyż tamte miały 100 lat. Jednakże po kilku miesiącach przyszło im wezwanie do zapłaty, gdyż przez kilka miesięcy nie spłacali rat. Babka myślała, ze płaci Dziadek i na odwrót. Wezwanie na listę dłużników brzmiało nieciekawie - ktoś wykupił ich długi i muszą spłacić już nie bank, a firmę windykacyjną. Zapewne mieli przed sobą perspektywę łagru tudzież innego zakątka, w którym przyjdzie im starczą krwawicą odrobić miejsce na kuchenne bibeloty. Jednakże chwilę później Babka Mostowiak idzie do sklepu. Gadka ze sprzedawczynią, która niedawno została okradziona, a nie była ubezpieczona, odkrywa cały sens akcji. Sprzedawczyni wypowiada bowiem coś w stylu:

Wie pani co, okradli mnie, ubezpieczenia nie miałam, jeszcze te raty za zamrażarkę... Kiedy przyszło wezwanie do zapłaty - byłam przerażona. Ale co tam - pomyślałam - a niech to, zadzwonię! I wie pani co się okazało? Że tam pracują przemili ludzie, którzy tylko czekają na to, aby mi pomóc! Szybko się z nimi dogadałam i rozłożyli mój dług na takie raty, które będę mogła spłacić!

W tle, na równi z aktorami, pierwszoplanową rolę odgrywa złowieszcza koperta z logo Kruka - firmy windykacyjnej.

W kolejnym odcinku do Dziadków przyjeżdża ich syn i obwieszcza, że horda dzieci złoży się rodzicom na dach. Dziadki wybierają - dzieci płacą. Oczywiście przynosi próbki, katalogi, rozmaite gadżety z logo firmy oferującej tego typu usługi.

Już dawno można zauważyć taką tendencję w serialach - dialogi żywo wycięte z reklamy. Kiedyś w "Na wspólnej" niejaki Staś z "Pustyni i w puszczy" zabierał się do założenia Neostrady. Jego dziewczyna podchodziła sceptycznie: A nie lepiej wezwać fachowca?, na co Staś hardo odpowiedział: No coś Ty! Wystarczy tylko wtyczkę podpiąć do gniazdka telefonicznego, skonfigurować w komputerze i gotowe! Szybki Internet w Twoim domu już w kilka chwil!

Równie dawno temu Ola z Klanu przekonywała o wyższości dania w 5 minut z Knorra nad czymkolwiek innym: Wystarczy kurczaka i przyprawę włożyć do woreczka, wymieszać, odstawić na godzinę do gorącego piekarnika i gotowe!

O tym, że serial (oj, zdecydowanie pod względem aktorskim mój ulubiony! Muszę jeszcze kiedyś o nim napisać!) "Pierwsza miłość" sympatyzuje z Kucharkiem i Delicjami, a programy TVN-u z Prymatem, wie już każdy.

Tak - jakość reklam i ich zasięg drastycznie się zmienia - reklama będzie dostępna już naprawdę wszędzie, jej nachalność jest nieograniczona. Jestem tylko ciekawa, czy naprawdę wywołuje to jakikolwiek skutek. U mnie tak - zdecydowanie odwrotny od zamierzonego.

Pewną obroną widzów - potencjalnych konsumentów jest to, że napis "audycja zawiera lokowanie produktu" niejako informuje o kryptoreklamie (czy można jednak tu mówić o słowie KRYPTO?).

Ja mam jednak dużo lepszy pomysł. Zawsze, kiedy w chamski i beznadziejny sposób będzie w serialu chwalony produkt, aktorzy będą ubierać pewną czapeczkę. Na czas badziewnego tekstu, czy choćby wzięcia w rękę produktu, którego logo widać wyraźnie, aktor założy czapeczkę, a po chwili może ją ściągnąć. Pokaże to wtedy bezpośrednio, z czym mamy do czynienia i jaki widzowie mają mieć stosunek do tego całego chamskiego zjawiska:

wtorek, 4 października 2011

Zestaw idealnie skomponowany

Do idealnie skomponowanego kulturalnego zestawu potrzebne są dwie idealnie pasujące do siebie rzeczy. I ja taki zestaw dla wszystkich Czytelników znalazłam! Nazwałam go "ZŻ" - "Zestawem Żenującym". Idealnie żenująca książka oraz idealnie żenujący film. Żadnych dobrych stron, żadnych pozytywów, tylko zdziwienie - jak ktoś mógł coś takiego wydać / wyprodukować.

Zacznę od książki. Do małej biblioteki niedaleko mnie wybrałam się w piątek, aby znaleźć coś, co będzie lekturą na koniec wakacji - ostatni weekend długiego, studenckiego lenistwa miałam ochotę spędzić z porządnym kryminałem. Jako, że biblioteka jest niewielka, oszałamiającego wyboru nie było. Ale z półki wystawała kiczowata okładka o tytule "Kolekcjoner", autorki Alex Kava. Nie czytałam niczego spod jej pióra, ale na kilku blogach widziałam to nazwisko i postanowiłam zaryzykować.



Czy się opłaciło? I tak, i nie. Jeżeli chodzi o fabułę, wartkość akcji, suspens itp. to jest to najokropniejszy kryminał jaki kiedykolwiek przeczytałam. Co łączy piękną psycholożkę, prawdziwą WonderWomen, która rozwiązuje wszelkie niebezpieczne zagadki kryminalne, staje oko w oko z seryjnymi mordercami i zawsze wychodzi cało z każdej opresji... Także co łączy  psycholożkę, lekarza wojskowego, który rozpracowuje śmiercionośnego wirusa u żołnierzy i co ich razem łączy jeszcze z lodówką pełną ludzkich części ciała, znalezioną w morzu, i ich wszystkich łączy jeszcze grupa ratowników, którzy lodówkę wyłowili oraz jeszcze ich wszystkich łączy przedsiębiorca pogrzebowy i jego tajemniczy znajomy z tej samej, ponurej branży i jeszcze na dodatek ich wszystkich łączy ojciec jednej z ratowniczek, który sprzedaje hot dogi??? No co ich wszystkich łączy?????
Odpowiedź jest strasznie prosta - nie łączy ich nic wartego uwagi. Wszystko, i postacie, i wydarzenia, są tak miałkie i bezjajeczne, że nuda, która wieje z początków książki staje się po prostu tornadem kiczu i żenady na samym końcu. Bo na końcu i logiki brak. Dlatego też książkę opłaciło się przeczytać, bo nie wiedziałam, że autorzy mogą pisać takie beznadziejne produkcyjniaki - wszystko śmierdzi schematem, postacie budowane są bez żadnego napięcia, nawet nie da się ich polubić... Wszystko tam jest po prostu złe:)



Idealnie skomponowanym w stylistykę DNA jest film, który wczoraj był nadawany na Polsacie - "Dzień, w którym zatrzymała się ziemia". Ten film ma naprawdę porządną obsadę i ta obsada zapewne kusi, mnie skusiła. Ale każda rola jest tak epicko zmarnowana, że przez to film jest jeszcze gorszy! Gdyby grali tam kiepscy, drugorzędni aktorzy - byłoby choć spójnie. A tak - obsada tworzy spory dysonans.
Nie ma w tym filmie nic, co jest dobre, pozytywne.
Scenariusz jest po prostu fatalny.
Efekty specjalne... no... oldskulowe.
Gra aktorów... chyba sami widzieli, jaki będzie efekt i woleli zagrać źle.
Nawet największe problemy bohaterów nie wywołują żadnych emocji.
 Polecam ten film wszystkim, bo od pierwszej do ostatniej minuty jest pomnikiem zmarnowanych pieniędzy, zmarnowanego potencjału i zmarnowanego czasu widza.
Razem z książką tworzą tandem doskonały - jeżeli ktoś ma ochotę, aby zmarnować dzień - proszę sięgnąć po dwa powyższe tytuły. To będzie fatalny dzień!


sobota, 1 października 2011

Zwycięzca jest sam











Do "The Social Network: zabierałam się bardzo długo. Choć jest to film Davida Finchera, który obok Larsa von Triera jest moim ulubionym reżyserem, to odciągałam jego obejrzenie jak tylko się dało. A, że to film biograficzny... A, że o twórcy facebooka... Tyle razy oglądałam oscarowe filmy, które mnie rozczarowały, że jakoś w przypadku tego reżysera rozczarować się nie chciałam. O ja niewierna! Posypuję pokornie głowę popiołem.

Film już od pierwszych minut jest świetny, a jego temperatura wraz z rozwojem akcji tylko rośnie. Ani przez minutę nie dłuży się, powieki się nie kleją, a w głowie nie pojawiają się myśli: "spaaaać".

Główny bohater, Mark Zuckerberg, jest studentem Uniwersytetu Harvarda. W pierwszej scenie, w której zrywa z nim dziewczyna, wiemy już o nim wiele - ma naprawdę bardzo dziwną osobowość - jest arogancki, pyskaty, bardzo pewny siebie, wydaje się też być introwertyczny i zakompleksiony. Zdanie o nim nie zmieni się do końca filmu.
Po zerwaniu mści się na dziewczynie nazywając ją w swoim blogu "dziwką", kradnie z kont uniwersyteckich zdjęcia i tworzy coś w rodzaju rankingu - które zdjęcie dziewczyny jest ładniejsze. Strona po 4 godzinach przestaje działać, ale Mark wśród studentów staje się sławny.
Na bazie tej sławy trójka starszych kolegów zaprasza go do współpracy przy uniwersyteckim serwisie społecznościowym. Tyle że Mark wpada na pomysł facebooka, olewa tamtych i tworzy własny serwis.

Bardzo ważną postacią w tej prawdziwej historii jest kolega Marka, Eduardo Saverin. To właściwie jedyny kolega tego aroganckiego programisty. Od początku wierzy w facebooka, jest jego głównym sponsorem - pokrywa wszystkie wydatki. Jest naprawdę lojalny, oddany sprawie, choć ma inną wizję facebooka niż Mark. Facebook rośnie, zaczynają się nim interesować wielcy biznesmeni z wielkimi pieniędzmi, a Mark zostawia Eduardo na totalnym lodzie - Saverin podpisuje beznadziejną umowę, przez co za cały wkład finansowy i intelektualny należą mu się jakieś grosze. Tak, Mark to wielka świnia.

Ostatecznie Eduardo wygrywa rozprawę w sądzie i dostaje pieniądze, które mu się przecież należą, figuruje także jako twórca facebooka. Ja naprawdę nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego Mark, który przecież cały czas informował Eduardo o wszystkim, potraktował go w taki bezwzględny sposób.

Nie wiem, czy ta historia w sposób, w jaki ją opowiedziałam ciekawi, intryguje. Ale na ekranie ma nerw, pazur, i - co najważniejsze - wielkie emocje. Nie będę nawet wspominać o poziomie aktorstwa, zdjęć - wszystko jest perfekcyjne. Jako smaczek - Justin Timberlake w roli twórcy Napstera jest naprawdę świetny.

Na nadchodzące długie, jesienne wieczory film ten dla tych, którzy go jeszcze nie widzieli jest świetną, zapadającą w pamięć rozrywką, która ukazuje, że tylko geniusze są w stanie odmienić rzeczywistość, bo przecież facebook na zawsze zmienił oblicze Internetu, a kciuk uniesiony w górę i banalne słowa "Lubię to!" są równie popularne jak coca cola.  Ale pokazuje też, że w tym świecie nie ma wiele miejsca na skrupuły. Chociaż... Mark cały czas rozpamiętuje dziewczynę, która z nim zerwała na początku i w ostatniej scenie zaprasza ją do znajomych. Oczywiście na fb.

Zwycięzca jest sam.
Tak. Bo zwycięzca jest wielkim dupkiem.

piątek, 23 września 2011

"Krótka historia mitu" czyli fundamenty naszego "dzisiaj"

Naprawdę bardzo rzadko ostatnio wpadają w moje ręce książki o tematyce naukowej, które nie są przeintelektualizowane. Rozumiem jeszcze, kiedy intelektualnym bełkotem posługują się magistrzy i doktoranci - muszą zabłysnąć, wykazać się - ogólnie ma być trudno i ciężko strawnie, bo wtedy jest hiper naukowa atmosfera, hermetyczna i nie tyle nie do przejścia, co po prostu nie da się zrozumieć o co chodzi. Ale żeby aż taki nawał takiej literatury?

Jakie było moje zdziwienie, kiedy otworzyłam dzisiaj książkę o mitach, czytam, czytam i... po godzinie skończyłam, wszystko zrozumiałam i miałam wielką ochotę na jeszcze. Mówię o eseju Karen Armstrong "Krótka historia mitu", który jest po prostu rewelacyjnie napisany. 140 stron nie czyta się, a pochłania.




W początkowym rozdziale "Czym jest mit?" autorka w prosty, ale szalenie trafny sposób opisuje potrzebę mitu już od czasów pradawnych, właściwie od zarania dziejów. Jaka jest istota mitów, na jakiej zasadzie one funkcjonują w społeczeństwach - że u pierwotnych ludzi porządkowały chaos, wyjaśniały zjawiska nieznane - ot, niby banalna prawda, ale potrzebowałam, kto zacząłby książkę właśnie od takiego prostego sposobu myślenia, bo ciągle przewalając sterty bełkotu, z którego niewiele rozumiałam, myślałam, że myślenia o mitach nie sposób pojąć.

Autorka ukazuje, jak bardzo ludzkości od zawsze był potrzebny mit. Przez zwięzłe referowanie całych tysiącleci okazuje się, że zmienia się wszystko, a tak naprawdę nie zmienia się nic (wiem, wiem, to też brzmi jak bełkot) - potrzeba mitu o narodzinach, śmierci, zejściu do piekieł i przezwyciężenia zła jest obecna w najdawniejszych cywilizacjach, a na tym micie oparte jest przecież chrześcijaństwo.

Mnie bardzo wzruszyły (tudzież poruszyły) mity pradawnych związane z Matką Ziemią - każde stworzenie było święte. Ludzie, przed zabiciem zwierzęcia, składały mu coś w rodzaju hołdu, przeprosin. Po zabiciu kości układali w pozycję embrionalną, aby mógł się ponownie narodzić.

Autorka wypowiada też słowa, że mit był dla pierwszych pokoleń czymś w rodzaju powieści i że my, współcześni, tworząc, czytając, pisząc, uczestnicząc w świecie kultury i sztuki również tworzymy swoje prywatne mity, jesteśmy częścią mitycznego świata.

Książka ta stanowi pozycję obowiązkową dla każdego humanisty, polecam bez względu na kierunek studiów czy zainteresowania, ponieważ ukazuje ona podstawy, fundamenty świata, w którym żyjemy.

piątek, 16 września 2011

Triumf kobiecości!

Wczoraj miałam okazję obejrzeć "Dziewczyny z kalendarza" i jestem zachwycona! Ale po kolei.
Najpierw krótki opis historii - mąż jednej z głównych bohaterek umiera na białaczkę i ostatnie chwile swojego życia spędza w szpitalu, w którym panują opłakane warunki. Załamana i tęskniąca wdowa, wraz ze swoją przyjaciółką, wpadają na pomysł, aby wydać kalendarz, na którym ona i jej koleżanki zostaną sfotografowane podczas wykonywania zwykłych czynności zupełnie nago. Dodajmy, że panie są już po pięćdziesiątce (te najmłodsze), a widok nagości osób w tym wieku w społeczeństwie przesiąkniętym kultem młodości stanowi swoiste tabu.
Teraz czas na refleksje. Najbardziej w filmie podobała mi się pierwsza część - kiedy panie wpadają na ten pomysł, szukają koleżanek, które zechciałyby wziąć w nim udział; gdy już wszystko jest mniej więcej ustalone, fotograf wybrany, należy po prostu ... zrzucić ciuszki! I ten widok nieidealnych ciał, zwisających piersi, zmarszczek jest po prostu cudowny - niby takich kobiet jest tysiące, a w ogóle nie postrzegają siebie, ani nie są postrzegane jako potencjalnie atrakcyjne. Kiedy z rumieńcem na twarzy pozują do zdjęć - widać, że sprawia im to wiele frajdy, łechce ich próżność i jest jednym z najprzyjemniejszych doświadczeń na tym etapie życia.





Film nie jest cukierkowy, ukazane są w nim problemy osobiste bohaterek - wdowa nie może poradzić sobie z utratą męża, cały czas za nim tęskniąc; jej przyjaciółka przez tworzenie kalendarza zaniedbuje rodzinę, a jej syn ma problemy z rówieśnikami; inną - zdradza mąż, jednak zamiast się załamać - wyrusza do Hollywood.

Jest ta angielska komedia naprawdę wyjątkowo urocza. Słodko - gorzka, bardzo zabawna i nie mniej miejscami wzruszająca (eh... ostatnio wszystko mnie wzrusza! Chyba robię się stara...). Jest też wielkim hołdem dla kobiecości - kobiety w niej są grubsze, chudsze, zadbane bardziej lub mniej - są po prostu bardzo normalne, nie mają nic wspólnego z tymi, które widzimy w amerykańskim kinie. Ale są przy tym bardzo pogodne, energiczne, nie bez wad, jednak po prostu nie da się ich nie lubić. Bardzo wyraźnie film pokazuje, jak bardzo kobiety potrzebują innych kobiet, jakie relacje je łączą - kobieta to zdecydowanie istota stadna:) Brytyjczycy naprawdę potrafią robić lekkie filmy, z powagą w tle.

Ukazano też w przeuroczy sposób angielską zachowawczość, ten typ ich temperamentu, uchodzący za stereotypowy - po ukazaniu się kalendarza, przy śniadaniu mąż, leciwy pan, mówi do żony: "Kochanie, twoje nagie zdjęcie jest w Daily Telegraph. Podasz mi bekon?". Jeszcze jak dodam, że cała ta historia wydarzyła się naprawdę, że jest oparta na faktach - no, ten film trzeba obejrzeć. Przede wszystkim niech kobiety zasiądą ze swoimi mamami, córkami, babciami, wnuczkami, kuzynkami, przyjaciółkami - i sycą się siłą, którą daje kobiecość.

poniedziałek, 12 września 2011

Kat, ofiara i wszystko pomiędzy

Jak już wspominałam w jednym z poprzednich postów rekomendacje Michała Nogasia w cyklu "Trójkowy znak jakości" są dla mnie swoistym MUST HAVE. W piątek na antenie mówił o książce "Tarantula", którą napisał Thierry Jonquet. Z dziennikarskim profesjonalizmem zarysował tylko fabułę, już nawet nie intrygując potencjalnego czytelnika, ale niejako zmuszając go do przeczytania. Smaczku dodaje fakt, że Pedro Almodovar kręci film, którego scenariusz oparł na podstawie tej przedziwnej książki, o pięknym tytule "Skóra, w której żyję".



Ale wróćmy do książki, choć chyba powinnam powiedzieć - wróćmy do opowiadania, bowiem 124 - stronicową treść czyta się w niespełna dwie godzinki. Piękna Ewa, więziona przez chirurga plastycznego, który nią włada i kierowany nienawiścią zmusza do seksu z obrzydliwymi typami.
Jego córka, Viviene, która przebywa w zakładzie dla obłąkanych.
Zaginiony Vincent, kryminalista i jego kolega, Alex.
Wszystkich wiele łączy.
Nic nie jest takie, jakie się wydaje (ojej, jak pretensjonalnie to brzmi, ale to stuprocentowa prawda!)

Nie mogę niestety powiedzieć nic więcej, ponieważ pan Nogaś w audycji powiedział jedno zdanie za dużo i wielu rzeczy się domyśliłam, ale końcówka jest po prostu bombowa (dokładnie dobieram słowa  - końcówka jest niczym bomba, absolutnie niespodziewana!).

Nie jest to najlepsze opowiadanie jakie czytałam, ale na pewno jedno z najbardziej zaskakujących i pokazujących bardzo ciężkie emocje (oraz dość ostrą erotykę, stąd dla widzów pełnoletnich i odpornych). Ale też ukazuje bardzo ciekawą relację kat - ofiara i to, co jest pomiędzy - jak łatwo zatracić się w zemście, zgubić miarę nienawiści by... na końcu przebaczyć, odwrócić role (bardzo chętnie podyskutuję z kimś, kto opowiadanie przeczytał lub przeczyta)

Naprawdę bardzo polecam, gdyż książka ma dokładnie almodovarowski klimat - dziwna, niepokojąca, o bardzo specyficznym pejzażu emocji. Z niecierpliwością czekam na film!

" Znacie? No to posłuchajcie"

Do "Lali" Jacka Dehnela miałam dwa podejścia. Za pierwszym razem, po kilku stronach, wrzuciłam powieść do kąta, jakoś nie mogąc się odnaleźć w narracji. Ale dzięki mojej koleżance, Marcelinie, najprawdziwszemu z moli książkowych, która bardzo entuzjastycznie się o "Lali" wypowiadała, postanowiłam do niej powrócić. I absolutnie się nie zawiodłam!



Jest to powieść, do której wchodzi się powoli, bo odmalowuje, opisuje świat, którego już dawno nie ma. Narrator układa z postrzępionych opowieści swojej babci wspaniałą mozaikę wielobarwnej, przepięknej rzeczywistości. Dodać należy, że babcia narratora to jednocześnie babcia Autora, więc wszystkie zdarzenia są prawdziwe (choć oczywiście ciężko zdefiniować, czym jest prawda) - opisane są tak, jak pamiętała je Helena Bieniecka, nazywana przez wszystkich Lalą.

Poznaje więc czytelnik całe życie Lali, jej dzieciństwo, młodość, czas wojennej zawieruchy, losy po wojnie, aż do czasów współczesnych. Babcia jednak wspomina wszystko bardzo szczegółowo, niezwykle barwnie, snując opowieści o rodzinie, znajomych, chłopach ze wsi, opowiada też  o ludziach, których spotkała tylko raz, a wywarli na niej wielkie wrażenie. Odmalowuje portret świata, w którym żyła, wydobywając go z mroków zapomnienia, niczym skarb.

Ciężko jest mi pisać o tej książce, ponieważ bardzo mnie wzrusza. Wzrusza mnie ten świat, który był, a nie powróci. Wzrusza mnie postawa wnuczka, czyli Jacka Dehnela, który z czułością przygląda się babci i spisuje dzieje jej i osób z jej otoczenia. Wzrusza mnie też los Lali - kobiety wykształconej, inteligentki, silnej osobowości, kobiety o niezwykłym charcie ducha, odważnej, która "na stare lata" cierpi na demencję... I znowu powrócę do Jacka Dehnela - sposób, w jaki pielęgnuje babcię, dba o nią, jak przygląda się babci podczas jej snu.. To bardzo wiele mówi o rodzinie, w której się wychowywał, o babci - musiała być dla niego jedną z najważniejszych osób w życiu, że zamiast oddać do domu opieki lub zakładu (co jest przecież szalenie częste), pomaga jej, aby być z nią jak najdłużej.

Jest to naprawdę piękna książka. Pełna wzruszających historii, ale też momentami bardzo śmieszna - naprawdę rechotałam się przy niej nie raz!
Pokazuje, jakie naprawdę jest życie - czasami słodkie, czasami gorzkie, czasami absurdalne.
Jest to też opowieść o niezwykłej kobiecie - Lala jest kobietą bardzo odważną, silną psychicznie, wytrzymałą, a przy tym delikatną i wrażliwą. Sama o kobietach w swojej rodzinie mówi tak: "pochodzę z rodziny, w której kobiety były dumne, silne i uparte" - i ona dokładnie taka jest!

Do tej książki na pewno powrócę nieraz i te historie będę odkrywać na nowo, bo są to historie Polaków, Rosjan, Żydów, których nie przeczytamy w podręczniku, a które uzupełniają podręcznikowe daty. Nie poznajemy historii narodów, ale poszczególnych ludzi, znanych z imienia i nazwiska - ich los przed to bardziej nas dotyka, obchodzi. Np. opowieść o lekarzu żydowskiego pochodzenia, najlepszym chirurgu w okolicy - nie wyglądał na Żyda, więc jakoś nikt go nie zaczepiał, ale jego syn miał typowy wygląd synów mojżeszowych. Kiedy w czasie wojny zapukał do niego gestapowiec ze swoją ranną suczką, układ był prosty - lekarz ratuje psa, syn i żona nie idą do obozu. I uratował.
Albo inna - w Lisowie był ksiądz, który nie krył tego, że celibat jest dla niego kwestią nie do przyjęcia i miał sporo dzieci we wsi, na co sami chłopi mówili "te tsy som moje, a te dwa ksiundza". Takich opowieści jest tam naprawdę wiele i wszystkie są warte poznania. Cały tamten świat jest wart poznania.

Gdybym miała opisać jednym słowem tę książkę, napisałabym, że jest "czuła" - bo wyrasta z czułości wnuczka nad schorowaną babcią, która miała naprawdę piękne, wspaniałe życie i należy jej się pamięć, ale też czułość nad przeszłością.

Do tej książki na pewno powrócę nieraz, ale ma ona dla mnie dość smutne przesłanie - że kiedyś wszyscy skończymy jako bohaterowie zapomnianej anegdoty.

środa, 7 września 2011

Z dyńki szatana!

Wczoraj razem z mężem oglądaliśmy zjechany przez krytykę na wszystkich płaszczyznach film ze staczającym się Nicolasem Cage'em pt. "Polowanie na czarownice". Spodziewałam się po sobie ironicznych uśmiechów już od pierwszej minuty, a po dziesięciu miałam plan, żeby postulować męża o wyłączenie, gdyż tracimy życie na oglądanie dennych filmów. Jakie było moje zdziwienie, kiedy ten potencjalnie żenujący film okazał się zupełnie przyzwoitą rozrywką (no, z żenującym zakończeniem, ale o tym za chwilę).

Opowieść toczy się w czasach średniowiecznych wojen krzyżowych. Dwójka dzielnych rycerzy - jednego gra Mikołaj Klatka, drugiego - Roy Perlman. Przystanę chwilkę na drugim aktorze - o tak charakterystycznej aparycji, że jak go zobaczyłam na ekranie, spodziewałam się roli jakiegoś głupka, zbrodniarza (takie, moim zdaniem, ma emploi), a nie dzielnego woja!
Naprawdę wielkie było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że pan Roy to świetny aktor (muszę zobaczyć oczywiście inne filmy z nim, bo ten nie wydobył z niego odpowiednio dużo potencjału), najdzielniejszy rycerz średniowieczny, a jego charakterystyczny wygląd może pomóc, a nie przeszkadzać w budowaniu roli. Trzeba się mocno skarcić za uleganie stereotypom!
No ale wróćmy do filmu. Dwoje rycerzy porzuca fach rycerski - przelali zbyt dużo krwi w imię Boga, by wierzyć w sens krucjat - ale zbuntowali się przeciwko instytucji, nie Bogu, przeciwko wojnom - nie wierze. Wracają więc w rodzinne strony, w których - jak się okazuje - panuje zbierająca ogromne żniwo zaraza. Posądzona spowodowanie zarazy jest dziewczyna - spotkano ją pod murami jednego z miast, jak wypowiadała słowa w nieznanym języku - uznano ją więc za czarownicę. Ale dzielni wojowie wiedzą, że czasami w imię wiary dopuszcza się wielu nadużyć, nie wierzą w winę dzieczyny. Zgadzają się do eskortowania jej do klasztoru, w którym mnisi mają ją osądzić (wojowie stawiają warunek - proces musi być rzetelny i uczciwy).

Do eskorty czarownicy dołącza ksiądz, rycerz, który w zarazie stracił całą rodzinę, młody ministrant, który chce zostać rycerzem, no i oczywiście dwoje najdzielniejszych. W trakcie tej podróży zasiane zostanie ziarno niepewności - widz widzi, że z tą dziewczyną jest coś nie tak, no ale jako współczesny człowiek w żadne czarownice nie wierzy! Gdy docierają na miejsce, prawda o niej wychodzi na jaw (nie będę mówić jaka, żeby nie palić efektu).
No i końcówka - walka o losy świata. W ciała świętych mnichów (zmarłych w czasie zarazy) wchodzą diabełki i toczą z naszymi bohaterami średniowieczny Mortal Kombat, co daje efekt groteskowy, ale naprawdę żenujące jest trzepnięcie z dyńki samego szatana! Śmiechu powstrzymać nie sposób.

Scena końcowa jest naprawdę słaba, ale cały film, o dziwo, podobał mi się. Oczywiście nie w kategorii filmów pierwszoligowych, ale takich odmóżdżaczy dla rozrywki, o których szybko zapominamy, które każdy przecież czasem ogląda. Do tego wpisuje się w modną ostatnio i aktualną tematykę wątpliwej moralnie instytucji kościoła.

Jest w tym filmie wisienka na torcie, może on być deserem dla zmysłów. Mówię o krajobrazach, naprawdę przepięknych. Nie bujna, zielona, tętniąca życiem roślinność, ale ponure, górskie krajobrazy, gęste, zamglone lasy - flora jest uczestnikiem wydarzeń - potęguje, wzmacnia atmosferę, doprawia niczym najlepsza przyprawa - staje się tą szczyptą baśni, którą tak bardzo lubię. Z pamięci wiele rzeczy z filmu mi uciekło, ale te baśniowe krajobrazy na pewno pozostaną.
Ogólnie nie polecę tego filmu każdemu - ale jeżeli ktoś ma ochotę nadchodzący jesienny wieczór spędzić na niewyszukanej rozrywce - to może zasiąść do "Polowania na czarownice", choć sama się dziwię, że właśnie to napisałam:) 

wtorek, 30 sierpnia 2011

American dream, American tears, American bullshit

Amerykanie są szczególnym narodem, ze szczególną postawą życiową i szczególnym wizerunkiem. Wprost mogłabym powiedzieć, że są uosobieniem kiczu, tandety i życia na mieliźnie duchowości, ale tego nie powiem, bo nie można dać się zwieść stereotypom (wg których Polak to złodziej i pijak). Ale wizerunek Amerykanina wyłaniający się z programów reality shows (które naprawdę oglądam bardzo rzadko i w dawce jedno - , dwuminutowej, bo po większej mam ból głowy i jelit) jest po prostu przerażający i jeżeli świat pójdzie w tym kierunku to nie widzę wielkiej przyszłości dla ludzkości (tak, jakbym teraz ją widziała, ha).
Jednakże Amerykanie mają swoje szczególne problemy - kryzysy finansowe, krachy gospodarcze, a - co najważniejsze - jakieś dziwne wojny w bliżej nieokreślonych celach. Pamiętam, jak pytałam w gimnazjum nauczyciela historii o co toczono wojnę w Wietnamie i jego odpowiedź była bardzo... dyplomatyczna - wymijająca i skrajnie niekonkretna. Ale nie ma się co dziwić - czy dzisiaj potrafimy powiedzieć z całą pewnością, o co toczy się wojna w Iraku?
Film, o którym chcę opowiedzieć, dotyczy właśnie wojny w Iraku. Oglądałam go już dawno, jakieś pół roku temu, ale dalej siedzi mi w pamięci tak głęboko, że bez ponownego obejrzenia mogę o nim sporo powiedzieć. Nosi tytuł "Podróż powrotna" i opowiada historię oficera, który asystuje przy konwoju zwłok 19 - letniego szeregowca z lotniska, na które zmarły nastolatek wrócił z Iraku do jego rodzinnego stanu, a w końcu - do domu, rodziny.
Tego typu tematyka jest bardzo trudna - ciężko zrobić film, który porusza, a nie jest kiczowaty, rozprawia się z mitem, ale mu nie ulega. I "Podróż powrotna" spełnia pierwszy warunek - rzeczywiście, nie jest to dzieło cukierkowe, tanie, tandetne. Bardzo mało dialogów, kameralny klimat - to wszystko sprzyja niby surowej atmosferze - nie ma tam bowiem jakiś spektakularnych środków, ale przy tym - tworzy się mityzacja, ale o niej za chwilę.
Film składa się jakby z trzech wątków. W pierwszym poznajemy historię młodego człowieka, który zginął na służbie, oddając życie na ołtarzu ojczyzny (patos słów nieprzypadkowy).
W drugim - historię oficera, który nigdy nie walczył bezpośrednio, a jest tylko wojskowym urzędnikiem, dowodzi zza biurka i powoduje to w nim wyrzuty sumienia.
I trzeci wątek - zachowania wobec trumny z amerykańską flagą - znakiem, że w środku jest bohater. I ten trzeci wątek zdecydowanie wysuwa się na prowadzenie i jest najciekawszy. Widzimy szacunek, jaki oddaje się zmarłemu - salutuje każdy, kto ma z nim do czynienia. Od pokładowych  - mężczyzn, wyładowujących bagaże, przez wszelkie ekipy konwojujące, po reakcję zwykłych ludzi, gdy dowiadują się, że są to zwłoki zmarłego chłopca (jedna z kobiet, gdy dowiaduje się o tym od oficera, prosi o przekazanie swojego krzyżyka jego rodzinie). Gdy karawana z amerykańskim sztandarem jedzie ulicami, inni kierowcy nie wyprzedzają - jadą za i świecą światła.
Nawet ubranie ciała do pogrzebu jest okazją do złożenia hołdu - choć trumna nie zostanie otwarta, gdyż ciało nie jest w najlepszym stanie, to oficer dba o każdy szczegół - mundur ma być perfekcyjny, w dłoniach szeregowca wkłada rodzinne pamiątki, Biblię.
Powiem szczerze - to wszystko robi wrażenie. Naprawdę czułam się wzruszona tym filmem, ale nie jakoś tak właśnie po amerykańsku, spektakularnie, ale... tak po cichu, ukrywałam łzę i ba! ukrywam ją i teraz. Szkoda mi po prostu tego chłopca i jego bliskich - że musiał on wziąć udział w takiej bezsensownej wojnie (oczywiście, w filmie ani cień takiej sugestii nie pada!), i że nie miał szczęścia, aby z niej powrócić. No i reakcje zwykłych ludzi - widać, że wojna to dla nich wielka trauma, że wiele osób traci bliskich, ale jednak poświęcenie życia w imię honoru i ojczyzny to wielka i gorzka cena, ale jednak taka, którą wiele rodzin decyduje się zapłacić.
W tytule posta pojawia się znamienne słowo "bullshit" - dlatego, że jednak ten film mityzuje, jest może nawet nieco propagandowy, może ukazywać obraz rzeczywistości, jakiej nie ma. Wielu może go uznać za przesłodzony. Ja też mam świadomość, że po prostu daję się nabrać.
Ale i tak dla mnie jest to strawna pigułka - jedyna, w jakiej mogę przełykać amerykański mit wojny.

czwartek, 25 sierpnia 2011

Jestem nią, nie jestem nią

Wczoraj TVP Kultura nadawała "Plac zbawiciela". Mówiłam sobie - miałaś ciężki dzień, nie oglądaj tego, to na pewno będzie coś ciężkiego emocjonalnie, tylko się pogrążysz. Ale jak już zasiedliśmy z mężem do wieczornego sensu, "skakaliśmy" po kanałach i na momencik tylko włączyliśmy na Kulturę ... wsiąknęliśmy od razu, oboje. Choć to nie jest dobre słowo "wsiąknęliśmy" - zostaliśmy znokautowani, pokonani i w strachu i niemocy oglądaliśmy każdą kolejną minutę.

To chyba jeden z najcięższych emocjonalnie filmów, jakie kiedykolwiek oglądałam. Bardzo gęsta atmosfera, napięcie, poczucie nieuchronnej katastrofy...

Teraz będę opisywać treść, więc jeżeli ktoś ma zamiar obejrzeć ten film, a nie lubi być informowany o zdarzeniach, niech sobie daruje lekturę.

Młode małżeństwo, Beata i Bartek, z dwójką dzieci (3-4 letnich), zostaje oszukane przez dewelopera (wzięli kredyt na mieszkanie, który będą spłacać 20 lat). Deweloper ucieka z pieniędzmi, których zapewne nie da się już odzyskać. Beata pochodzi ze wsi, z wielodzietnej rodziny, więc nie ma szans, żeby zacumować u nich. Przeprowadzają się więc do matki Bartka, Teresy. A Teresa ma bardzo ciężki charakter - niby chce jak najlepiej dla swojego syna, jego żony i dzieci, ale ciągle coś wypomina, wiecznie narzeka, nigdy nie jest zadowolona. Beata nie może znaleźć pracy, jest wykształcona - ma tytuł magistra, chyba ekonomii, ale z dziećmi... no wiadomo. Bartek pracuje, ale musi wytężyć siły, żeby odbić się od dna, Teresa również jest aktywna zawodowo, płacąc rachunki pomaga im się utrzymać. I ta scenka mogłaby być zakończona happy endem, wszystko przecież mogłoby się skończyć dobrze, mogliby trafić na dobry los i przezwyciężyć ten kryzys.

Ale nie trafili na dobry los, nie przezwyciężyli kryzysu. Teresa nieustannie ma pretensje i z niczego nie jest zadowolona. Wiecznie zmęczona, narzekająca - widać, że rodzinna trzódka ją męczy i nuży, chce już mieszkać sama. Do Beaty odnosi się surowo, później wrogo: "No rusz tą tłustą dupę z kanapy i weź sie do roboty!".
Małżeństwo Beaty i Bartka sypie się, ale ciężko uniknąć kryzysu, kiedy śpi się w pokoju z dziećmi, w mieszkaniu ściany wydają się być jak z papieru, przez który wszystko słychać. Atmosfera gęstnieje coraz bardziej.
Teraz czas na dygresję - bardzo fascynuje mnie słowo "okazuje się" - wszystko jest jak jest, żyjemy sobie spokojnie, lepiej lub gorzej i nagle coś SIĘ OKAZUJE. Że coś w przeszłości było nie tak, jak myśleliśmy i źle lokowaliśmy nasze nadzieje na teraźniejszość i przyszłość.
I w tej scence okazuje się, że Bartek, gdy Beata zaszła w pierwszą ciążę, nieplanowaną i pozamałżeńską, poprosił matkę, żeby załatwiła aborcję.
Później okazuje się, że Bartek ma kochankę i odchodzi od rodziny, opuszcza zgniłą, pełną szczurów, tonącą łajbę rodzinną. Beata prosi go na kolanach, w rozpaczy, żeby został, na co on odpowiada prawem pięści. Beata wpada w depresję, nie może wstać z łóżka, zaniedbuje wszystko, co może zaniedbać, zaczynając od dzieci, na higienie osobistej kończąc. Chce wrócić do swoich rodziców, ale oni nie witają jej z otwartymi ramionami - jakaś dziwna ta jej rodzina, matka rodzi dziecko za dzieckiem i nie ma nawet szans na pomoc.
Beata się wyprowadza, kończy na dworcu, próbuje zabić siebie i dzieci, ale cała trójka zostaje odratowana. Ona idzie do więzienia, w którym ma wylew (no ten wylew to już scenarzyści naprawdę mogli sobie darować, bo to trochę przesada, tyle nieszczęść naraz!). Grozi jej 15 lat więzienia, ale Bartek wspaniałomyślnie bierze winę na siebie i Beata prawdopodobnie wyjdzie na wolność.

Takie jest streszczenie. Ale sama nie wiem do tej pory, co o tym filmie myśleć. Czy można mówić, że w tej sytuacji ktoś jest winny? Nie, ja bym nikogo nie obwiniała, wszyscy są winni i niewinni w takim samym stopniu. Czytelnik, który nie oglądał filmu może powiedzieć: no halo, teściowa - franca, mąż ucieka, to jak Beata miała sobie poradzić? Ano odpowiedź jest taka, że było w tej dziewczynie coś, co mnie od samego początku drażniło. Jakaś bezbrzeżna przeciętność, ocean szarzyzny, niemożność wzięcia swojego życia w swoje ręce. To bardzo wymowne i zapewne powinnam się skonsultować z psychologiem, dlaczego jej nie bronię, ale po prostu nie potrafię, wydaje mi się żałosna, słaba. Oczywiście, nie bardziej niż jej mąż i teściowa. No właśnie, teściowa. Czy naprawdę była tylko narzekającą, okropną babą? W sumie to tak, ale na ten swój chory sposób troszczyła się o tą trzodę. A Bartek? Uciekł, ale czy to nie jest typowo męskie? No i teraz zacznę feminizować. Że kobieta, w tej sytuacji Beata, powinna sobie poradzić, wziąć się w garść, "ruszyć tłustą dupę" i zacząć zarządzać swoim życiem. Spróbować choć. A ona nic, tylko robiła pod siebie. Jakoś nie mogę się z tym pogodzić.

I tu dochodzimy do najboleśniejszej prawdy. Ten film jest straszny. Wybebeszę cię słowem, sponiewieram spojrzeniem, zhańbię gestem - to jest horror tego domu, to jest strach, który aż przenika do kości widza. A strach dlatego, że wszystko w tym filmie jest takie... normalne, znajome, nieodległe. Te dialogi, nawet ta toksyczność... Kto z nas nie mógłby dopasować choćby do swoich znajomych takich nienormalnych sytuacji? Czy nie znamy nikogo, kto by żył w taki chory sposób? Ta przeciętność, szarość... Naprawdę fantastycznie dobrani aktorzy - Beata, którą gra Jowita Budnik... no mogłaby być na posągu "statystycznej Polki" - trochę z nadwagą, zaniedbana, ubrana w absolutnie niegustowne ciuchy, z dwójką niezbyt ładnych dzieci za ręce (oj, tak, wiem, "wszystkie dzieci ładne są") - takich kobiet mijamy setki, tysiące. Ewa Wencel - rewelacyjna, w ogóle aktorsko film bardzo dobry. Ale jest w nim sporo uproszczeń, np. obraz polskiej wsi - jeżeli miasto jest ukazane jako niezbyt może przyjazny, ale jednak czysty mikroklimat, w którym daje się żyć (chodzi mi tylko o cześć wizualną - np. mieszkanie Teresy - czyste, zadbane, na pozór miłe)  to wieś... Matka Beaty rodzi dziecko za dzieckiem, jak suka jakaś, niewydarzona jest ta rodzina, niby spokojne i proste życie prowadzą, ale śmierdzi to jakąś dysfunkcją (bardzo podobało by mi się zakończenie, że Beata z dziećmi znajduje pomoc u tego ich znajomego i razem stają na nogi). Mieszkają w jakiejś chałupinie, wokół same szopy... Może pod Warszawą tak wygląda wieś, ale na tej wsi, na której ja mieszkam, i na tych innych, które widuje, tak się nie żyje! Drażni mnie obraz polskiej wsi w mediach i ten wykrzyknik jest tego wyrazem.
No i kolejne, wspominane już wcześniej, moim zdaniem uproszczenie - ten wylew w więzieniu... no to mi się w ogóle nie podobało i było już na zasadzie eksperymentu naturalistycznego scenarzystów: no dołóżmy jej, zobaczymy ile jeszcze zniesie!
Ale scenarzyści mieli też świetne oko - bardzo podobał mi się kontrast, relacja "koleżanki ze studiów". Beata studiowała ze swoją koleżanką, która zrobiła karierę w firmie i jest "panią w garsonce i okularach". To jest bardzo życiowe - jak spotyka się na ulicy dawnych znajomych, którzy świetnie rokowali, a kończą... no, przeciętnie. Bo wydaje mi się, że Beata właśnie była tym przykładem prymuski, najlepszej na roku. Kimś, komu wróżono karierę. Ku przestrodze - tak kończą bezbarwne prymuski.

Zadaję sobie pytanie: skąd w tym filmie tyle emocji? Ano stąd, że obawiam się, żeby nie być tą kobieta, żeby nie być tą przegraną Beatą, tą żałosną Beatą, tą szarą i brzydką Beatą. A dzieli mnie od niej tylko ta wyliczanka, na zasadzie - kocha, nie kocha. Biorę akację, wyrywam listki i wyliczam - jestem nią, nie jestem nią, jestem nią, nie jestem nią...

Kiedy już wyłączyliśmy z mężem telewizor, osłupiali i z grymasem bólu na twarzy, wytworzył się między nami pewien stopień bliskości, czułości, jakbyśmy chcieli przez to powiedzieć: "Nie jestem taki jak on.", "Nie jestem taka jak ona". Tylko kogo my zapewniamy?

Wczoraj TVP Kultura nadawała "Plac zbawiciela". Mówiłam sobie - miałaś ciężki dzień, nie oglądaj tego, to na pewno będzie coś ciężkiego emocjonalnie, tylko się pogrążysz.
Tak. Miałam rację. Mogłam tego rewelacyjnego, ale opisującego najstraszniejsze i najcięższe emocje filmu nie oglądać.